Wellington
Co w Nowej Zelandii piszczy

Nowa Zelandia ma nieco inny klimat niż Polska – morski, bardziej umiarkowany. Temperatury w lecie oscylują w okolicach 25-30°C, podczas gdy w zimie na ogół nie spadają poniżej 10-15°C. Nie oznacza to bynajmniej, że aura jest bardziej stabilna. W Wellington pogoda potrafi jednego dnia, ba! – w ciągu jednej godziny! – przejść z ciepłego, słonecznego dnia w zimną wichurę. Wiosna tutaj zaczyna się na przełomie września i października. Do kwietnia trwa piękne lato.

Pierwsza rzecz w kwestii kultury Nowej Zelandii rzuciła nam się w oczy jeszcze zanim wylądowaliśmy na lotnisku w Wellington. Nowozelandczycy są zagorzałymi fanami rugby. I to nie takimi, którzy raz na miesiąc obejrzą mecz w telewizji. Nowozelandczycy oglądają mecze w domach, w barach, kupują koszulki narodowej drużyny NZ – All Blacks, zbierają wizerunki graczy, piszą o swojej drużynie w gazetach, i to nie tylko tych z informacjami. Pierwszy raz z All Blacks zetknęliśmy się w samolocie, w magazynie linii lotniczych, w którym połowę zawartości stanowiły artykuły o rugby, rozgrywkach oraz reklamy, w których dominowały czarne koszulki rugbystów. W Wellington nie da się przejść trzech przecznic, bez natknięcia się na sklep z pamiątkami All Blacks.

Ludzie są niesamowicie przyjaźni i otwarci. Nie chodzi nawet o obsługę sklepów, która z własnej inicjatywy podchodzi, podpowiada, przyjaźnie zagaduje, i to nie tylko na tematy związane ze sprzedażą. Sprzedawca telefonów powiedział nam, gdzie szukać ogłoszeń o wynajmie mieszkań (poza gazetami, oczywiście), babka w sklepie z książkami podpowiedziała, gdzie kupić bilety na seans wszystkich trzech części „Władcy Pierścieni”. Przechodnie uśmiechają się i mówią „cześć!”. Obcy ludzie wpuszczają nas do swoich domów, nie obawiając się, że coś może zginąć. Znajomości zawiązują się natychmiast.


Tramping New Zealand

Po czterech dniach zwiedzania Nowej Zelandii dotarliśmy do regionu zwanego Rotorua, który leży na terenie geotermicznym. Ze wszystkich otworów, czy to będą studzienki kanalizacyjne, czy zwykłe dołki w ziemi, unosi się para. Cały region Rotorua siedzi na cienkiej (w skali Ziemi 30 metrów to ledwie skorupka) warstwie gruntu, pod którą znajduje się linia tarcia płyt kontynentalnych. Pod tą cienką skorupą, skały znajdują się w stanie płynnym, a temperatura sięga ładnych kilkuset stopni.

Wszędzie na terenie Nowej Zelandii można znaleźć tereny geotermiczne. Rotorua jest jednak jedyna w swoim rodzaju. Miasto i okolice osnute są parą oraz oparami siarki. Mówiąc wprost – śmierdzi, jak cholera. Wszędzie są dymiące, gorące (i śmierdzące) jeziorka, bulgoczące (i śmierdzące) błota, jak również po prostu śmierdzące dziury w ziemi.

Haka-taniec Maorysów

Poza swoimi termicznymi rewelacjami, Rotorua przyciąga turystów enklawą maoryjskiej kultury.
Niedaleko miasta Rotorua są dwie wioski maoryskie. Jedna to Instytut Maorystyki z rekonstrukcją wioski, druga jest normalnie zamieszkana przez Maorysów – tę właśnie odwiedziliśmy.

Na jej terenie zobaczyliśmy dwa z pięciu czynnych gejzerów, piękne błotne bajora, osadzające się minerały z gorących źródeł oraz same gorące źródła, w których temperatura sięga 170°C! Widzieliśmy „parowe kuchenki” Maorysów – drewniane skrzynki z wlotem na gorącą parę. Po dwóch godzinach w takiej skrzynce ugotuje się nawet duża sztuka mięsa.

Przewodnik pokazał nam jedno z jeziorek, które jest w jakiś sposób połączone z wulkanem Etna na Sycylii. Po drugiej stronie Ziemi! Niesamowite. Kiedy Etna staje się niespokojna, jeziorko również występuje z brzegów i jest jeszcze bardziej gorące.

