Okołomilitarny reportaż ze wsi Lutynia (Leuthen)

Willkommen in Lutynia

Wytężając wzrok, pilnie wypatrujemy gotujących się do boju wojaków. O tyle nam łatwiej, że samochód z musu się wlecze – drogę do wsi tubylcy słusznie ufortyfikowali „poziomymi policjantami”. Szczególnie czujni stajemy się po minięciu tablicy z napisem LUTYNIA. A gdyby na tych kilka dni zastąpić ją np. pruskim grenadierem z dykty i austriackim huzarem trzymającymi napis LEUTHEN?
– Chyba po 250 latach niczyich uczuć patriotycznych by to nie uraziło? – pytam syna, wjeżdżając między pierwsze lutyńskie domy.
– Bredzisz, ojciec – przywołuje mnie młode pokolenie do porządku. – Chcesz tu regimentu wszechpolaków?
Nie chcę, a na ripostę nie starcza mi już czasu – hamuję z piskiem opon: w drzwiach mijanego sklepu dostrzegam postać w granatowo-białym uniformie i trójgraniastym kapeluszu. Bitwa! Vorwärts!

Wyskakujemy z samochodu jak z katapulty, rozbryzgując kałuże pędzimy pod spożywczy. Paparazzi to ciepłe kluchy w porównaniu z nami! Syn staje na czatach, ja „przeładowuję” i „strzelam”! Wzięty na muszkę cyfraka nieborak kuli się, napoleońskim gestem chowa zakupy za pazuchę i ucieka. Usiłuję „zdjąć” pozostałych: w kolejce do kasy typowego polskiego sklepiku wiejskiego z pierwszej dekady XXI w. potulnie sterczą dragoni pruscy z pierwszej połowy wieku XVIII, mówiący po czesku austriacki piechur z tejże epoki, a za nim polskojęzyczni fizylierzy. Jesteśmy zdecydowanie zbyt nachalni – sklepowa śpieszy w sukurs zaatakowanym: a dajcie spokój biedakom, niech się zaopatrzą. Co racja, to racja. Skonfundowani zwijamy oblężenie spożywczego.


kliknij, aby powiększyć

Na improwizowanym parkingu od razu słychać, że to nie Wrocław, bo zamiast lakonicznego warknięcia „czszy złote” słyszymy wesołe z domieszką słusznej dumy: Witamy w Lutyni! I żadnych pieniędzy cerberka w odblaskowym „kirysie” od nas nie chce!
W tym lepszym więc nastroju idziemy do muzeum upamiętniającego słynną na całym świecie (choć głównie w sferach oficersko-uniwersyteckich) batalię z 1757 r. Była jedną z wielu bitew Wojny Siedmioletniej (1756-1763), ale z pewnością najsłynniejszą. Triumfował w niej król Prus Fryderyk II Wielki, spuszczając arcylanie austriackiej armii księcia Karola Lotaryńskiego. Pewni siebie (a prowadzeni przez skonfliktowanych dowódców) Austriacy, posiadając sporą przewagę liczebną, czekali na Prusaków zajmując całkiem nieźle dobrane pozycje. Nie docenili kunsztu pruskiego króla, który zastosował znany ze starożytności szyk skośny: jego armia zaatakowała linie nieprzyjaciela pod kątem, przy czym skrzydło prawe wzmocnione kosztem centrum i lewej flanki uzyskało lokalną przewagę, zapewniająca zwycięstwo. Pozornie bardzo to proste, ale w tamtych czasach inni na pomysł ten nie wpadli, mimo iż podobnie jak berlińskiemu monarsze nieobce były dzieła starożytnych autorów. Fryderyk potrafił czytać „ze zrozumieniem”, więc bitwę wygrał.

Jesteśmy dziś w Lutyni, gdyż tę właśnie batalię dzielnie inscenizuje Stowarzyszenie Przyjaciół Lutyni, Zespół Szkół z tejże miejscowości wraz z sołtysem historycznej wsi, korzystając ze wsparcia Urzędu Gminy i Samorządowego Ośrodka Kultury z Miękini, we współpracy z CK „Zamek” w Leśnicy, muzeum w pobliskiej Środzie Śląskiej oraz Instytutem Historycznym Uniwersytetu Wrocławskiego. Długa ta lista, ale bardzo dobrze, gdyż efekt tych wspólnych działań prawdziwą jest gratką dla mieszkańca Dolnego Śląska, ciekawego historii swojego kawałka Polski.

