Świat jest wielki i fascynujący. A my zdecydowaliśmy się go zobaczyć.
Bilet w jedną stronę, dwa plecaki, pięćset osiemdziesiąt trzy dolary i dwadzieścia pięć centów (cały nasz kapitał), niewiele planów i dużo marzeń. Tyle mieliśmy ze sobą, kiedy wylądowaliśmy w Nowym Jorku. Była środa, siódmy października 1998 roku… Wiedzieliśmy jedno: chcemy objechać świat dookoła. CAŁY! Jak tego dokonać prawie bez pieniędzy?
Jak to zrobić, aby jak najbliżej poznać ludzi i kultury przemierzanych krajów? Oczywiście – autostopem!
Wyruszając, nie wiedzieliśmy jeszcze, że zajmie nam to… pięć lat.

Przez tych pięć lat, dzień w dzień, pisałam pamiętnik, zapełniając drobnym maczkiem kilka grubych tomów. Pisałam, siedząc oparta o plecak, czekając na stopa na zakurzonym paragwajskim pustkowiu, pisałam na pokładzie łódki przemierzającej amazońską dżunglę albo otoczona gromadką ciekawskich, bosonogich dzieci w laotańskiej wiosce… Kiedy tylko była możliwość, wklepywałam to do komputera, a Chopin archiwizował na naszej stronie internetowej . Teraz udało się nam zamknąć najciekawsze fragmenty pamiętnika wraz z najlepszymi zdjęciami w jednej książce.
Zapraszamy w podróż – najpierw z nami, a potem – śladem własnych marzeń.

Fragment pamiętnika:

Drugi rok podróży. Wyspy San Blas u wybrzeża Panamy.

26 lutego
Nieźle trafiliśmy. Arcadio, nasz gospodarz, z plemienia Indian Kuna, ma jedyny na wyspie, dobrze prosperujący sklep ze złotem. Kilkunastu pracowników w sklepie i warsztacie oraz syn, który rozwozi złote ozdoby po bliższych i dalszych wyspach. Zauważyliśmy, że niektórzy Indianie nie mają prawie niczego, liczne dzieci biegają gołe, ale kobiety zawsze mają grube, złote naszyjniki.
Choć nasz gospodarz najwyraźniej ma kasę, jego chatka nie różni się od innych. Sklecone z patyków ściany, palmowy dach, podłoga z ubitej ziemi. Jedynymi sprzętami są podwieszone hamaki oraz trochę niepasujące do reszty plastikowe krzesła. Kibelek na zewnątrz, cztery ściany na końcu chwiejnego pomostu z kilku desek. Odchody wpadają prosto do wody. Morze pochłonie wszystko. Z tyłu domu cztery ściany służą za łazienkę, a rura ze słodką wodą za prysznic. Naczynia myje się wodą z tej samej rury, po prostu na ziemi. Ta wyspa ma szczęście, bo mają doprowadzoną z lądu słodką wodę; na niektórych muszą codziennie przywozić ją łódkami, w zbiornikach.
Przyglądam się rano, jak Fermina, gospodyni, przygotowuje tradycyjną zupę z dyni i zielonych bananów (ugotowane smakują zupełnie jak ziemniaki), na mleku kokosowym otrzymywanym przez przecedzanie wody przez świeży, drobno starty kokos. Pycha.

28 lutego
Jesteśmy uwięzieni na tej wyspie. Nie ma żadnych nowych statków. Nie wiadomo, jak długo przyjdzie nam tu czekać. Pytamy delikatnie, czy ktoś może wie, kiedy się możemy spodziewać jakiegoś transportu. Ludzie mówią, że słyszeli, iż płynie w naszą stronę jakiś statek.
Kiedy tu będzie?
Maniana – odpowiadają nam bez chwili wahania. Wiemy jednak, co to oznacza – a mianowicie, że… może pojutrze. A może za tydzień. W każdym razie na pewno w bliżej nieokreślonej przyszłości. Czy to zresztą ma znaczenie? Wiadomo – jak przypłynie, to będzie.
Siedzimy wraz z naszą indiańską rodzinką wokół domu. Oni jakoś nie przejmują się faktem, że niewiele się dzieje. Gospodyni spędza większość dnia, bujając się w hamaku pośrodku chatki razem z małymi wnukami. Wstaje tylko czasem, aby przygotować coś do zjedzenia. Właśnie jedzenie urozmaica nam czas. Na obiad ryż i zielone banany gotowane (jak ziemniaki) albo smażone (jak frytki). Czasem złowią do tego jakąś rybę, a jak nie – to kupują w puszce. Częstujemy rodzinkę surówką z przywiezionej jeszcze z Colón kapusty, ale nie są chyba przyzwyczajeni do surówek.

1 marca
Wczuwając się w rytm wyspowego życia, zaczynam akceptować fakt, że może nie każdy dzień podróży musi przynosić nowe, ekscytujące wydarzenia. Może czasem trzeba poobserwować przepływających rano rybaków, przesuwające się nad wyspą chmury, zmieniającą się pogodę czy też dwójkę maluchów bawiących się w małej, drewnianej, zabawkowej łódce.
Kupujemy dzisiaj mąkę i robimy dla całej rodzinki naleśniki z nadzieniem z bananów i wiórków kokosowych. Tym razem trafiamy – coś smażonego i na słodko jest bardziej w ich guście niż surówki.
Fermina zaplata mi na nadgarstkach tradycyjne indiańskie bransoletki z koralików.