Z 35 gejzerów w Rotorua aktywnych zostało ledwie pięć. Nasz przewodnik powiedział, że to wina hoteli ogrzewanych naturalną energią. Każdy z hoteli dobiera się do kipiącego pod ziemią kociołka i zabiera z niego odrobinę ciepła. Ciśnienie rozkłada się z kilkunastu zaworów (gejzerów) na kilkadziesiąt hoteli.


Czy ludzie mogą być bardziej przyjaźni?

W sobotę 22 listopada, późnym porankiem, zebraliśmy się, zwinęliśmy namiot i zapakowaliśmy plecaki. Pogoda nie sprzyjała wycieczkom, zarówno lądowym jak i morskim. Zachmurzyło się i wyglądało na to, że będzie padać. A my znowu wyruszaliśmy w Trasę.
Nie zdążyliśmy dojść do granic miasta, a już dwie osoby zatrzymały się i spytały, dokąd się udajemy, bo może trzeba nas podrzucić. Pierwszy był jakiś facet z synem, chyba Maorysi, drugi – młodzieniec jadący z dziewczyną sportowym samochodem. Nie mieliśmy jednak tyle szczęścia, żeby jechali w naszą stronę.
Po przejściu kilkuset metrów zatrzymaliśmy się przy drodze, żeby spróbować złapać jakiś transport. Nie zdążyłem jednak podejść do ulicy – zatrzymał się przy mnie sportowy samochód z tą samą parą, która wcześniej pytała, dokąd się wybieramy. Powiedzieli, że mogą nas podrzucić do miejsca, gdzie będą  jechać już tylko ludzie udający się w naszym kierunku.
Mike (tak miał na imię chłopak) podrzucił nas kilka kilometrów dalej, łamiąc przy okazji kilkanaście przepisów drogowych, trzykrotnie przekraczając predkość – jechał 120 przy ograniczeniu do 30 km/h. Postanowiliśmy przejść kilkaset metrów za skrzyżowanie i tam zacząć łapać następny transport.
I znowu okazało się, że autostop w Nowej Zelandii to piękna sprawa! Szliśmy do słupka przy autostradzie, żeby tam zrzucić plecaki. Nie zdążyliśmy do niego dojść. Ula zamachała na przejeżdżający samochód i znowu jechaliśmy!
Luksusowe BMW było własnością pary starszych ludzi, którzy posiadali ogród w okolicy miasta, rzut beretem od Matamata. Pogoda niespecjalnie dopisywała, więc zaprosili nas do siebie. Powiedzieli również, że następnego dnia zabiorą nas do Matamata. Znowu wylądowaliśmy w domu miłych ludzi, którzy z własnej, nieprzymuszonej woli pomagają nam zwiedzać Nową Zelandię.

Na drugą wyspę!Widok z promu Interislander

Lynx, bo tak nazywał się prom na południową wyspę, był wielki. Wchodziło do niego około 30 samochodów i jestem pewien, że ponad 500 pasażerów. Nasze podekscytowanie podróżą byłoby z pewnością większe, gdyby nie fakt, że pogoda nadal była pod psem. Stwierdziliśmy, że przy takiej pogodzie nie ma sensu siedzieć z nosem przy oknie i poszliśmy spać. Obudziło nas bujanie. Porządne bujanie. Kilkusettonowy prom tańczył na falach, niczym motorówka przy szkwale. Ogromne fale przetaczały się zaledwie kilkanaście metrów ode mnie!

Trochę uspokoiło się, jak tylko wypłynęliśmy z cieśniny Cooka, oddzielającej wyspy. Widok był niespotykany i niesamowity. Wąski kanał pomiędzy dwoma cyplami miał może 400 metrów szerokości. Z pokładu promu widać było dokładnie każde wzgórze, drzewo czy dom, znajdujące się na lądzie. Krętymi kanałami płynęliśmy jeszcze przez pół godziny, aż w końcu kapitan oznajmił, że dobijamy do Picton.

***

    Pieszo dotarliśmy do granic miasteczka, gdzie zaczailiśmy się przy autostradzie. Tym razem nie poszło nam już tak pięknie. Czekaliśmy przez 15 minut oglądając przejeżdżające samochody, aż zobaczyliśmy wehikuł, który wyglądał, jakby właśnie wyjechał z muzeum techniki. Ula, nie zrażona, pomachała na niego i ku naszemu zdziwieniu, kierowca zjechał na pobocze. Okazało się, że jedzie dokładnie do Kaikoura i chętnie nas zabierze!

nasz kierowca i jego wóz

Samochód był starszy od kierowcy – Ford z 1930 roku! Licznik miał w milach, a nie w kilometrach, wskaźnik paliwa pływał w baku i przy każdym przyspieszeniu i hamowaniu podskakiwał nerwowo. Pompy paliwowej, z tego co zrozumiałem, w ogóle nie miał, a paliwo spływało do silnika dzięki sile grawitacji. Nie było też pasów! No i oczywiście porządnie potrząsało.

