Dokąd? Kanary zbyt drogie, Bałtyk za zimny a nad jeziorami uczepione drzew kleszcze dyszą żądzą mordu. A może tak góry? Sudety nie, zbyt blisko pracy i tłok. Karkonosze zdeptane, Świętokrzyskie za niskie, Pieniny za białe, więc może Tatry? Nie. Bez warszawskiego akcentu jakoś głupio na Morskie leźć, a tym bardziej szwendać się po Krupówkach. Jak mawiają u nas: ot, popadlimy w kałabaniu, dokont jechac’ nie znawszy. W sukurs przychodzą – znajomy poeta bieszczadzki wraz z żoną, zapraszając w swoje progi. Jedziemy! Niech mają za swoje, jedziemy!

Najpierw autostrada: póki co bezpłatna, potem Śląsk Górny. Szkoda, że na hałdach już się ognie nie palą – pokazałyby drogę ślepym. Niedługo potem siurpryza – mimo jazdy jakąś tam obwodnicą prawie wjeżdżamy na Wawel. Nic to, skręt na Oświęcim, Krosno, Jasło – okolica marszczy się coraz bardziej. Jedziemy przez Duklę, potem już Komańcza. Obezwładniając psa, który się niewcześnie obudził, syn dowcipkuje: – To tu są Indianie? Po dłuższym rechotaniu przypominamy sobie wreszcie, że to TA Komańcza. To TUTAJ „siedział” Wyszyński! I robi nam się jakoś historycznie, nic dziwnego – takie miejsce. Innych tu nie ma.

To nasz pierwszy w życiu wypad w Bieszczady. Wcześniej tylko książki, filmy, legendy opowiadane przez znajomych. I co? Zapiaszczone nocną jazdą oko wybrzydza – góry nawet ładne, ale jakieś takie kapuściane. No i żadnych wilczych ech nie słychać, choć silnik chodzi cicho. Żadnych też łun aż po horyzont, w kilku ledwie miejscach czuć wypalany węgiel. O! Tubylec! Idzie szosą zaraz za Cisną. – Patrz, synku, to chyba pan zakapior. Legenda tych stron. – Ten pijak? Hm, faktycznie, facet w przysłowiowej beretce i kufajce (lipiec!) idzie jakby slalomem. Kiedy go mijamy, widać jednak, że trzeźwy, tylko w jednym gumowcu podeszwa oderwana, przez to się potyka i wężykiem podąża. Przy uchu trzyma telefon komórkowy. I to mają być te dzikie Bieszczady? Oszukano nas! O, a tu chałupa z satelitarną anteną, cholera jasna. Dziewicze ostępy, psia krew. Może źle jedziemy? Rzut oka na drogowskaz: – Wolniej, nie widzę, co tu napisane! Rechot z tylnego siedzenia: – Ko… kopytko… Niech się śmieje, szczeniak. Tyle jego. Jutro w góry pójdziemy, to się na nim człowiek odegra. A na tablicy: Terka. Miejscowość znana ze szkolnej lektury, ze Śladów rysich pazurów. Banderowcy tu wyrżnęli naszych. To w powieści. W istocie, niedługo potem przyszli nasi i się zrewanżowali, wyżynając kilkudziesięciu cywilnych autochtonów. Kto o tym słyszał? Jak o tym dziecku opowiedzieć? Jak wytłumaczyć, że i naszych łapska okrwawione? Na zagnanych do chałupy wystarczyły trzy „kółka” wopowskiej pepeszy i marne dwa granaty. Że w odwecie? Że orzełki na czapkach mieli bez korony?

Cisna, Wołkowyja, Baligród. I Strubowiska, gdzie zdziczali striłci nadziewali polskie dzieci na sztachety płotu. Las po obu stronach drogi milczy, historia w zakłopotaniu mamrocze coś z drogowskazów. Można spokojnie paść oczy pięknem i spokojem przyrody, a można inaczej – jakim cudem w tej gęstwie dostrzegali wojskowe patrole? Jak cudem udawało się odkryć oddział UPA sunący leśną ścieżką? Cholera, jeden cekaem na tej górce i cała droga zablokowana…Serpentyna. – Patrz przed siebie, bo do rowu wlecimy! Patrzę. Zaraz Ustrzyki Górne. Jeszcze kawałek. Jak ten las pachnie! Jak cuchnie tego lasu najnowsza historia. Dojeżdżamy.

w Bieszczadach


Lekka trasa na początek

Po roku spędzonym za biurkiem wypada wyruszyć na standardową lekką trasę na początek. Którędy? Skoro jesteśmy w ustrzyckim „Hoteliku Białym”, najlepiej dojść na Wołosate i tam odbić w lewo, w kierunku Tarnicy.
Idzie się lekko, zakwasy nieśmiało kiełkują w łydkach, w kręgach lędźwiowych czuć ledwie pojedyncze szpileczki. Strużki potu ciurkają po plecach, lecz nie szemrzą jak lodowata woda omywająca kamienie w Wołosatce. To tu wszystko ma jedną nazwę? Co chwilę postój i aparat aż furczy, gdyż widoki wokół takie, że źrenice stopniowo przerastają tęczówki. Na podtarnickiej przełęczy podobno najpiękniej. Podobno, bo wszystko spowite chmurami, zresztą i tak pot zalewa oczy, a obraz skacze, bo trzeba się drapać, jako że skóra pod zmierzwionymi włosami swędzi niemiłosiernie.
Wejść na szczyt, czy nie? Skoro przepalone płuca orzekają, że nie, to pozostaje nam czerwony szlak wiodący Szerokim Wierchem. Z namaszczeniem stawiamy pierwszych kilkanaście kroków, które wcale nie powodują przemieszczenia spoconych ciał do przodu, lecz ledwo dostrzegalnie w górę. Setka kolejnych stąpnięć i jesteśmy niczym ptaki w chmurach: białych, szarych, a w większości granatowych czy nawet czarnych. Ścieżyna szerokości marnej połowy metra, stoki po obu jej stronach tak strome, że wiatr nie jest już jedyną przyczyną łopotu naszych portek. Lekka trasa na początek.

Człowiek bez psa idzie sobie równym tempem, pod nogi nie patrząc, spoziera na boki. Jego oczy, mimo chmurzysk, z trudem odpierają frontalny atak: tu jakiś pszeniec jak śnieg biały, tam różowy wężymord, jeszcze dalej przeżółty pełnik, żeby o liliowej goryczce nie wspominać. Jedne narcyzowato pysznią się od niedawna, inne spieszą przekwitać, by ustąpić pola następcom. Falują sobie te hordy habazi, wychylając się z trawy, a fruwające pod wiatr muchy i końskie bąki bzyczą lokalne przeboje. Tak pięknie wokół, że aż nudno. Po pewnym czasie człek pozbawiony psa ziewa niczym mops.
Piechur zaopatrzony w psa kontempluje przyrodę inaczej – zapomina o botanice, a skupia się na geologii. Nie rozgląda się nic a nic, gdyż wzrok ma wbity w ścieżkę tak najeżoną skalnymi ułamkami jak dyktando analfabety „bykami”. Albo bardziej. Ręka ze smyczą utrzymuje łączność z psem, a druga pomaga ciału utrzymać równowagę, co tym bardziej konieczne, że wiatr zdążył przeobrazić się w sakramencką wichurę. Zaczyna też padać. Z początku nieśmiało, jakby chyłkiem, po kilku minutach leje już jak z cebra. Woda leci i z nieba, do którego całkiem niedaleko oraz z psa, otrząsającego się bez przerwy. Deszcz mi pada, wilki jakieś…

labradorowyżeł czy psokozica?   Ciekawa rzecz, że w Bieszczadach czworonóg przechodzi ewolucję, o której głucho w podręcznikach. W miejscu stałego zameldowania powleka kłakami meble, chrapie przez całą dobę, przerywając błogi sen tylko na odsikiwania oraz pożeranie wszystkiego, co do pyska wlezie – w Ustrzykach Górnych ewoluuje. Laikowi trudno zrozumieć (a i Darwin miałby problem), czemu w kanapowcu odzywają się zagubione przez naturę geny – nieoczekiwanie na końcu smyczy zamiast labradorowyżła hasa psokozica. Im bardziej stromo, tym, psia krew, lepiej! Pod górę bydlę wesolutko kica, w dół pędzi jak bobslej bez hamulców. I jeszcze ten wredny pysk odwraca, i te swoje zęby durnowato szczerzy, i tym cholernym chwostem macha…

I pędzi! I gna! A ścieżka przecież, do diaska, wydeptana aż do łysej, umajonej gliną skały, biało-czerwone znaczki co paręset kroków wyraźne mimo coraz gęstszego deszczu, więc o co chodzi? Czemu to bydlę nie chce iść prosto, a woli skakać na boki? Kąt nachylenia połoniny ma głęboko pod ogonem: a to się coś poruszy w jagodziskach, a to ptaszek podfrunie, skubany – trzeba zapolować! Hyc w bok! Gdzieś tam w dole niedźwiedzie trawią miód, leżąc w barłogach, gdzieś tam rysie, chyba żbiki, może inne jelenie, wilki jakieś… Ileż to smakowitych zapachów! Nic tylko szarpać smyczą raz w lewo, raz w prawo – psokozica nader robi się „wyrywna”. Na uwiązanego do drugiego końca smyczy właściciela spogląda z bezczelnym zdumieniem i niejaką pogardą. Pysk ma pełen dezaprobaty dla przekleństw dobywających się z przemarzniętych (w końcu jest lipiec) ust leżącego. Jedyne co można robić, to apelować do sumienia potwora.

Sytuacja ulega diametralnej odmianie po pierwszym błysku rozświetlającym okolicę – psokozica reewoluuje w canis familiaris. Przypomina sobie, że porządny przedstawiciel tego gatunku chadza przy nodze właściciela. Jest to szczególnie pożądane, gdy pies mokry od deszczu, a trakt wąski. Już po kilkunastu minutach ulewy ścieżka zaczyna zresztą pełnić obowiązki rwącego potoku. No, przecież musi woda jakoś spływać w dół, a po stoku nie łaska, kiedy tak piękne koryto pod nosem! Po błysku, grzmot. Piechur, który do tej pory obsobaczał psa, by ten szedł jak człowiek, teraz zaczyna błagać mokre bydlę, by podążało przodem na długość smyczy i zaprzestało akupunktury kolczatką. Pies nie wykazuje zrozumienia dla tych błagań i robi swoje. Pioruny walą jeden za drugim i przemoczony do ostatniej nitki człowiek uświadamia sobie, że stanowi najwyższy punkt w okolicy, do tego obróżka ukochanego pieska jest metalowa. To moment, w którym różnica interesów osiąga apogeum. Człowiek oczyma wyobraźni widzi pioruny łakomie oblizujące się na widok nieuziemionego psa, bydlę natomiast siada w błocie co grzmot i tuli do pana coraz bardziej. Człowiekowi roi się jego czworonóg dymiący po ataku naturalnej elektryczności i on sam w podobnym wydaniu. Pies nie zważa na obawy właściciela, drobi tuż obok jego gołych, ociekających wodą nóg i podcina je notorycznie. W złudnej nadziei, że to cokolwiek poprawi, następuje próba odsunięcia ręki trzymającej smycz jak najdalej ciała. Bez powodzenia. Sytuacji nie zmienia grad wielkości ziaren grochu, pomijając rzecz jasna to, że pies podkula ogon i zaczyna popiskiwać. Deszcz mi pada, wilki jakieś!

Półtorej godziny marszu grzbietem góry po kostki w lodowatej wodzie, przy akompaniamencie grzmotów, w blasku błyskawic i wreszcie drzwi do lasu! Olsze, jarzębiny i czeremchy rosnące na obrzeżach połoniny ustępują miejsca świerkom, bukom, jodłom i rozłożystym jaworom. Tyle przewodnik, zweryfikować się tego nie da – w strugach deszczu nic nie widać. W lesie – na logikę biorąc – powinno padać mniej. Można schronić się pod naturalnym parasolem korony wiekowego buka i dla uspokojenia oddechu oprzeć się o pień. Szybko okazuje się, że woda po nim rwie z podobną siłą i obfitością jak ścieżką. Nadrzewny potok napotykając plecy odpoczywającego z ciekawością zagląda mu za kołnierz, bulgocze w rękawach, faluje w kieszeniach kurtki, którą pewien szubrawiec na wrocławskim bazarze reklamował jako przeciwdeszczową. Memento mori, łotrze! Odpoczywający pod drzewskiem jest i tak cały mokry, więc spokojnie tuli się do drzewa. Przecież woda z pnia ma dokładnie taką samą temperaturę jak ta z nieba, więc w czym problem? Można spokojnie poczekać, aż doszlusuje syn. Z jego miny widać, że idąc strumieniem wiele rozmyślał o rodzicach, a upodobania Kuby Rozpruwacza nie są mu obce. Jeszcze trochę i pod buk dociera matka mordercy in spe, która jeszcze rano zapowiadała, że wieczorem musi umyć głowę. Nie jest to już konieczne.

Idziemy. Ścieżka się zwęża, malowniczo obramowuje ją monstrualne zielsko. Miejscami to z lewej strony miesza się w parzącym uścisku z tym z prawej. Nic to, pokrzywy, to staropolski środek na reumatyzm, więc w zaistniałych okolicznościach szczególnie pożądany, o ile bowiem wcześniej kości jedynie chrzęściły poddane torturom, to teraz już zaczyna znajomo świdrować w palcach mokrych stóp. Na szczęście dziesiątki lat spędzone w reumatycznym Wrocławiu robią swoje i idzie się dalej, choć deszcz pada, wilki jakieś… Buty przy każdym kroku pozbywają się wody przez wentylacyjne dziurki. Kiedy skaczemy po kamieniach – udają gejzery, w płytszych miejscach strumienia-szlaku przypominają baraszkujące wielorybiątka.

Docieramy do wiaty, suchej oazy na mokrej pustyni. Nawykowe „dzień dobry” wywołuje homerycki śmiech dygocących tu mokrych, podobnych nam szaleńców. W napadzie histerycznego humoru pytają: – Czy jeszcze pada? – Tak trochę! – odpowiada im syn, my ciężko dysząc, milczymy. Po mokrym papierosku i w drogę. Świadomość rychłego zmroku pogania mokre nogi. Kolejna godzina marszu i JUŻ słychać warkot samochodów na ustrzyckiej szosie! Alleluja! Na dodatek przestaje błyskać, grzmieć i padać! Ma to jednak ten minus, że w psie znów odzywają się geny kozicy, dzięki czemu tempo schodzenia w dół wzrasta o jakieś sto procent, tym bardziej, że wszędzie glina. Co gorsza, w parującym deszczem bydlęciu budzi się instynkt drapieżcy, więc przez kilkanaście metrów mimo kolczatki idzie tylko na zadnich łapach czując coś w pobliskich krzewach. „Coś” nie ujawnia się, jest na to zbyt sprytne. Nie da się tak skomplementować prowadzącego psa mutanta. Efektowne salto i w błocie pojawia się ślad, kształtem przypominający orła, podobno występującego w okolicy.
Ostatni bielik (czwarty) zostaje odciśnięty, gdy widać zbawcze ściany Hoteliku Białego, jednoznacznie zwiastujące, że już koniec lekkiej trasy na początek, która wiodła przez Tarnicę, najwyższy szczyt Bieszczad, na który wejście nie sprawia turystom większych trudności. Ciekawe, gdzie mieszka autor przewodnika i czy zna sporty walki? Problem ten nie istnieje dla syna, który stwierdza jasno: – Więcej z wami nigdy i nigdzie nie pojadę! Mówi to niewdzięcznik w hotelowej łazience, do której dopełzliśmy złachani, ociekający wodą, powleczeni błotem, w rozmiękłych butach. Cóż za radość! Wreszcie można zdjąć krępujące ciężkie ubranko, postawić nogę w brodziku, dołączyć do niej drugą i z rozmachem odkręcić kurek. Dobywający się z prysznicowej słuchawki syk komunikuje jednak, że nic z tego! Wody nie ma, wilki jakieś!!! Pozostaje glinę z twarzy, kolan i ud zeskrobać. Ręcznik zmienia kolor w jednej chwili. Koniec toalety. Cuchnąc potem, niedokładnie oskrobani idziemy na rendez-vous z gospodarzem, który pomiędzy jednym a drugim łykiem napoju energetyzującego „Strong” informuje nas, że wezbrany burzą Wołosaty rozpieprzył ustrzyckie ujęcie wody. Zalewamy się na to konto. Łzami również. Wilki jakieś…


Takich łatek to ja, kurna, nie mam.