Budynek muzeum w odróżnieniu od skali wydarzeń, które upamiętnia – skromny. Wybudowano go w 1923 r. staraniem Schlachtfeldverein Leuthen (Lutyńskiego Związku Pola Bitwy). Pozbawiony ozdób portyk, dwie kolumienki, schodki. Wchodzimy. Dwie niewielkie, ale i nie małe sale. Wstęp darmowy, aczkolwiek nie do końca, trudno bowiem umknąć sprzedającym okolicznościowe wydawnictwa: zaraz na progu „atakują” nas pięknie wydaną broszurką o Lutyni, kusząc jednocześnie okolicznościową pieczęcią. Z wielką przyjemnością kapitulujemy. Kupujemy też znakomitą dwujęzyczną książeczkę dwóch wrocławskich historyków – J. Rosika (lutyńskiego tubylca) i J. Maronia (Lutynia 1757. Bitwa i pamięć). Świetnie, będzie co czytać, tym bardziej, że gruszek w popiele nie zasypia „konkurencja”: ze swadą napisana książeczka Małujowice 1741 R. Kisiela opowiada o batalii wcześniejszej o lat 16, a rozegranej po drugiej stronie Wrocławia, nieopodal Brzegu. W odróżnieniu od wydawnictw lutyńskich, ani razu nie pada w niej niemiecka nazwa miejscowości, co mnie mocno dziwi – w końcu walczono jednak pod Mellwitz.
Poczytamy potem, teraz podziwiamy mundurowe guziki walczących tu lat temu 250 armii, pordzewiałą amunicję (jak słyszymy – sporo jej do dziś można w okolicy wyorać), stare ryciny, fotografie historycznej okolicy, wizerunki żołnierzy. Ogląda nam się tym ciekawiej, że ramię w ramię z osobnikami ubranymi tak, jak ci na ścianach. Po niemiecku umiem jednak tylko i wyłącznie ajneklajnenachtmuzik (oraz parę innych fraz nie do publikacji), czuję się więc nieco zagubiony, usiłując rozszyfrować, kto z jakiej jest armii, że o regimencie nie wspomnę. Szkoda, że tłumaczeń nie ma.
Zdeprymowany złośliwym rechotem mej zgermanizowanej latorośli zwracam się ku wielkiej dioramie autorstwa lutyńskich dzieci, ale wykonanej bardzo profesjonalnie.

Upstrzona figurkami żołnierzy obu masakrujących się stron makieta centrum Lutyni z 1757 r. robi spore wrażenie. Miniaturki z pietyzmem pomalowane i przytwierdzone do „zmrożonej trawy” niezwykle plastycznie obrazują kulminacyjny moment batalii. Kamyczek do dioramy jednak wrzucam, zrzędząc: – Przydałby się jakiś komentarz audio, czy coś w tym rodzaju. Niby wiem, o co chodzi, bo wcześniej sobie poczytałem, ale… Impregnowany na moje nosokręcenia syn burczy:
– Przecież to nie „Panorama racławicka”. Zresztą tam ostatnio diorama bitwy szwankuje – żarówki się nie świecą. Tutaj wszystko zapięte na ostatni guzik.
Przyznaję mu rację i podziwiamy dalej, a nad głowami mamrocze nam coś pod wojskowo-czerwonym nosem pruski grenadier w okularach i z Minoltą w ręku. Ależ drągal! Istne spełnienie marzeń ojca lutyńskiego triumfatora!