5 marca
Nasz gospodarz organizuje wyprawę na ląd po kokosy, niedaleko wyspy Pino i podwiezie nas przy okazji. Tam są podobno statki do Kolumbii. Żegnamy się z naszą niezapomnianą rodzinką i wyspą Ustupu i po jakichś dwóch godzinach ostrego kołysania na falach Arcadio wysadza nas na wyspie Pino. Duża wyspa – góra wyłaniająca się z morza, z małą wioską na brzegu, gęsto porośnięta tysiącami palm
kokosowych.
Przy pomoście dwa statki kolumbijskie i niespodzianka – na jednym z nich nasz znajomy Hiszpan z motorem, który wysiadł na pierwszej wyspie, do której dopłynęliśmy razem na „Tubuali”. Gadamy z czarnym kapitanem. Rzuca na początku cenę stu dolarów od osoby. W końcu zgadza się na dwadzieścia pięć. Ruszamy jutro.

6 marca
Z nieznanych nam przyczyn okazuje się, że nie wyruszamy dzisiaj, ale… maniana. Uczymy się powoli nie denerwować z powodu wydarzeń (albo ich braku), których nie możemy zmienić.
Mając cały dzień do dyspozycji, idę na długi spacer dookoła wyspy. Wyspa jest spora, dzień gorący, więc wracając, spragniona, zrywam kokosa i chcę przynieść go na statek, aby Chopin mi otworzył. Zatrzymuje mnie człowiek, twierdząc, że wyspa jest prywatną własnością Indian i zabieranie z wyspy kokosów jest nielegalne. I że mogę tego kokosa kupić od niego za dwadzieścia pięć centów. Wiem, że oficjalna cena wynosi piętnaście „Nie, dziękuję” – oddaję mu kokos i wracam na statek.
Po chwili gość zjawia się z kokosem na statku, żądając pięciu dolarów. Twierdzi, że gdyby dowiedziała się o tym wioska, aresztowaliby mnie i kazaliby zapłacić karę stu dolarów, więc lepiej zapłaćmy jemu pięć. Nie mamy ochoty płacić cwaniaczkowi, więc ten, zdenerwowany, zaczyna rozdmuchiwać sprawę. Kończy się na tym, że prowadzą nas (wszystkich Europejczyków, to znaczy Chopina, mnie i Hiszpana) do Casa Grande i sadzają na ławce przed radą starszych – dziadkami w kapeluszach siedzącymi okrakiem na hamakach.
Przy mdłym świetle lamp naftowych i ciekawskich oczach podekscytowanych gapiów (nie co dzień wyspiarskie życie dostarcza takich emocji) zaczyna się nad nami sąd. To, co dziadkowie wykrzykują w języku Kuna, młody gość, podający się za oficjalnego policjanta, tłumaczy na hiszpański. Zapominają o moim kokosie, a przypomina się ludziom, że widzieli, jak dwaj biali (Chopin z Hiszpanem) podpłynęli wpław ze statku na plażę i zerwali dwa kokosy.
Na nic się zdają tłumaczenia, że skąd mieliśmy wiedzieć, że to tylko dwa kokosy i w ogóle o co całe halo. Rada starszych orzeka wyrok: kara pięćdziesięciu dolarów za rabunek kokosów. Zastanawiamy się, co mogą nam zrobić, jeśli odmówimy zapłacenia. Uwięzić nas na wyspie? Zabrać nam jako rekompensatę rzeczy? (już sugerowali, że jeśli nie mamy kasy, możemy oddać na przykład aparat). Może lepiej będzie nie dowiadywać się, co mogą nam zrobić… Ale płacić też nie chcemy, pomijając fakt, że autentycznie nie mamy czym. Ostatnich pięćdziesiąt dolarów mamy dla kapitana statku za przejazd, a czeków podróżnych chyba tu nie przyjmują.
W końcu sytuację rozwiązuje kolumbijski kapitan. Widać, że zależy mu na dobrych stosunkach z Indianami, więc proponuje, że pogada z nimi, aby obniżyli sumę, a my zapłacimy mu tylko dwadzieścia pięć dolarów za nas dwoje, i dwadzieścia pięć dolarów Indianom. Miejscowi niechętnie, ale w końcu się zgadzają i jesteśmy wolni. Wracamy na statek, gdzie dzielimy się z kapitanem i marynarzami naszym najdroższym kokosem.

7 marca
Dowiadujemy się, dlaczego tak długo czekał nasz kolumbijski statek na wyspie, nie mogąc wyruszyć. Czekał na telefon. Na telefon od załogi na lądzie, aby się dowiedzieć, dokąd dokładnie i kiedy mają przypłynąć. Bo okazuje się, że podróżujemy… z kolumbijską kontrabandą.
Przemytnicy wiozą towar z panamskiej strefy wolnocłowej w Colón do Kolumbii.
Płyniemy przez większość dnia. Po południu wypływa nam na spotkanie łódź, która eskortuje statek w odpowiednim kierunku. W końcu zakotwiczamy na parę godzin, aby poczekać na zmrok. Potem, w totalnej ciemności, przy wyłączonych światłach – ruszamy.

Nagle, po ciemku, przy wzburzonym morzu i kropiącym deszczu, znajdujemy się w samym środku pozornie chaotycznej, ale w rzeczywistości precyzyjnie zorganizowanej akcji. Akcji wyładowywania przemyconego towaru. Docieramy w pobliże lądu, niedaleko jakiejś plaży. Zbyt płytko, aby płynąć dalej. Rzucamy kotwicę. Natychmiast otaczają nas mniejsze łodzie. