Belize, no shirt – no shoes – no shit – no problem
Usiłuję przypomnieć sobie, jak to się stało, że z Gwatemali dotarliśmy do Belize i… nic! W pamięci dziura wielkości czarnej dziury. Widocznie nie było problemów, skoro już po czterech latach nic nie pamiętam. To miła odmiana w tej długiej i burzliwej, delikatnie mówiąc, podróży. Niczego się nie spodziewaliśmy po tym kraju, bo też nic na jego temat nie wiedzieliśmy i nie znaliśmy nikogo, kto byłby tu przed nami. Belize okazało się wielką i miłą niespodzianką. Choć spędziliśmy tu zaledwie kilka dni, do dziś moje ulubione motto brzmi dokładnie tak, jak to, wyryte na drewnianych tabliczkach.
Pierwsze moje wspomnienie z Belize, to schludne i kolorowe domki przy drodze, zupełnie inne niż biedne chatki w Gwatemali, czy cabañasy w Meksyku. Dużo zieleni, a nawet miniaturowe ogródki gdzieniegdzie. I ludzie wyglądają inaczej, niż w sąsiednich krajach. Większość mieszkańców Belize to czarnoskórzy potomkowie afrykańskiego plemienia Garifuna. Kolorowo ubrani, uśmiechnięci i przyjaźnie machający na powitanie. Wszyscy w tym kraju mówią po angielsku, a my od wielu tygodni nie słyszeliśmy innego języka niż hiszpański. Znowu miła odmiana.
Dotarliśmy do Belize City, skąd wodną taksówką zamierzamy wybrać się na Caye Caulker – maleńką wysepkę, popularną wśród nurków. Wcześniej jednak wizyta w banku i wymiana dolarów amerykańskich na belizyjskie. I tu znowu zaskoczenie, bo nie ma żadnego problemu – dolar belizyjski ma stały kurs w stosunku do amerykańskiego – 2:1 czyli dwa belizyjskie na jeden amerykański. Można używać wszystkich kart, działają bankomaty, banki są czynne. Cóż za wspaniały początek dnia! Również bez problemu wsiadamy do wodnej taksówki i szybko docieramy na wyspę.
Z daleka wyspa wygląda imponująco. Maleńki zielony kawałek ziemi wśród turkusowej wody Morza Karaibskiego, a na brzegu, w miniaturowym porcie, kolorowe domki na palach.
Drewnianym pomostem schodzimy na główną drogę wyspy. Droga jest piaszczysta, żółta jak plaża i zupełnie pusta. Jest tak cicho, że tylko szum wiatru i fale sugerują, że to nie obrazek. Fajnie, ale mamy pierwszy w tym kraju problem – hotele co prawda są, ale nie ma w nich nikogo! Wszędzie otwarte drzwi, otwarta recepcja, ale nikt w niej nie pracuje, nie ma gości, nie ma sprzątaczek… Co robić? Ciężkie plecaki zaczynają doskwierać nam coraz bardziej, upał nie słabnie, bo to samo południe, a my nie bardzo wiemy co robić dalej. Znaleźliśmy jeden otwarty bar, zamówiliśmy zimne piwo, a ja czuję, że już mam tej bajki dość. Bo co my tu będziemy robić? Sami na wyspie, którą w ciągu jednego dnia można obejść szesnaście razy w każdą stronę. Nie ma żadnych turystów, nie ma ani jednego samochodu, nic się nie dzieje i na pewno umrzemy tu z nudów!
Pokrzepieni zimnym napojem, postanawiamy jeszcze raz przespacerować się główną ulicą w nadziei, że ktoś zechce jednak popracować przez moment i wynająć nam pokój w hotelu. Na spotkanie wychodzi nam najpierw wyraźnie wyluzowany słońcem i używkami turysta w szortach i kowbojkach, już z daleka macha na powitanie, ale potem spokojnie idzie dalej, nie zwracając na nas najmniejszej uwagi. Za chwilkę mija nas pierwszy pojazd na wyspie – najprawdziwszy melex. Pasażerowie również nas pozdrawiają i jadą dalej. Ciekawe gdzie, skoro z każdej strony widać morze. Daleko nie zajadą.
Ja już w zasadzie jestem zdecydowana złapać powrotną taksówkę wodną i możliwie najszybciej opuścić to wymarłe miejsce. Pewnie tak by się stało, gdyby nie to, że wreszcie zauważyła nas recepcjonistka z pobliskiego hotelu i przepraszając, że ona właśnie u koleżanki malowała sobie paznokcie, wydała nam klucz do pokoju, informując przy okazji, że zamelduje nas później, jak paznokcie wyschną. Cóż było robić, zrzuciliśmy plecaki i do morza.