Nasz kierowca pracował w straży przybrzeżnej na przemian w Picton i w Kaikoura. Miło z nim pogawędziliśmy podczas dwóch godzin jazdy z prędkością 40 mil na godzinę. Pokazał nam miejsce, gdzie wytwarzana jest cała sól dla Nowej Zelandii i reszta, która idzie na eksport. Ogromne baseny osuszają wodę morską, która wyparowując zostawia osad z soli.

Nasz kierowca wysadził nas przy kempingu, który był chyba najładniejszy, jaki widzieliśmy w całej Nowej Zelandii. I chyba najbardziej przyjazny. W recepcji przywitał nas bardzo wyluzowany człowiek, który traktował nas bardziej jak znajomych, którzy wpadli na chwilę, niż jak klientów. Mówił potwornym australijsko-nowozelandzkim slangiem, rzucając co jakiś czas: „No worries mate!” i „Good as gold!”
Na terenie kempingu był otwarty basen, z którego jednak nie skorzystaliśmy. Zamiast tego, zaraz po rozbiciu namiotu wyruszyliśmy na plażę. W Kaikoura odbywa się największa w Nowej Zelandii produkcja muszli Paua – pięknych, niebiesko-zielonych, mieniących się muszli. Ula bardzo chciała odwiedzić to miasteczko w nadziei, że chodząc po plaży, uda nam się znaleźć jedną.

Plaża była kamienista. Bardzo piękna, malownicza i czarna. Również bardzo ciężka do chodzenia w sandałach. Kamienie wpadały Uli do butów przy każdym kroku. Dlatego nie poświęciliśmy dużo Czarna, kamienista plaża w Kaikouraczasu szukając muszli. Za to pozachwycaliśmy się zachodem słońca, górami, które widoczne były zaraz obok oceanu oraz samą plażą. Urzeczeni, spędziliśmy na tu ostatnie chwile tego dnia.

Następnego dnia postanowiliśmy wybrać się do Christchurch. Pociągiem!

Pociągiem przez Nową Zelandię

Na peronie stała spora grupa innych włóczęgów. Pociąg był trochę spóźniony, zjawił się kwadrans po planowym czasie. Załadowaliśmy największy plecak do wagonu bagażowego, zameldowaliśmy, że odbierzemy go w Christchurch i poszliśmy pokazać kierownikowi pociągu nasz bilet.

Przejazd wykupiliśmy w klasie Backpacker, kilkanaście dolarów taniej od normalnego biletu. Ale, ponieważ rezerwowaliśmy miejsca w ostatniej niemal chwili, okazało się, że w wagonie backpackersów nie ma już miejsca i trafiliśmy do innej (lepszej!) klasy.
Pociąg nazywał się TranzCoastal. Nazwa wzięta od trasy, przebiegającej głównie wybrzeżem. Z jednej strony pasażerowie obserwowali falujący ocean, z drugiej – góry.

Nowozelandzkie pociągi nie służą tylko transportowi. Odbywa się nimi głównie podróże krajoznawcze. Dlatego kolej zawsze udostępnia jeden wagon widokowy, w którym nie ma szyb ani siedzeń, jest za to dużo miejsca do stania na wyciągnięcie ręki od przemykającego krajobrazu. Na trasie Picton-Christchurch (347km) jest 21 tuneli i 175 mostów. Trasa przebiega przez różnorodnie ukształtowany teren, wije się między górami, przemyka niemal przy samym brzegu oceanu, a czasem prowadzi przez równiny, których jest na wschodnim wybrzeżu kilka. Mieliśmy zatem co podziwiać.

Kilka słów na temat pociągów w Nowej Zelandii. Są zadbane tak bardzo, że wstyd nas ogarnia, jak przypominamy sobie polskie koleje. Nie ma w nich śmietników, za to co kwadrans przez pociąg przechodzi kierownik z workiem i zbiera wszystko, co pasażerowie mają do wyrzucenia. Jest dużo miejsca, a każdy pasażer ma przed sobą spory kawałek stolika. W stolikach jest wejście słuchawkowe – można słuchać muzyki, jak w samolocie!