Czekając aż buty po lekkiej trasie na początek wyschną i powrócą do opisywalnych kształtów, ruszamy na wycieczkę do przemyskiej twierdzy, o którą toczyły się zacięte boje podczas pierwszej światówki. Dróg wiedzie tam nie tyle, ile do Rzymu, niemniej jednak istnieje pewien wybór. Najlepiej przez Ustrzyki Dolne, potem Krościenko i w lewo, potem w Wojtkowej w prawo, by skrótem, poprzez lasy… Camel Trophy, byle naprzód! Psokozica na tylnym siedzeniu samochodu, z konieczności terenowego – szaleje. Każdy ostry zakręt (innych nie ma) wprawia ją w furię, co przejawia się galopem po całym samochodzie. Postój na małej polance, przez którą chlupie sobie płytka rzeczułka. Spuszczone z uwięzi bydlę gania po okolicznych błotach i wodzie, którą bądź to rozbryzguje w szaleńczym pędzie, bądź chłepce na podobieństwo Wawelskiego Smoka. – Czas wam w drogę! – napominają nas końskie bąki.
Jadąc środkiem prawie dziewiczego lasu, przeciskając się przez rachityczne mostki, omijając dziury w nawierzchni przypominające, że w okolicy prowadzi się wiercenia w poszukiwaniu ropy naftowej, należy odpowiednio dobrać kierowcę. Musi być odporny na uroki bieszczadzkiej głuszy, gdyż w przeciwnym razie może się podpisać zderzakiem na jednym z tysięcy drzew rosnących po obu stronach drogi. Klimat tutaj zdrowy, żył wodnych chyba nie ma, bo przecież inaczej i tu (wzorem Pomorza) ujawniłby się jakiś głupek i wyciąłby wszystko, żeby można było nie rozbijać się o pnie, lecz spokojnie lądować w rowie.
Przemyśl okazuje się pięknie położonym miastem, w którym występuje dziwne zjawisko: wszędzie jest albo pod górę, albo w dół. Nigdy płasko. Mimo braku Ariadny udaje nam się dojechać do Starego Miasta. Parkujemy i idziemy, oczywiście, pod górę, podziwiać słynną z głośnego sporu katedrę greckokatolicką. Resztki murów obronnych przypominają o historii, a śpiewny akcent tubylców o tym, że jesteśmy na kresach III RP, które przed półwiekiem z hakiem były jakby w centrum kraju. Ciekawe.
Miejscowi są jacyś niezdecydowani. Każdy z siedmiu pytanych o bankomat ma zdanie odmienne od pozostałych. W końcu jednak udaje się tam dotrzeć. I dobrze, gdyż parkingowy zwraca nam uwagę, że szlag, nasza opona nie wytrzymała jazdy „drogą nieremontowaną na odcinku 11 km”. Ociekający forsą pierwszy wulkanizator najpierw próbuje nam sprzedać nową oponę, potem łże: – Takich łatek to ja, kurna, nie mam. Następny fachowiec jest nieobecny, a napastowany telefonicznie, proponuje swe usługi, a jakże, ale że już po szesnastej – za dwieście procent ceny. Dwóch młodziaków na skraju miasta naprawia gumę za marne 14 złotych. Jeden z nich zagadnięty – którędy do twierdzy i czy jeszcze czynna? – wpada w lekki popłoch wyrażony słowami: – Jaka, kurważ, twierdza? Pouczony, że pożądamy tej słynnej z pierwszej wojny i znanej na całą Polskę i pół Europy, trzeźwieje i stwierdza: – Aaa… To już za późno.
Pozostaje zatem zatankować, i ruszyć w powrotną drogę, rezygnując (bo też za późno) z bliższego kontaktu z przepięknym pałacem w Krasiczynie wyrastającym spośród drzew, alejek i klombów jeszcze piękniejszego parku. Na dziś musi starczyć podziwianie wybrzeża solińskiego zalewu z okna samochodu. Wiele wysiłku to nie kosztuje, gdyż droga, owszem, biegnie brzegiem, ale wszystko zasłaniają drzewa. Poza tym już ciemno.

Jacuzzi pod Wielką Rawką

Łże, kto o Bieszczadach mówi, że dzicz, że nietknięte karzącą ręką cywilizacji ostępy. A gdzie tam! Na wysokości 1307 m n.p.m. można skorzystać z jacuzzi i to jeszcze za darmo, a ściślej mówiąc za bilet wstępu na szlaki BdPN. By skorzystać z masażu, wspinamy się ma Małą (jak dla kogo) Rawkę, potem na jej Wielką imienniczkę. Odczekujemy z dwa kwadranse, by wypasana przez zakonnicę-sierotę po Fellinim cool-wycieczka z Cieszyna oddaliła się dostatecznie daleko, a wraz z nią łoskot z radiomagnetofonów. Kiedy już dupsk-dups-dups cichnie, zostajemy sam na sam z niemiłą uchu ciszą, tak nie-trendy-kiczowato powlekającą połoninę. Niespodziewanie dla siebie samych decydujemy się na skok w bok, by dotrzeć na Kremenaros, celem wykonania szpagatu na styku granic Polski, Ukrainy i Słowacji. Przy pierwszym ukraińskim słupie granicznym stajemy, palimy papierosy dławiące płuca na kilka setek następnych kroków i przy tejże okazji zauważamy malowniczą granatową chmurę sunącą obiecująco ze słowackiej strony. Odwrót!

Pół kilometra truchtu po stromiźnie i znów Wielka Rawka. Rany boskie! Skąd tu Węgry?! Nie! To tylko szlaki się zbiegły – zielony z czerwonym. Co za ulga! Ubieramy ortaliony, gdyż deszcz już wcale nie siąpi, lecz po prostu leje. Co to jednak za dziadowska siąpawica, która nie przemienia ścieżki w potok, jak przedwczoraj na Szerokim? Stać ją ledwie na nadanie glinie walorów poślizgowych. Jazda na tyłku okrytym mokrymi szortami przywodzi na myśl nieudaną akcję „Kolorowy zawrót głowy”. Nie uczyniono z Bieszczad centrum sportów zimowych, co jednak nie zmienia faktu, że saneczkarstwo uprawiane na glinie sprawia wiele frajdy, tym bardziej że gliniasty tor inkrustowany jest ostrymi odłamkami skał. Jazda zaś jest tym szybsza i bardziej pasjonująca, że sterować można tylko jedną upaćkaną dłonią, a w drugiej kurczowo trzyma się smycz łączącą zawodnika z jego psem, który raz jest przed jadącym, raz za nim, a niejednokrotnie usiłuje ściągnąć go z toru na lewo lub prawo. Znów deszcz mi pada, wilki jakieś!

Metą okazuje się bliski (wręcz intymny) kontakt z bieszczadzką przyrodą reprezentowaną przez pień kilkudziesięcioletniego buka. Ostre hamowanie i zająć się można swoim zwierzątkiem, które przypomina w tym momencie hienę: łapy i brzuch ma cętkowane błotem, zadnie łapska podkulone, wzrok dziki, a szczękające z zimna kły całe w trawie i porostach. Choć deszcz ustaje, pies nie wita odmiany z zadowoleniem, gdyż gradu jest mniej zwyczajny. Lodowe bombardowanie – trzeba naturze oddać sprawiedliwość – jest tym razem bardziej efektowne, niż przedwczoraj. Wtedy parę kuleczek na krzyż, teraz zaś taki gęsty opad, że ledwo widać pobliskie drzewa. Pora na jacuzzi. By w pełni z tej usługi oferowanej przez Bieszczadzki Park Narodowy skorzystać, należy przyciągnąć do siebie piszczącego ze strachu psa, który trzęsie się jak niebędąca pod ochroną osika, nachylić się nad nim, osłaniając go swym grzbietem i lekko poruszając biodrami poddać masażowi. Trwać to winno przynajmniej z kwadrans, by setki lodowych kuleczek bębniąc po plecach zdążyły wymasować ich mięśnie. Dzięki zabiegowi pies powoli dochodzi do formy, masowany niekoniecznie – prócz pleców grad pieści mu bowiem rewersy odstających uszu, co jak zainteresowanym wiadomo, do przyjemności nie należy.
Jacuzzi się kończy – ruszamy dalej. Ociekające deszczem drzewa pięknie kontrastują z bielą podłoża, wyścielonego gradem. Ledwo słychać głosy wymasowanych ptaków, ledwo dociera do uszu szum strug deszczu, z impetem szturmujących korony drzew. Grad chrzęści przy każdym kroku niczym tłuczeń na szutrowej drodze, choć drepcze się, a co jakiś czas znów zjeżdża leśną ścieżyną. To już druga w ciągu pierwszych trzech dni lekka trasa na początek. Jutro znowu? Hospody…