Aż do późnych godzin wieczornych podły nastrój mnie nie opuścił. Wciąż pusto i cicho, a na dodatek zrobiło się ciemno. Jakby dopiero co huragan przeszedł! No to jeszcze jeden spacer po main street i szok.
Ludzie zaczynają wychodzić, nie wiadomo skąd. Zaczyna się robić tłumnie, słychać muzykę, otwierają się barki, plażowe restauracje, rozpalają grille. Na boisku szkolnym dzieciaki grają w koszykówkę, a za nimi rozkłada swoje graty jakiś zespół muzyczny. W ciągu godziny zaczął się prawdziwy festyn z muzyką na żywo, tańcami i piwem. Niesamowita odmiana. Nagle bardzo zaczęło mi się tu podobać. Kolacja w plażowej knajpce jeszcze bardziej poprawiła mi humor. Zamawiamy szaszłyki z krewetek i po prostu umieramy z rozkoszy. Krewety są gigantyczne, ani wcześniej, ani później nie widziałam aż tak dużych. Dokładnie nasmarowane masełkiem czosnkowym, chrupiące i świeżutkie. Niebo w gębie i radosny uśmiech na twarzy.
Rankiem pędzimy do centrum nurkowego z zamiarem wypłynięcia na snorkeling i odkrywamy tajemnicę wczorajszego spustoszenia wyspy. Wszyscy turyści kłębią się przy łódkach wypływających z portu. Tutaj po prostu każdy turysta spędza cały dzień nurkując na okolicznych wspaniałych rafach. Dla mnie to pierwsza przygoda z maską i rurką.
Muszę przyznać, że jestem przerażona kiedy po raz pierwszy mam zejść z łódki. Nasz przewodnik opowiada o wspaniałościach, które za chwilę zobaczymy a ja tylko zapamiętałam to, że mamy widoczność na 30 metrów! Jak to możliwe? I jaka tu jest głębokość, skoro widoczność jest 30 metrów, a to nie jest jeszcze dno? O mamo, co mnie podkusiło, żeby włazić na tę łódkę?! Przecież mogłam się wylegiwać na plaży!
Nie ma wyjścia, schodzę. Ze strachu nie mogę oddychać przez rurę, maska chce mi urwać uszy i jestem przekonana, że za chwilę się utopię. Pierwsza rafa dla mnie jest przerażająca. Wygląda jak wielki, kamienny las. Szaro i strasznie. Poza tym gdzie te rybki co miały być takie śliczne i kolorowe? Już po kilku minutach domagam się powrotu na łódkę i z przerażeniem myślę, że przede mną jeszcze dwa takie zejścia dzisiaj.
Drugie zejście troszkę mnie uspokaja, bo jest dość płytko, a my pływamy wśród wielkich płaszczek, które nic nie robią sobie z naszej obecności. Jakby były oswojone, a to przecież środek morza, nie basen w zoo. Udaje mi się wytrwać w wodzie trochę dłużej, ale chyba tylko dzięki świadomości, że za chwilę płyniemy na pobliską wyspę Ambergris Caye. Zaraz po zejściu na suchy ląd biegnę do baru, a KK już prosi uroczego kelnera o wielkiego, kolorowego drinka dla mnie – w nagrodę i na pokrzepienie.
Po drinku i lunchu spacerujemy chwilkę po wyspie. Ładnie tu i kolorowo jak na Caye Caulker, ale zdecydowanie więcej turystów, hoteli, sklepików z pamiątkami i nawet jest kilka samochodów. Wszędzie gwarno, wesoło, z barków dobiegają dźwięki muzyki i żałuję, że nie możemy zostać dłużej.
Łódka czeka, płyniemy dalej, na kolejną rafę. Muszę raz jeszcze przemóc strach i wskoczyć do wody. Na szczęście to ostatnie miejsce jest naprawdę piękne. Rafa zdecydowanie ciekawsza, kolorowa, pełna ryb i ukwiałów. Nie wiem czy to te kolory, czy drink w barze, ale mniej się boję i nawet przez chwilę myślę, że być może kiedyś polubię maskę i rurkę.
Leniuchowanie bardzo nam się spodobało, więc zrezygnowaliśmy z pierwotnego planu zwiedzania kraju (czytaj: kolejnych ruin) i resztę czasu spędziliśmy na plaży. To już koniec naszej pięknej podróży, wsiadamy w wodną taksówkę, potem w autobus i jedziemy w kierunku Cancun, skąd odlatuje nasz samolot do zimnej, pełnej problemów Europy.
Nawet teraz, po kilku latach, w trudnych chwilach wciąż sobie po cichutku powtarzam: no shirt – no shoes – no shit – no problem!
Zdjęcia z archiwum autory, fot. KK