Jednak najbardziej zadziwiła nas obsługa. Pociąg nie był długi, może 5 wagonów pasażerskich, wagon widokowy i bagażowy. Kierownik zatem w każdej chwili panował nad tym, kto gdzie wsiada i gdzie wysiada. Ten sam kierownik pociągu urozmaicał pasażerom podróż, opowiadając (nie osobiście, rzecz jasna, a przez głośniki) o co ciekawszych miejscach na naszej trasie. A było o czym opowiadać. Przejechaliśmy najdłuższym mostem w Nowej Zelandii, który w czasie lata wygląda dość głupio, bo ma kilkaset metrów długości a pod nim ledwie sączy się strumyk. Zimą jednak korytem tej rzeki przetaczają się miliardy ton wody z głazami i skałami, porywanymi z gór. Przejeżdżaliśmy obok farm jeleni oraz plantacji różnego rodzaju drzew – za każdym razem nasz kapitan miał do powiedzenia coś ciekawego.

Po trzech godzinach od wyruszenia z Kaikoura dotarliśmy do Christchurch. Nasze bagaże zostały wypakowane na taśmę podobną do tych, które montowane są na lotniskach.

Południowe Alpy - widok od Christchurch
Takie wakacje lubię!

Szczęście nas nie opuściło – człowiek, który się zatrzymał, jechał do miasta Greymouth, na zachodnim wybrzeżu. Kiedy usłyszał, że jest to nasz miesiąc miodowy, strasznie się ucieszył i podekscytował. Przez całą drogę opowiadał nam historie o miejscach, które mijaliśmy i zatrzymywał tam, gdzie chcieliśmy porobić zdjęcia.

Zawiózł nas przez równiny otaczające Christchurch do podnóża Alp, gdzie zrobiliśmy krótki postój. Później jechaliśmy przez godzinę krętymi drogami pnącymi się w stronę Arthurs Pass. Poza niesamowitymi widokami zobaczyliśmy również pierwszą papugę-nielota (choć z tego, co słyszeliśmy, akurat ta papuga lata, ale na ogół jej się nie chce). Nasz kierowca opowiedział nam, że te papugi są zmorą turystów i lokalnych mieszkańców. Ponieważ są dokarmiane przez turystów, nie muszą się męczyć szukaniem pożywienia i zwyczajnie się nudzą. Z nudów robią rzeczy, które wszystkich zmotoryzowanych doprowadzają do rozpaczy. Ich ulubionym zajęciem jest zdejmowanie gumy z różnych części samochodu czy motoru. Ich łupem najczęściej padają wycieraczki oraz izolacja trzymająca szyby w samochodzie. Strażnicy starają się jakoś walczyć z tym problemem. Kiedyś próbowali nawet wywozić ptaki w odludne miejsca, ale te cholery dwa dni szły na piechotę, żeby wrócić tam, gdzie były dokarmiane.

Kiedy wyjechaliśmy z gór, nasz przewodnik postanowił, że zawiezie nas do Greymouth bardziej malowniczą drogą. Dzięki temu zobaczyliśmy jezioro Bruner i drogę, którą następnego dnia jechaliśmy w kierunku Nelson. Wycieczkę zakończyliśmy o godzinie 17-ej pod kempingiem „Top 10 Holiday Parks”. Podła pogoda została daleko za nami. Świeciło piękne słońce, a na niebie nie widać było żadnej chmurki. Kemping natomiast był oddalony od Morza Tasmana tylko o 50 metrów! Rozstawiliśmy namiot, wrzuciliśmy do niego plecaki, przebraliśmy się w kostiumy kąpielowe i poszliśmy na plażę!

Fale w Greymouth

Plaża okazała się być pół kamienista, pół piaszczysta. Kamienie były wszędzie tam, gdzie nie dochodziły fale. Fale natomiast były duuuuże. Po raz pierwszy na własne oczy widzieliśmy fale, które zbierają się i podczas załamywania tworzą tunel, taki, jaki my znamy z filmów o surfingu.

Ja długo nie myślałem. Po kilku chwilach brodziłem już w lodowatej wodzie – na zachodnie wybrzeże docierają prądy z Antarktydy. Nie zważając na chłód ruszyłem w kierunku fal. Fale natomiast ruszyły na mnie i kilka sekund później plan powolnego zanurzania się wziął w łeb. Pierwsza większa fala zmoczyła mnie do połowy, kolejna prawie przewróciła.

Bawiłem się tak przez kilkanaście minut, ale nie chciałem za długo zostawiać Uli samej. Wróciłem zatem do niej i dopiero wtedy poczułem, jak było mi zimno. Znacie uczucie, kiedy po długim spacerze zimą bez rękawiczek myjecie ręce w ciepłej wodzie? Tak właśnie czuły się moje stopy po wyjściu na plażę…
Zdjęcia autora

Polecamy też inne artykuły o Nowej Zelandii:
Aotearoa, czyli Kraj Długiej Białej Chmury Iwony Waluś
Magiczną podróż Beaty Szczechury