Jego Arcypruska Wysokość Fryderyk Wilhelm I Hohenzollern maniacko kolekcjonował podobnych „długich chłopaków”, gromadząc ich w formacji grenadierów gwardii. W „najlepszym okresie” posiadał 2000 chłopa o wzroście minimalnym 190 cm – jak na tamte czasy olbrzymów. Owo hobby władcy drogo kosztowało pruskich podatników – Berndt Engelman (Prusy. Kraj nieograniczonych możliwości) twierdzi, że 36 milionów talarów. Czasami koszta same się minimalizowały – kto w Europie chciał ubić z pruskim monarchą interes polityczny, płacił „olbrzymami”. Choćby car Piotr I poprzez coroczne promocyjne dostawy schwytanych sybiraków, Ukraińców czy Łotyszy. Oczywiście, Fryderyk Wilhelm I działał też i na własną rękę: w 1720 r. (wg Engelmana) odstąpił Holendrom ziemie w Afryce, wymieniając je na dwunastu wysokich Afrykanów. Ba! Dopłacił jeszcze 7650 talarów i uznał to za świetny interes, co zrozumiałe, skoro za zaledwie jednego bardzo wysokiego Irlandczyka zdarzyło mu się raz wyłożyć prawie osiem tysięcy.
„Nasz” wielkolud z pewnością jest tu dziś na ochotnika i nie pobiera żołdu, w końcu minęło już 250 lat. Śledzimy go aż do biwaku na tyłach muzeum. Maszerując tam mało nie wpadamy pod kopyta konia niosącego Prusaka w zielonym uniformie. Jeździec dosiada wierzchowca z godnym zazdrości kunsztem i, eskortowany przez dzieciaki na rowerach, budzi powszechną sensację kłusując drogą bez szkody dla gęstniejącego tłumu. Pozazdrościć maestrii!

Buszując po obozowisku, zostawiając w tyle nawet własne wyobrażenia o naszym wścibstwie  zaglądamy do kociołków nad ogniskami, wtykamy nosy do namiotów, które rozbito tu wcale nie dla dekoracji. Panujący w nich lekki bałagan (chyba nieszczególnie pruski) dobitnie świadczy o tym, że jeszcze kilka godzin temu „wojsko” spało w nich i to bardzo intensywnie. Teraz obozowisko tętni przedbitewnym życiem. Dragon poskramia ujadającego boksera, mocno starsza para z tej samej formacji oddaje się nikotynowemu nałogowi, przed jednym z namiotów trwa chyba festiwal żołnierskiego humoru – wybuchy rubasznego śmiechu zgromadzonych nagradzają witze „typowego” Prusaka uzbrojonego w monokl. Nieco dalej polski szaser pomaga chętnym strzelać z kawaleryjskiego karabinka, jego kolega szkoli mnie w szermierce na bagnety. Znajomość niemieckiego przydaje się jak nigdy: wszyscy żołnierze niezwykle skorzy są do rozmów, do objaśniania najdrobniejszych szczegółów każdego mundurowego guzika, każdego „wichajstra” u flinty. Jak mogłoby tu nas dziś nie być?!

Obie (już za chwilę) wrogie armie bohatersko trwają w ogniu spojrzeń głodnych (również i wiedzy) zwiedzających, mężnie znoszą salwy pytań, ogniem nie odpowiadają nikomu. Karabiny ustawiono w kozły, a czekające na swe głośne pięć minut „zaparkowane” pośród namiotów armaty tak wypucowano, że i fryderycjański feldfebel nie wniósłby żadnych zastrzeżeń. Usiłujemy nie pamiętać, że wiek mamy już XXI: podziwiamy mundury, szable, pistolety, sztandary sprzed 250 lat. Bez trudu wybaczamy zaciąganie się marlboro oraz ketchup serwowany do pieczonych na ogniu „pruskich” kiełbas, a fizylierowi przelewającemu „Lecha” z puszki do kufla z epoki – odpuszczamy grzech profanacji. Prosit!

W obozie sporo jest kobiet, choć zapewne z innej przyczyny niż 250 lat temu, kiedy to obowiązywał zakaz zawierania małżeństw przez żołnierzy (wyjątkiem byli drągale – monarcha liczył na ich cudowne rozmnożenie). Przymusowe życie „na kocią łapę” powodowało, że gdy pruska armia wyruszała na wojnę, wlokły się za nią niemniej liczne regimenty żołnierskich konkubin wraz z dobytkiem i nieślubnymi dziećmi. Orszaki takie bywały liczniejsze od jednostek liniowych.