Tu nie Hawaje

Buty znów schną, jest więc doskonała okazja, by zwiedzić legendarne bieszczadzkie cerkiewki. Ruszamy. Pierwsza jest w Smolniku. Okazała, drewniana, kilku uczepionych dachu robotników zadaje kłam opowieściom, że świątyń w tych rejonach się nie remontuje. Świeże gonty, błyszczący nowością piorunochron, stukot młotków. Niestety – nie widać śladów pazurów misia, który ponoć kiedyś usiłował dostać się na dach, by skosztować miodu. Wnętrze niebogate, lecz może i lepiej? Kiedy się człowiek naogląda kiczowatego baroku, gotyku popsutego przez proboszcza bez gustu, to tu można aż odetchnąć. Cudny żyrandol z rogów jelenich. Brzęcząca puszka – datki na remont. Nie żałujemy – remont jest, plebanii-Cheopsa w pobliżu nie widać, więc warto. Oglądanie nie trwa długo, panowie fachowcy się niecierpliwią. Jeszcze nie wiemy, że jest to jedyna cerkiewka, do której zajrzymy nie przez dziurkę od klucza.
W Michniowcu nie udaje nam się odszukać tubylca, u którego leżakuje klucz do świątyni, w Bystrem też zamknięte. Może i lepiej? Majestatyczną bryłę cerkwi makabrycznie szpecą powybijane szyby, poszczerbione deski i pordzewiała blacha kopuł. Tuż obok zarośnięty cmentarzyk unicki, z resztkami nagrobków krzyczącymi z trawy wyrosłej po pas. Nieopodal bogata posiadłość prywatna i kilka nowych w budowie. Bez trudu znajdujemy wspólny język z pasącymi się owcami. Po przeciwnej stronie drogi pieni się rottweiler, na płocie napis: Pies jest miły. Nie sprawdzamy.

Cerkiew w Hoszowie. Tę pominąć – rzecz niedopuszczalna! Chyba nie można umieścić świątyni w bardziej urokliwym otoczeniu: mostkiem przez potok, potem krętymi schodkami na wzgórek. Pękatość cerkiewki „łamie” mnóstwo daszków i daszeczków, wnętrze jeszcze chyba pachnie żywicą – świeżutkie jasne deski. Tyle widać przez kratę. Na skraju wzgórza – trzy wysokie krzyże w otoczeniu starych buków o amputowanych gałęziach. Kiedy się na nie patrzy z mostka – okaleczone drzewa konwulsyjnie okalają krzyże, jakby chcąc je chronić pogiętymi resztkami konarów, prawie bez liści. Syn robi najpiękniejsze zdjęcia, jakie stąd zabierzemy.
Jak zwykle nie starcza nam dnia i zmrok zastaje nas w połowie planowanej trasy, w Ustrzykach Dolnych nad pizzami wielkości młyńskich kół. Tuczymy się nieopodal skweru w centrum miasta. Ciekawa rzecz – jest tu pomnik żołnierzy, tablica na nim stosunkowo świeża, a udało się nie zapomnieć o berlingowcach, pamiętając tylko o „obecnie słusznych”, jak to w modzie dzisiaj.

W powrotnej drodze delektujemy się cerkwiami w Żłobku i Rabem, gdzie udaje się zrobić zdjęcie przez dziurkę od klucza. Fotogram, albo klatka do wyrzucenia – okaże się. Robimy też kilka zdjęć cmentarzyka, a syn po raz pierwszy w życiu widzi wiejskie nagrobki inne niż katolickie. Udała się akcja „Wisła”, nie ma co – autochtonów nie widać. No i gdzie tak pożądany przez turystów folklor? W podobnych sytuacjach ludzkość radzi sobie różnorako. Najprościej spreparować „lokalną kulturę” i zmakdonaldyzować ją, ku radości ogłupiałych turystów – jak na Hawajach. W Bieszczadach inaczej: tu coś samo się tworzy w miejsce bojkowskiej i łemkowskiej kultury. A oni sami gdzie? Pomijając niedobitki cudem jakimś ocalałe z brutalnego wysiedlenia i jeszcze mniej licznych tych, którzy powrócili na ojcowizny po latach – nie ma tu już prawie ludności, którą przewodniki określają jako Rusinów, Bojków i Łemków. Stary dowcip mówiący, że więcej ich wśród taksówkarzy w Zgorzelcu niż w okolicach połonin – zawiera wiele niewesołej prawdy i uczy pokory w czasach, kiedy choć nałogowo wspomina się krzywdy sprzed lat, to głównie wyrządzone NAM, a nie PRZEZ NAS.

Nieswojo się człowiek czuje, ostrożnie stąpając między ledwo widocznymi, pozapadanymi grobami o rozchwianych, pordzewiałych krzyżach ze „złamaną” belką, kiedy z trudem usiłuje odcyfrować zatartą cyrylicę napisów. Zdarzają się jednak i nagrobki inne, dobrze utrzymane, często z całkiem niedawną datą. Z jednej strony świadectwem są kresu, śmierci, z drugiej zaś świadczą o życiu:  ktoś TU od niedawna leży, więc niedawno TUTAJ umarł, znaczy – chwilę temu żył „na swoim”. Więc oni jednak tu są. Mimo wszystko. Mimo decyzji z Warszawy, że nie na ojcowiznach ich miejsce. Mimo tego, że wzorem NKWD dawano im dwie-trzy godziny na spakowanie lichego dorobku życia i gnano za wschodnią granicę lub na Ziemie Odzyskane. Czy naprawdę wysiedlenie pod lufą polskiej pepeszy było jedynym środkiem zaprowadzenia tu spokoju? A jeśli nawet, to czy musiała być Terka? Musiał pułkownik WP Kuryluk, (co z tego, że Ukrainiec, skoro w polskim mundurze?) gwałcić i mordować nastoletnie autochtonki? Relacji z rzezi w Terce nie da się czytać spokojnie i to nie tylko dlatego, że jedna z ofiar miała lat 90 a kilka innych od trzech do pięciu. Trzy magazynki, dwa granaty i pożar chałupy, do której nieszczęsnych spędzono, by rozwiązać problem UPA w Terce – i udało się. Zbiegł tylko jeden nieszczęsny chłopak.

  Najwięcej unickich i prawosławnych mogił tonie w trawsku zarastającym półistniejące cmentarze. Zwykle tuż obok świątynia obmacywana oczyma spragnionych egzotyki turystów, cerkiew – obecnie standardowo pełniąca obowiązki filialnego rzymsko-katolickiego kościoła. Nieopodal cerkwi chaty, czasem bogate domy. A ileż to chwycić kosę i skosić to trawsko? A ileż to wydrzeć łące groby? Co nie pozwala? Brak czasu? Wrogie wyznanie spoczywającego pod „nie naszym” krzyżem? Ciekawe – dopiero w roku 1990 uznano unicki kościół za oficjalnie istniejący w RP. Czy były jakieś protesty przeciw temu stanowi rzeczy ze strony w wierze spokrewnionych rzymskich katolików? Nie wiem. Przemyski przykład każe wątpić. Jeśli tak, to interesująca to pointa brzeskiej unii, którą ongiś prawosławiu wydarto rzesze wiernych, zbliżając je ku Rzymowi.