Trzech Prusaków i pies

15 września 2007 r. lutyńskie „pruskie żołdactwo” posługuje się mową Goethego, co nie dziwi, ale słychać też czeski i… polski. Podobnie było i w 1757 r., kiedy to „kwiat pruskiej armii” wcale nie składał się jedynie z czystych etnicznie płatków pochodzących z pruskich miast i wsi. Na dodatek nie każdy niemieckojęzyczny wojak Fryderyka II był Prusakiem. Alter Fritz potrafił wcielić do swych szeregów, łamiąc prawo wojenne – bagatela – 17 000 tysięcy saskich jeńców. „Trochę musiał”: służba w jego armii nie była – delikatnie mówiąc – zbyt wielką atrakcją, kto tylko zdołał, unikał jej jak ognia, niejednokrotnie uciekając za granicę. Król radził sobie więc szczując na ludność budzących grozę werbowników, wyłapujących zdatnych do roli armatniego mięsa młodzieńców. Nie ograniczano się oczywiście do ziem pruskich, często zaglądano do ościennej Rzeczypospolitej oraz państw niemieckich. Werbownicy grasowali, a kto mógł, wiał, gdzie pruska armia nie rosła, a pieprz i owszem. Bali się wszyscy. Bywało, że wieśniacy odmawiali dostarczania płodów do miast, ze strachu przed łapanką.

Z czasem działalność werbownicza nieco osłabła, również i dlatego, że chłopom zdarzało się z zasadzki wycinać w pień zaskoczonych „łowców głów”. Choć wspomniane pruskie metody budziły grozę w Europie, to było w tym sporo hipokryzji, gdyż nie inaczej działo się choćby we Francji. Armie oświeconych monarchów wciąż na gwałt potrzebowały rekruta.

Wyśmienite humory biwakujących dziś w Lutyni „żołdaków” jednoznacznie świadczą o tym, że tym razem wojska dotarły tu chętnie i ani oficerskie kije, ani popularne w XVIII wieku „ścieżki zdrowia” nie były potrzebne. By zmierzyć się w zainscenizowanej walce, nadciągnęli škodovkami, mercedesami, volkswagenami, a nawet i polonezem holującym przyczepkę z armatą. Każdy na własny koszt – czy oficer, czy gemajn. Są i Polacy. Siłą nikt ich tu nie zaciągnął, piechurzy dotarli tu z nieodległej Srebrnej Góry, a ze stołecznego miasta Krakowa: kawalerzyści z Księstwa (jednak) Warszawskiego. Ich obecność na polu odtwarzanej bitwy okazuje się zbawienna, jako że siły austriackie (wbrew historii) mikre jakieś – garstka Niemców, kilku Czechów minami mówiącymi jasno: – My te valky ne vyhrame! Trochę to dziwne, gdyż w habsburskiej osiemnastowiecznej armii pułki bohemskie należały do najbitniejszych. No, ale może skwaszeni są, bo ich konsul nie dojechał, choć Wrocław pod nosem.

Przedbitewny apetyt regimentom dopisuje i mają go czym zaspokoić – inaczej niż w pewnej zimowej kampanii Fryderyka, kiedy to z głodu padły setki pruskich kirasjerów. Dzisiaj wszyscy siedzą i jedzą. Niemcy, Polacy, Czesi – siedzą i jedzą. Wszyscy, donnerwetter, siedzą i jedzą! Aż im się epolety trzęsą i szable pobrzękują! Kiełbasy, krupnioki i grochówkę! Wycofujemy się czym prędzej z obawy, że impetuso grany przez nasze kiszki Altpreussischen Grenadiermarsch przedwcześnie postawi posilające się armie na nogi. Nasza rejterada jest o tyle łatwiejsza, że rok mamy 2007. Gdyby sztywno trzymać się realiów fryderycjańskich, ciężko by nam było opuścić biwak. Fryderyk zwykł otaczać obozującą piechotę pierścieniem najemnej (czytaj – wierniejszej) kawalerii, aby pieszym nieborakom trudniej było dezerterować. Nawet to nie pomagało – w przeddzień bitwy lutyńskiej doszło do symptomatycznego zdarzenia. Przyjmując pruską kapitulację Wrocławia (wymuszoną na Prusakach przez drżących o swe miasto wrocławian), generał austriacki zgodził się przepuścić żołnierzy wroga do Głogowa. Z załogi liczącej 3778 szabel i bagnetów zdezerterowało (lub zaciągnęło się do Austriaków) aż 87% kapitulujących. Nikt nie był tym faktem przesadnie zdziwiony, gdyż np. w zimie 1744/45 w ciągu kilku dni uciekło z fryderycjańskich szeregów 15 tysięcy chłopa, a w latach 1713-1763 zdezerterowało z pruskiego wojska ponad 70 tysięcy żołnierzy – nieomal dwie fryderycjańskie armie spod Leuthen.

Bez obawy o to, że do bitwy nie dojdzie przez masowe dezercje uczestników (ich przygnała tu przecież historyczna pasja!), maszerujemy pod kościółek św. Józefa doskonale pamiętający bitwę – w jego ścianach tkwią pruskie kule. Niestety, wierzeje zamknięte (dlaczego?!), spacerujemy więc pomiędzy świątynią a otaczającym ją kamiennym murem. To właśnie tutaj nastąpił kres austriackich marzeń o zwycięstwie. W oparciu o umocniony kościół, habsburski – pożal się, Boże – wódz usiłował powstrzymać wroga. Ukryty za murem batalion z Würzburga dziesiątkował ogniem szturmujących, grożąc przekreśleniem dotychczasowych pruskich sukcesów. Fryderyk obrzucił obelgami podkomendnych (zadając kłam twierdzeniom, iż wysławia się tylko po francusku) i rozkazał salwami z armat dokonać wyłomu w murze. To przeważyło. Upadek bohatersko bronionej reduty definitywnie załamał morale oddziałów austriackich. Potem już tylko pościg i rzeź, rzeź i pościg.

Mur z czasem naprawiono i przez sto lat nie działo się nic, aż do roku 1857, kiedy to Treutler, ówczesny właściciel Lutyni dokładnie w tym miejscu umieścił zbiorową mogiłę szczątków poległych, wykopywanych wciąż na okołolutyńskich polach. Wyłom w murze zrekonstruowano (przegradzając żelaznym płotkiem), nad mogiłą umieszczono kamienny krzyż, stojący po dziś dzień. Nie zmogła go nawet II wojna światowa i powojenne harce „żołnierzy wolności” spod gwiazdy czerwonej, jak i polskich szabrowników spod ciemnej. A.D. 2007 krzyż stoi, owszem, ale dziury w murze już nie ma – zamurowano ją ponownie. Kto wpadł na tak „genialny” pomysł? Kto wyraził zgodę? Komu i do czego było to potrzebne?

Spod kościoła ruszamy na pole bitwy, ale zatrzymujemy się w pół kroku, porażeni niecodziennym zgoła widokiem: chodnikiem maszeruje trzech Prusaków. Ściślej – trzech Prusaków i pies. Są do nas zdecydowanie przychylniej nastawieni niż prawdziwi żołnierze Fryderyka do ludności ziem podbijanych. Panowie oficerowie tubalnie się śmiejąc, ryczą: – Komm! Komm hier! Na wszelki wypadek wysyłam syna: – Leć, będę cię osłaniał! Klękam z aparatem, a Prusacy ze swobodą Claudii Schiffer ustawiają się do zdjęcia, zafrasowane dziecię me egzaminując z niemieckiego. Uzasadniony opór biedaczyny przełamują zamianą nakryć głów: syn pozuje w peruce z harcapem i trójgraniastym kapeluszu. Potem kolej na mnie i sam już nie wiem, co mnie bardziej rozbawia: czy widok pruskich osiemnastowiecznych oficerów artylerii odsikujących w wieku XXI psa, czy to, że analfabetą językowym będąc, z potoku ich słów rozumiem tylko trzy (scheisse, Spandau, artilleristen), czy może jednak ten jamnik szorstkowłosy, jakoś dziwnie mi się kojarzący z końcówką wycioru armatniego – tak kalibrem i walcowatym kształtem, jak umaszczeniem oraz „fakturą”.

Żegnamy się z przesympatyczną pruską artylerią i pędzimy pod kościół, gdzie austriacka piechota, pod dwujęzyczną (pogratulować pomysłu!) tablicą informacyjną o Lutyni/Leuthen, ustawia się w szyku i w takt werbla odmaszerowuje do pobliskiego parku na piwo. Po chwili dołączają do nich, co nas nie zaskakuje, Czesi. Gaszących pragnienie wojaków obserwujemy, delektując się wrzącą kawą, ale nie trwa to długo. Bitwa tuż-tuż, więc regiment poprzestaje na jednej kolejce „Piasta” i mężnie ignorując gofry oraz prażoną kukurydzę, w ordynku wycofuje się do obozu. My natomiast uciekamy w popłochu. Łoskot z głośników szykowanych na pobitewny festyn jest trudny do zniesienia dla niepodatnych na artyzm techno. Ja rozumiem, że festyn, ja rozumiem, że circenses, ale, jak techno-party nikt nie robi przy Mozarcie, tak można budować przedbitewny nastrój czym innym, niż tak „dobrze” znaną lokatorom blokowisk łomotaniną. Czy nie lepiej przed pierwszą salwą „wymusztrować” publiczność marszami wojskowymi z XVIII wieku? W Internecie tego pełno, a biorący udział w inscenizacji też znaleźliby coś w swoich prywatnych zbiorach.

Kaczy chód pruskich grenadierów

Ćwierć wieku temu znokautowałem moją nieszczęsną klasę wykładem o Bonapartem – przez bitych 45 minut (plus kawałek przerwy) smarowałem na tablicy prostokąty, kwadraty, rysowałem strzałki określające kierunki uderzeń, pstrzyłem to bateriami armat… Pod koniec „porywającej” prelekcji niepotrzebnie zerknąłem na słuchaczy i zrozumiałem, że zanudziłem ich na poznawczą śmierć. Załamało mnie to. Nawet widok kolegi (jednego!), który przerysowywał wszystko do zeszytu, by mieć ilustrowane notatki, nie podniósł mnie z prochu. Od tamtej pory rozumiem, jak bardzo zawiłości wojennego kunsztu mogą znudzić laika. „Pokazać trzeba umić” i wszystko wówczas wygląda jak w Lutyni 15 września 2007 roku, o czym przekonujemy się, wlepiając zafascynowany wzrok w pole inscenizowanej bitwy.

Z łopotem sztandarów, przy dźwiękach fletów, charakterystycznych dla osiemnastowiecznej muzyki wojskowej, z warkotem werbli na boisko wkraczają kolejne oddziały. Najpierw, wspomagani przez posiłki z Księstwa Warszawskiego, Austriacy w białych mundurach. Troszkę ich maławo, przyjechało ledwie kilkunastu, a i to nie z Austrii. Może w większej sile stawiają się na inscenizacje wygranych przez się bitew? W pełni bym to rozumiał. Kiedy nadciąga armia pruska, mimo rozradowanych twarzy większości swych żołnierzy, budzi podobny respekt jak za „starych, dobrych fryderycjańskich czasów”. A dzieje się tak nie tylko dlatego, że w jej szeregach chwacko poszczekuje jamnik artyleryjski prowadzony przez żonę jednego z „naszych” Prusaków. Maszerująca nadreprezentacja okularników w obu armiach dobitnie świadczy o tym, że minęło już lat 250.

Wojska sprawnie formują szyki na boisku, które polscy gospodarze wyznaczyli im na pole inscenizacyjnej chwały. Prusacy za plecami mają bramki do nożnej, Austriacy makiety wiejskich chałupin i kościoła. Po murawie kłusuje jedyny szarżujący jeździec tej bitwy (Heiko Blum ze Spergau) i czyni to z taką klasą, że bez trudu możemy sobie wyobrazić, jaką kiedyś reprezentowały siłę (i budziły grozę) doskonale wyszkolone szwadrony jazdy. Pojawia się, o dziwo pieszo (nie można mieć wszystkiego), filozoficznie uśmiechnięty Fryderyk II.

Naprzód! Narrator w mundurze szasera Księstwa Warszawskiego szaleje przy mikrofonie. Komentarz jest świetny. Wręcz doskonały: dowcipny w sam raz, a konkretny akuratnie. Podekscytowanej czterotysięcznej publiczności, w mig wszystko objaśnia. Dwa razy tylko ciccerone nieco ponosi – najpierw ryzykownie rzuca coś o strzelaniu jak do kaczek, potem rozbawia publiczność freudowską pomyłką, zwąc słynny pruski „gęsi chód” – „kaczym”.

W (żeby nie wiem jak sprawnej) inscenizacji wielkiej bitwy sprzed wieków, małe grupki żołnierzy muszą z konieczności zastępować walczące kiedyś dziesiątki tysięcy. Już przez samo to niewiele można pojąć z tego, co się rozgrywa przed oczami widzów. W Lutyni inaczej: żadnych niejasności czy wpadek, świetni aktorzy i nie gorszy scenariusz – l’ordre de bataille, przygotowany przez jednoosobowy sztab generalny – Krzysztofa Franaszczuka. Nikt nikogo nie depcze, nikt nie pęta się bez celu, kawalerzysta pruski szarżuje z impetem całego regimentu. Choć chwilami kanonada zagłusza narratora, wszystko wiadomo, i jesteśmy świadkami frapującego widowiska. Bez trudu pojmujemy, dlaczego Fryderyk zwyciężył, mając słabszą armię. Jak na dłoni widzimy, na czym polegała osiemnastowieczna taktyka linearna, czym był Epaminondasowy szyk skośny, który dał Prusakom triumf wciąż wkuwany przez przyszłych oficerów w akademiach wojskowych całego świata. Niewiele zresztą brakowało, by było inaczej – kontratak lewego skrzydła austriackiego zachwiał pruskimi grenadierami! Fryderyk wpadł w złość (co nie było rzadkie) i ryknął po niemiecku (to już ewenement): – Kanalie! Chcecie żyć wiecznie? Poskutkowało.

Nie odstajemy od reszty publiczności: oklaskami nagradzamy dostojnie spacerującego po placu boju monarchę, rozsypanych w tyralierę strzelców, a przede wszystkim polskie prawe skrzydło Austriaków oraz brawurowo szarżującą kawalerię. Gdy ręczna broń palna zawodzi strzelców na podobną skalę, jak oryginalne flinty i pistolety 250 lat temu, udzielamy paru „cennych” rad.
Trudno orzec, komu się tu dziś kibicuje. W 1757 r. drżący o swe życie lutynianie zapewne trzymali kciuki trzymali za siebie samych (28 z nich nic to nie pomogło, ich śmierć upamiętnia rząd lip przy muzeum). Dziś:
– Bij Niemca! – ryczy ktoś za moimi plecami.
– Panie, jedni i drudzy to Niemcy – pada riposta.
– Przy Austriakach bym tego głośno nie mówił – ostrzega ktoś inny, a bitwa toczy się dalej.
Regimenty manewrują, armaty ogłuszają, spowijając dymem czujnie spoglądających na nie strażaków z OSP, narrator wszystko objaśnia, VIP-y na ławkach się delektują, a stojący tuż przy boisku biały volkswagen-bus na wrocławskich numerach (że też nie zanotowałem!) wyjącym non stop alarmem błaga swego właściciela, by mózgu używał nie tylko od święta.

Mimo zajadłego austriackiego oporu Prusacy, jak kiedyś, biorą górę. Przy „kościele” gromadzą się bohaterscy obrońcy ostatniej reduty, ciałami (kapitalny pomysł!) symulując przykościelny mur. Otworu się w nim armatami nie wierci – grzmi salwa z karabinów, kilku z obrońców pada „trupem”, symbolizując słynny wyłom. Prusacy triumfują, białe mundury uciekają z boiska, ściga je jednokonnica. Śląsk ponownie wpada w objęcia Hohenzollernów. Ja natomiast wpadam w szał – rozładowuje mi się bateria w aparacie. Smutek topię w kiełbasie z rożna, którą kupuje mi syn, łżąc bezczelnie, że „musztardy nie mają”.
Koniec bitwy. Wracając do Wrocławia zgodnie dochodzimy do wniosku, że dziś Fryderyk Wielki nieprędko zająłby nasze miasto – tak perfekcyjnie je ufortyfikowano transzejami dziur w jezdniach, bastionami wybojów i szańcami rozkopów. Nikt tu nie wjedzie, nawet pruska kawaleria!

Wieczorem, tym razem na leśnickim skraju Wrocławia, uczestniczę w rekonstrukcji pobitewnych wydarzeń. O ile wcześniej miałem do czynienia z opartym na ścisłych historycznych relacjach świetnym odtworzeniem bitwy, teraz przyglądam się inscenizacji wątpliwej prawdziwości anegdoty. W migoczącym świetle pochodni na zamek w Leśnicy (w XVIII w. nie będącej jeszcze częścią Wrocławia) wkracza Fryderyk II. Wieść, raczej prusko-pałacowa niż gminna, głosi że w pościgu za pokonanymi przybył aż tutaj i nie niepokojony przez nikogo wszedł do zamku, kompletnie zaskakując austriacki sztab, nieświadomy jeszcze poniesionej klęski. Monarcha przywitał się po francusku (w jedynym języku, jaki uważał za cywilizowany) i zignorował nieśmiałe sugestie, że bierze się go właśnie do niewoli. Wytłumaczył nieborakom, że jest dokładnie odwrotnie. Rzucił złośliwie bon soir, messieurs i zniknął w mroku, rozbrzmiewającym zaimprowizowanym na pobojowisku na melodię luterańskiej pieśni religijnej Chorałem Lutyńskim.