Tu nie Hawaje, kiecek z trawy nikt nie nosi, trudno zatem ocenić, kto z napotkanych tubylców Łemkiem, kto polskim autochtonem, kto Polakiem po wojnie przybyłym. Spojrzenie mężczyzny palącego papierosa na cmentarnym murku przy nowiutkiej cerkiewce nie zachęca do kontaktu. Smagły brunet, mogący bez charakteryzacji grać u Hofmana – odwraca głowę, ignorując pytanie po polsku i zaciąga się dymem. Półtorej setki kilometrów dalej, na wystawie sanockiego sklepiku bukiecik. Cztery flagi: biało-czerwona, niebiesko-żółta, a także papieska, stoją w wazoniku przewiązanym pomarańczową wstęgą. Może z tych kwiatów coś wreszcie wyrośnie? Byle nie podlewać ich wodą spod przemyskiej katedry, dokąd to i osobista interwencja Wojtyły ledwo do ludzi dotarła. Trasa lekka nie jest, pewne tylko, że na początek. W wielu domach tych skrawków Bieszczad, które wróciły do Polski w 1951 roku, czekał na nowych gospodarzy chleb pozostawiony tam na pożegnalne powitanie przez z n ó w wysiedlonych Ukraińców. Nieoceniony Potocki pyta, czy pamiętając o wzajemnych mordach, o zbrodniach UPA i akcji „Wisła” wolno zapominać o tym chlebie?

Wracamy do Górnych, ale wcześniej cerkiew w Szczawnem. Obecnie filialny kościół rzymsko-katolicki i jednocześnie kaplica prawosławna.


Potwór z Ulgowej Połoniny

My nie zorze-biedaczki, co to ile razy wstaną, zawsze rankiem. My zrywamy się nieco później, bo w okolicach dziesiątej z hakiem. Choć zmordowani lekkimi trasami na początek z dni poprzednich, ruszamy się błyskawicznie. Krótki przytup w kolejce do ubikacji, ulga pęcherzowi, mycie ząbków i energetyczne śniadanie: po dwie niemałe czarne i dwa razy tyle papierosów, by nie doznać w górach szoku tlenowego. Pora ruszać – natychmiast w południe – na Caryńską. Trzeba się śpieszyć, żeby wrócić przed zmierzchem i nie zbłądzić zawsze da się, zresztą deszcz, albo choćby wilki jakieś…

Wzorem mułów dźwigamy sporo. Bo tak trzeba, bo już się wie, że tu pory roku błyskawicznie następują po sobie – w godzinę przynajmniej trzy, z naciskiem na późnojesienną. Ubrani jesteśmy „na cebulę” żeby móc się błyskawicznie rozdziać z jakiejś warstwy, to znów ubrać w pośpiechu. Na tyłku ciepłe gatki, na nogach skarpety. Prócz tego podkoszulki, flanelowe koszule, bluzki „na naramkach”. Spodnie do kolan, na łydkach ochraniacze, ciężkie górskie buciory dodają stopom wagi. Wędrówka w klapkach (anorektyczna brunetka na Caryńskiej – 21 lipca 2005 roku!!!), sandałach (jej kochaś, tegoż dnia!), czy na szpilkach grozi pośpieszną wycieczką do chirurga gdzieś daleko i to nie tyle z radosnym śpiewem na ustach, co z trzaskiem w wykręconym stawie skokowym.

Strój podstawowy uzupełniają ciepłe bluzy i kurtki przeciwdeszczowe – z empatią topiące się w słońcu, przemakające w deszczu, przed gradem niechroniące. Jeszcze tylko głowę osłonić przed słońcem. Czapką z daszkiem? No, a jeśli zrobi się zimowo, choć to lipiec? Uszanka byłaby optymalna, tym bardziej, że zwyczajna w tych stronach. Niestety – namaka w deszczu i ciężko się robi. Może więc plastikowe wiaderko z otworami koniecznymi, by się nie skaturlać? Zachodzi jednak obawa, że grad nas ogłuszy i przyjdzie skorzystać z żywicy (choć to park narodowy) w trosce o kowadełka, młoteczki i trąbki Eustachiusza. Ochrona strun głosowych przychodzi sama z siebie – komu się chce gadać, kiedy zadyszka z nóg zwala? Idziemy.

Wyładowany plecak pomaga utrzymać pion, równoważąc siłę ciążenia wyhodowanego przez rok brzuszyska oraz głowy nabitej bzdurami. Prócz tego można w nim zmieścić dokumenty (Straż Graniczna na horyzoncie), suchy prowiant oraz życiodajną wodę. Globtroter-sklerotyk nie zabiera z domu plecaka, lecz jego namiastkę, ot taką modną, ot w sam raz na prezerwatywę, tamponik, komórkowy telefon (albo-albo). W takiej sytuacji pleców nic nie obciąża, a butlę z mineralną pozostaje trzymać w dłoni wolnej od smyczy. Flaszka może być zatem tylko jedna, a dzielić się nią trzeba z towarzyszami niedoli, z psokozicą też. Pies drapał higienę, kiedy gardło suche.

Na Caryńskiej trudno czuć się samotnie – zewsząd pełzną tasiemce, tabuny ludzi spragnionych kontemplacji przyrody na odludziu. W gardłach aż zasycha od „dzień dobry”. Rzadkie „cześć” słyszane od dużo młodszych od siebie, pozwala czuć się przez ulotną chwilę młodo i rześko. W tych nielicznych momentach przyśpieszamy i na skraju omdlenia wychrypiamy z nieukrywaną radością odpowiedź na takie pozdrowienie.
Bieszczady w wersji ulgowej, czyli Połonina Caryńska – łże złośliwiec w przewodniku. Z każdym dniem rośnie lista osób, które mogą mnie pocałować w dupę – napisano na koszulce syna zakupionej w Górnych. Pocącemu się na podejściu na Caryńską jakoś dziwnie kojarzą się obie wypowiedzi. Psokozica czasu na czytanie nie traci – tradycyjnie gna naprzód: do góry niespiesznie, z postojami wypełnianymi próbami kopania dołów na połoninie, w dół zaś ciągnie nas na łeb na szyję, nie zważając na trzaski i chrzęst w naszych kościach. Potwór!
Nie jedyny, niestety, na „ulgowej” połoninie. Nie, nie! Ten drugi nie rozszarpie nas, nie użre ostrymi zębiskami, ani krwi nie utoczy. Jest o wiele groźniejszy. Okrutnie, podstępnie i znienacka atakuje psychikę ofiary. Wygląda niewinnie – niby to nastoletni, albinosowaty okularnik ogolony „na zero”. Chudy jest jak portfel emeryta, nożyska ma niczym grochowe tyki, a zębiska owinięte jakimś drutem. Potwór nie baczy na wrogie posapywania, mimo plastusiowatych uszu puszcza jadowite komentarze, miażdżące spojrzenia zalewanych krwawym potem oczu też ma za nic. Czai się za plecami, stąpa cichutko, czuć tylko jego gorący dech na spoconym karku. – Pseprasam! – pada nagle i nie czekając na usunięcie się wędrowca z drogi potwór błyskawicznie przemyka mimo nas tak szybko jak wiatr. Choć podejście strome jak diabli, monstrum pędzi niczym ranny muflon, a na zejściach z gracją i elegancją lekko zsuwa się z góry. Podskakuje, rechocze, biegnie, przystaje, bez najmniejszego wysiłku znów kica w górę, potem siada obok ścieżki i z wrednym uśmiechem na ryju czeka aż się go wyminie. Po chwili znów czuć gorąc na karku, słychać kolejne pseprasam i tak na sam szczyt.


Raczy się pan znajdować w burdelu

Szwejk w Sanoku   Czekał na nas w Sanoku, smakując cybuch fajki. Wokół pstrokacili się turyści i polonusi z zespołów folklorystycznych z Francji i Słowacji, a on na nic nie zważając z przyjaznym uśmiechem na lśniących w słońcu licach, pobłyskując nosem siedział i czekał. Umówiliśmy się dawno, gdzieś na początku lat siedemdziesiątych.
Przy powitaniu był mało wylewny, ani drgnął, jak odlany ze spiżu. Nie dziwne to, skoro się wie, że człowiekowi temu na rozgłosie nie zależy – woli porządny kufel schłodzonego piwa. Kiedyś w wielkich żył czasach, które wielkich wymagały ludzi, dziś przycupnął sobie skromnie półdupkiem na sanockiej ulicznej ławeczce. Kto go widzi, od razu wie, że to zwykły, sterany życiem człowiek. Mało jednak kto zdaje sobie sprawę, że analiza jego charakteru przyćmiłaby jednak sławę Aleksandra Macedońskiego. Prawdopodobnie on sam nie wie, jakie ma znaczenie w historii XX wieku, nikomu się nie naprzykrza i jemu nie naprzykrzają się żadni dziennikarze, którzy domagaliby się od niego wywiadu. Ot, cichy, skromny człowiek, który nie podpalił świątyni bogini w Efezie, jak to uczynił cymbał Herostrates, aby się dostać do gazet i do czytanek szkolnych.

Witając się, galantnie zasalutował do czapki z cyfrą CK 91pp.
– No, nareszcie – wymamlał ćmiąc fajkę. – Z Pisku przez Budziejowice wędrowaliście?
– Gorzej, bo przez Katowice. Na każdych światłach utykaliśmy jak ty u żandarmów w Putimiu i nigdzie baby Plejzerki, by drogę podpowiedziała, ani gospody „Pod Kocourkiem” żeby nocą spocząć i na trzeźwo rozszyfrować drogowskazy, co to je na Górnym Śląsku poustawiał pewnie ten CK generał, co to zwariował zaraz na początku wojny światowej, jaka wybuchła kiedy nam zabili Ferdynanda…
– Podczas wojny często specjalnie ustawia się drogowskazy tak, żeby nieprzyjaciel błądził. Kiedyś na manewrach korpusowych pod Marmaros Sziget pan generał von Zuckerdorf nam o tym mówił, zaraz po mszy polowej tego Patera Kurtza, co to w Pradze poszedł raz „Pod Kielicha”, a potem opowiadano o nim, że śpiewając sławną piosnkę o Jambourku, z Mostu Karola urynował do Wełtawy, aż go aresztowała żandarmeria.

Wykład przerwała jakaś turystka pytając naszego Szwejka, czy może sobie z nim zrobić zdjęcie.
– Istotnie, dzisiaj środa – zacytował nadporucznika Lukasza, a szeptem zwrócił się do nas: – Poslušnie hrasim, co wyglądała mi na Madziarkę, a z nimi trzeba ostro, jak mawia mój kumpel od saperów, niejaki Vodiczka. A te mylące drogowskazy, to specjalnie ustawia się tak, by były widoczne z nieba. Widząc je, lotnicy nieprzyjaciela nic tylko myślą, o co w tym chodzi. A że wojak, który myśli, nie jest porządnym żołnierzem, tylko wszawym cywilem, więc dostają pomieszania zmysłów i skaczą z hydroplanów na główkę. Na ziemi łapie ich żandarmeria, albo miejscowa ludność wierna Najjaśniejszemu Panu i Jego rodzinie. Ładnego pieska, państwo macie, w „Świecie Zwierząt” podobnego na zdjęciu widziałem. Szkoda że nie pinczer, to bym go od was odkupił dla mojego nadporucznika.

Bojąc się służby w CK armii, pies przezornie wpełzł pod ławkę, a Szwejk skontrolował nam klapy kurtek, sprawdzając czyśmy nie koledzy po fachu wywiadowcy Bretschneidera.
– Dobrze wiedzieć, z kim się rozmawia. Jeden mój znajomy, Palivec, tego nie sprawdzał, bo był na to zbyt naiwny. Leniwy też był i zamiast wyczyścić, tylko wyniósł na strych portret Najjaśniejszego Pana, co to go muchy obsrały i za to go wsadzili do paki.
– Ty, przyjacielu, do strychu masz daleko i musisz się nieźle nagimnastykować, żeby cię nie obsrały te gołębie, a ich tu co niemiara.
– Jawohl! Z gołębiami, to człowiek ma gorzej niż z muchami. Znałem kiedyś drogistę z Pecu nad Upou, którego jednego razu na rynku we Jičinie, kiedy poszedł do gospody się posilić…
Tu urwał i zatroskanym głosem spytał:
– A nie głodniście przypadkiem? Bo żołnierz, który za Najjaśniejszego Pana walczy…
– Nie. Najedliśmy się do syta w drodze na Liskowiec, hamburgery jakieś.
– Z mięsem w tych rejonach trzeba być ostrożnym. Kiedy moja marszkoma szła tamtędy, to do jednego starego Żyda przyszliśmy i on wtedy namówił panów oficerów, żeby od niego odkupili stuletnią krowę, o której słusznie krzyczał, że takiej nie znajdą w całej Galicji. I istotnie, gulasz z niej był taki, że Baloun złamał sobie na nim ząb mądrości. A może napić się chcecie? Chociaż piwo tu mają marne, a spirytus jeszcze gorszy. Jak pójdziecie o tam – wskazał brudnym od gołębi palcem – jest ulica Rymanowska z cmentarzem żołnierzy naszej wspaniałej armii, a na nim mogiły tych, co to się popili spirytusem z preparatów gimnazjalnych zbiorów przyrodniczych. Honwed Laszlo Gargany tam leży, a w tym gimnazjum kwaterował podczas wojny światowej mój marszbatak. Teraz to ulica jakiegoś Mickiewicza. Jakiś Polak, pewnie szlachcic. Dużo domów z tamtych czasów jeszcze stoi. Nawet ten, co to w nim był burdel, w którym…

Tak się rozczulił, że aż popłakał, zupełnie jakby słuchał Katza, wygłaszającego do aresztantów kazanie. Szybko się wszakże uspokoił i elegancko wysmarczył na chodnik. Butem zgrabnie to rozmazał, przez co powstała piękna kompozycja.
– Widok Pragi od strony Wełtawy – stwierdził ze znawstwem.
Oprotestowaliśmy tę ekspertyzę mówiąc, iż to raczej skrzyżowanie w Knurowie, na którym nie wiadomo którędy na Gliwice, a którędy na Cieszyn. Szwejk tylko machnął ręką i wrócił do opowieści:
– Ten sanocki burdel nazywał się wtedy „Połączone domy rozrywek i Kawiarnia Miejska”. Prowadziła ten przybytek jedna polska hrabina. Poszliśmy tam z Kunertem po pana podporucznika Duba. Z miejsca rozkazał mi odpowiedzieć na pytanie: – Gdzież to ja jestem? Kunert się nie odezwał ze strachu, więc ja – Befehl ist Befehl – udzieliłem informacji: – Raczy się pan znajdować w burdelu, panie lejtnant, ludzie bowiem różnymi chadzają drogami. To nie chce się wam pić?
– A gdzie tam.
– A ja się napiję. Podajcie mi tę butelkę, co pod ławką stoi. Ciężko mi się schylać przez ten mój reumatyzm.
Posłusznie podaliśmy, Szwejk odkorkował i po tęgim łyku stwierdził:
– Sakramencko w gardle mi zaschło, zupełnie jak w Brücku nad Litawą, kiedyśmy z panem kapitanem Sangerem…
– Szwejku! W miejscu publicznym? Ejże…
– To nie koniak – odparł patrząc nam w oczy swoim szczerym i jasnym spojrzeniem cesarsko-królewskiego infanteristy. – To woda. Brązowa, bo trochę żelazista. Ze studni brana.
Przytknął flaszkę do ust i nie odstawił jej póki nie skończył. Zasmakowało mu tak, że sam schylił się po drugą i też opróżnił. Na koniec zasalutował, zamknął oczy i uprzedził:
– Pewnego razu spił się pewien człowiek i prosił, żeby go nie budzono.
Nie minęła sekunda, a już chrapał. Wokół roztaczał się zaś wyraźny zapach koniaku. Wstaliśmy, by na paluszkach się oddalić. Nawet przez sen dobry wojak jest dobrym wojakiem. Zasalutował nam służbiście i wymamrotał:
– A teraz idźcie do Beksińskiego. Marsch!
– Zum Befehl! – krzyknęliśmy, z szacunkiem salutując.

Pomaszerowaliśmy prosto, jak Kunerta w pysk strzelił na sanocki zamek podziwiać obrazy Beksińskiego. I stareńkie ikony też, bo mrowie ich tam. „Sąd Ostateczny” – w jednej z grup czekających prawosławni, w drugiej „mniej wierni”, bo w polskich kontuszach i koronkach z Zachodniej Europy. Święty o dwóch lewych dłoniach, dwie bliźniacze postaci z aureolami na jednej ikonie, różni je ułożenie kciuków. Tłum świętych o identycznych podkrążonych oczach. Spojrzenia przejmująco jakieś smutne. Może dlatego, że woleliby gościć nie na sanockim zamku, lecz tłoczyć się po ikonostasach cerkiewek z rzadka już rozsianych w Bieszczadach? Jakoś się smętnie robi. Zupełnie tak, jak oglądając gotyckie ołtarze w stołecznym Narodowym, a pochodzące z Pomorza i Dolnego Śląska. Niby dobrze, że bezpieczne i na honorowym miejscu, ale z drugiej strony…
Na ostatnim piętrze Beksiński. Spora część zwiedzających plotkuje o niedawnej śmierci artysty, zamiast na obrazy patrzeć. Zanurzamy się w nie sztafetowo, ktoś musi pilnować psicy. Kto z nas wychodzi z zamku, ten milczy długo. W głowie, czy w sercu raczej, ma te obrazy… Jakby Kafka szeptał artyście do ucha, Bosch pędzel prowadził, a Linke trzymał paletę. Jakoś zupełnie „nie po drodze” nam teraz do słynnego sanockiego skansenu.
Rezygnujemy. Kolejna burza daje alibi, pomaga jej w tym dziele regulamin zwiedzania. Do wnętrz tylko w grupach. Z drogim przewodnikiem. Skąd wziąć grupę, skoro poza nami wszyscy uciekli przed ulewą? Upada pomysł syna, by wedrzeć się podkopem lub wybitym oknem. Jeszcze by nas do aresztu posadzili. Trochę jednakże szkoda, bo mieści się on przy ulicy oficjalnie nazwanej Zaułkiem Józefa Szwejka, pod numerem czwartym. Sesję zdjęciową przerywa oburzony klawisz. Wiejemy, uspokajając go, że zaraz wszystko skasujemy. Tyle w tym prawdy ile w stwierdzeniu, że dziś w Polsce lepsza opieka medyczna, niż w CK Monarchii. Może i metody były tam i wtedy inne, ale tu i teraz organizacja gorsza. U takiego doktora Grünsteina na płukanie żołądka nie trzeba było rejestrować się na pół roku wcześniej, a w promocji ordynował jeszcze lewatywę.

Korzonkowa koordynacja

Kiedy przed laty odkrywaliśmy czeskie Karkonosze, jękom i marudzeniu naszych synów nie było końca. Minami jasno dawali do zrozumienia, co myślą o kluczeniu wąwozami pod Snežkou czy wspinaniu się na Loučni Boudy. Z zemsty nadaliśmy marudom przydomki: Kwaśnogębek i Krzyworyjek. Ten pierwszy w Bieszczady z nami nie pojechał, a drugi i owszem. Kiedy po kilku ulewach i gradach w pełni zasługiwał na swój pseudonim, my w ostatni bieszczadzki dzień zapragnęliśmy znów wyruszyć na trasę. Zżerani ambicją zdobycia wszystkich szczytów w okolicy nie potrafiliśmy sobie odmówić wycieczki z Wołosatego do… Wołosatego. Ot, pętelki takiej. Pęteleczki.
Niezrównane piękno Połoniny Bukowskiej – kusi z kart przewodnika. Szybki rzut oka na mapę – stamtąd rzut beretem na Rozsypaniec! – Dobra, hm… – knujemy – z Rozsypańca widać Halicz, taaa… Być tak blisko i nie wejść? Zbrodnia! Na Halicz zatem, Wodzu, prowadź! Gorzej, że stamtąd nijak inaczej na Wołosate, jak przez Tarnicę, a tam deszcz, wilki jakieś…
Syn nam tego nie daruje! – przychodzi refleksja. – Z pokoju się nawet nie ruszy. Co robić? Obmyślamy plan (parafrazując Czarną Żmiję – krzyworyjkowego idola) „tak szczwany, że gdyby mu przyprawić ogon – brano by go za lisa!” Oznajmiamy dziecięciu, iż droga wiedzie tylko na Bukowską i zurück. Trasa krótka i niewyczerpująca. Ot, trzy godzinki z hakiem.

Ekipa wyrusza niekompletna. Poprzednie lekkie trasy na początek nadwerężyły „wątpłe” zdrowie niektórych z nas. Na podbój Halicza wyrusza tylko oszukiwana dziecina, jej podstępna rodzicielka oraz psokozica. Podupadły na zdrowiu „niektóry” przyjmuje ciężką i odpowiedzialną rolę koordynatora. Obmyśla marszrutę, wydaje dyspozycje i wskazuje kierunek, a sam staje obozem w barze „Ostatnim na szlaku”, gdzie zapuszcza obolałe korzonki. Wędrowców błogosławi, kupuje im bilety do BdPN, robi pa-pa i z laptopem sadowi się za barowym stolikiem. Jako znany na (co najmniej) trzech kontynentach genialny pisarz, przy tym osoba o niespotykanej wręcz skromności – musi odmownie odpowiedzieć na listy od nagabujących go wydawców. Nic to, że kuszą niebotycznymi honorariami! Odmownie im, odmownie!

Trójca wędrowców posuwa się naprzód. W szpicy pożerając muchy, kica psokozica. Tuż za nią zdecydowanym krokiem stąpa matka ponurego dziecka. Na nic wysiłki tryskającej humorem matki. Jej wesoły szczebiot pozostaje bez odzewu. Być może przez ten dysonans maszerujący mylą drogę i zapuszczają się w rewiry koników, których nazwa chyba nie wskazuje na to, że hodowane są w Polsce i na Słowacji, a nie uświadczysz ich na Huculszczyźnie. Pies, zadowolony, szczeka na potęgę, a pozostali ślizgają się na końskich pączuszkach. Odwrót! Matka hardo, stanowczo i z radosną ochotą kieruje się na Halicz, za nią wlecze się Krzyworyjek, zaciskając zęby.
Tymczasem w bazie koordynator pisze jedną ręką, drugą masuje kręgosłup. – Panie, a nie szkoda to w górach siedzieć przy komputerze? – atakuje stolikowy sąsiad. – Panie, co pan! Normalnie to ja chodzę, ale korzonki mnie dorwały. Z godzinę trwa pełna zrozumienia i wzajemnego współczucia dysputa o chorobach. Przerywa ją tylko wysyłanie esemesów do „koordynowanych”: No i gdzie jesteście? Co u was? Czemu tak powoli idziecie? Odpowiedź nie nadchodzi. Zaginęli?

Wyprawa posuwa się z determinacją naprzód. Okolica mami wręcz, czaruje, zniewala. Wreszcie nie ma chmur! Tak pięknie, że aż kiczowato, ale natura kryteria artystycznie ma „gdzieś”. Ona swoje wie. Również i to, że nigdy do końca nie odda żadnemu płótnu swojego powabu, kliszy też nie. Mimo to aparat strzela jak kałasznikow – byle zatrzymać chwilę, byle zakląć czas.
Na Haliczu, kiedy zmęczone odnóża dochodzą do siebie, następuje próba nawiązania łączności z bazą. Odzywa się kobieta?!!! I to „cyrylicą gada”! Niby człowiek goworit po ruski, ale w szoku durnieje i w popłochu kończy „rozmowę”. Po chwili odzywa się kijowska ambasada RP, esemesem oferując pomoc. – Nam niczego nie nada, spasibo… I tyle tylko. Raczej – aż tyle, bo słono roaming przyjdzie zapłacić pod koniec miesiąca. Tymczasem spoceni wędrowcy prą naprzód, snując przypuszczenia, że koordynator pozbawiony wieści z trasy truchleje na myśl, że coś się stało. Z Halicza „maleńki skok” na Tarnicę. Matka udręczonego dziecka robi dobrą minę do złej gry – dwie godzinki, może mniej. Żmijowaty syk z ust Krzyworyjka jedynym pozostaje odzewem. Trzeba jednak iść dalej, więc się idzie.

Po marnych trzech godzinach marszu szczęście na widok „Ostatniego na szlaku” graniczy z uniesieniem. Czym prędzej wyłączając grę literacką „Total War – Shogun”, koordynator wesoło macha na powitanie wolną ręką. Wraz z kierowniczką wyprawy zastygają w czułym uścisku. Radość ze spotkania brutalnie burzy lakoniczne exposé Krzyworyjka: – W kuca mnie zrobiła. Nie odzywam się do niej aż do odwołania. Łzy w oczach nieszczęsnej matki przemieniają kordynatora w negocjatora. Dzieciak jednak twardy jak głaz z Rozsypańca: – To wolny kraj, a ona podstępem mnie zmusiła! Odwołanie do engelsowskiej definicji wolności – bez skutku. Wzniosłe apele o pojednanie też chybiają celu i nad rodzinnym życiem zawisa damoklesowy brzeszczot anarchii. Dopiero czarne jagody ze śmietaną i cukrem powodują, że Krzyworyjek składa broń: – W sumie to wolę łazić po górach, niż czytać pod przymusem. Udając radość, w myślach układany szczwany plan zaatakowania potomka stosem lektur, zaraz po powrocie do domu. Tymczasem jagody, masowanie łydek i korzonków. I znowu jest wspaniale. Wilki jakoś daleko.

I koniec

Odjeżdżamy. Żal? Czy to pytanie bardziej jest głupie, czy retoryczne? Żal. Nie tylko gór, nie tylko zagubionych w nich cerkiewek, ale i tutejszych ludzi. I miejscowych, i tych „przelotem”. Jakoś tak dziwnie się składa (co za ulga!), że z początkiem Bieszczad skończyła się (dla nas) strefa wszechobecnej muzyki z epoki basu łupanego, kawalkad osiołków w opadających w kroku portkach, albo błyszczących pantalonach z paskami na nogawkach i podobnie lśniących czaszkach. Jakoś tu nie występują (okolice Górnych). Rzecz intrygująca: w odróżnieniu od Karkonoszy (a tym bardziej Sudetów) – czysto tu na szlakach. Przez dziesięć dni nie zauważyliśmy ani jednej flaszki przy ścieżce, ani nawet porzuconej osmarkanej chusteczki! Jacyś dziwni ludzie tu zjeżdżają. Oj, dziwni…
I drogi są tu odmienne. W innych rejonach Polski dziurawą jezdnię kwitują na tablicach sucho: „uszkodzona nawierzchnia”. I chwatit. Jakby to było naturalne, jakby ona tak sama z siebie taka wyboista, jakby nikt za to nie odpowiadał. Tutaj inaczej, jakby z wyrzutami sumienia: „Droga nieremontowana na odcinku…”. No tak, czyli nie tylko, że dziury, ale i ktoś czegoś nie zrobił. Od razu się lepiej jedzie i człowiek spokojniejszy. Przyjedzie za rok i w te same dziury wpadnie. Swojsko tak.

Nie brakuje miejscowym poczucia humoru, ale jak by mogło być inaczej, skoro od lat obserwują przyjezdnych i pękają ze śmiechu? Kiedy po wycieczce w strugach deszczu przetykanych lodowymi kulkami informujemy się: – A dzisiaj to będzie grad, czy nie? Syn gospodarza-poety daje wyraz swoim związkom z literaturą (w tym przypadku – fantasy) i zapewnia, że pogoda murowana aż do wieczora. Kiedy wracamy cali w błocie, mokrzy i z plecami wymasowanymi gradem, stwierdza, że oparł się na prognozie telewizyjnej – a ona, jak wiadomo, kłamie od lat i nic tego zmienić nie może. Wyruszając na Połoninę Caryńską już tylko żartem pytamy potomka miejscowego literata o lokalny stan atmosfery. Nauczony doświadczeniem rzuca – odpowiem, kiedy wrócicie. Wie, co czyni, bo wracamy znów mokrzy. Gradu nie było, tylko deszcz i to marny.

Wrodzony talent miejscowych do gawędziarstwa każe turystom „łykać” opowieści mrożące krew w żyłach. A to o basiorach rozszarpujących zagrodowe psy, a to o zmianach wilczych obyczajów spowodowanych wzmożonym ruchem na szlakach, skutkiem czego złowrogie wycie nie ogranicza się jedynie do głodnych okresów zimowych. – Dokąd jutro idziecie? – Na Caryńską, Wiesiu. – Aaa… Te wilki, wiecie, co to kiedyś LATEM słyszałem, to właśnie stamtąd wyły. Budka z biletami na Przełęczy Wyżniańskiej: – A dokąd to Bóg was dzisiaj z pieskiem prowadzi? – Na Caryńską. – W tym roku to wilki tam już osiemnaście psów zagryzły. Szczęść Boże!
Podwozimy nocnym autostopem dwóch miejscowych chłopaczków po zdrowej dawce marihuany. Z wdzięczności raczą nas opowieściami o flakach wypruwanych z ludzi przez misie bieszczadzkie. Nagle przed maskę wyskakują nam dwie sarny. Hamowanie skuteczne, strat nie ma. Chłopcy momentalnie przechodzą na historie o sarnach taranujących samochody, co w tych stronach jest „normalną sprawą”, a potem znowu o okrwawionych bebechach. Odwet bierzemy następnego dnia: parka z Przemyśla skacze z radości, że decydujemy się podwieźć ją do Dolnych. Prześlicznie zmieniają się twarze obojga młodych, kiedy spostrzegają, że mają jechać z psokozicą na jednym siedzeniu. Brutalnie wylizani, zaczynają odzywać się dopiero przed Smolnikiem. Wesołym człowiekiem jest też pan ze straganu w Ustrzykach Górnych, poza pomidorami sprzedający piękny album „Zapomniane Bieszczady”. Ściskając puste portfele (w drugi dzień pobytu) pytamy, czy jutro jeszcze kupimy? – Mam ostatnie dwa – pada zatroskana odpowiedź. W ciągu następnego tygodnia w warzywniaku „idzie” (jak rejestrujemy) co najmniej pięć z dwóch ostatnich egzemplarzy książki.

Tubylcy są też optymistami. Kimże bowiem innym może być człowiek, który na płocie we wsi Michniowiec umieszcza napis cave canem? Identyczne ostrzeżenie i w ośrodku akademickim nie trafiłoby do zbyt wielu przechodniów. Czy zna łacinę canis rasy owczarek niemiecki kombinowany, który spod tabliczki szczeka na potęgę, jednocześnie merdając ogonem? Odmawia wyjaśnień.
Odjeżdżamy. Gospodarze machają nam białymi chusteczkami. To taki stary zwyczaj. Hm… A może jednak, psia kość, o co innego im chodzi? – Poddajemy się! Więcej nie przyjeżdżajcie! Macha nam też pogoda: w ostatnią noc wezbrana woda zrywa drogę pod Wetliną. Zmieniamy trasę i dzięki temu podziwiamy jeszcze kilka drewnianych bieszczadzkich pereł. Przede wszystkim cerkiew w Turzańsku o kopułkach, niczym koraliki, nanizanych na zwieńczoną krzyżem nitkę.

Kierunek Wrocław. Coraz dalej zaś za plecami zostają rzekomo kapuściane góry porośnięte zupełnie niekarkonoskim bujnym lasem, z łąkami, którymi nigdy chyba znudzić się nie da, a pozwalają Irenie, naszej gospodyni z maestrią komponować niespotykanej urody suche bukiety. Coraz dalej za nami opowieści o zakapiorach, których, niestety, nie spotkaliśmy. Nie? No, a zaprzyjaźniony tubylec, oryginalnie uciszający nazbyt głośno muzykujących kampingowiczów (– Wziąłem ci ja siekierkę i wbiłem w stół i proszę, żeby byli troszku ciszej, bo rano do pracy wstaję) – to niby kim jest? Czy wiele się różni od bohaterów swoich własnych opowieści o INNYCH tubylcach, co to dzika wpuszczali na stół, by turystom wyjadał pierogi, albo przyprowadzali do knajpy konia półabstynenta, który poprzestawał na jednym piwie?
Daleko za nami dym z ogniska, któremu deszcz przeszkadzał przez kilka dni, aż zamieniło się wręcz w przyjęcie: zamiast pozwolić nam pogryzać kiełbasę po ciemku – uraczono nas panierowanymi grzybami, śledzikiem, sałatkami i całą furą innych smakołyków. Aż dziwne, że mimo to wieziemy do domu kilkanaście kilo obywateli mniej. Różnicę w obciążeniu samochodu wyrównuje kilka setek zdjęć i łudzimy się, że zaklęliśmy w nich wspomnienia. Uwozimy też listę, która z każdym kilometrem rośnie: listę tutejszych miejsc, w których nas jeszcze nie było, a musimy… Wieziemy również, a może przede wszystkim – twarde CK postanowienie, że choć nas jeszcze w Bieszczadach nie znają, ale nas poznają. Oby z wzajemnością.

Zdjęcia: Anna Kolasińska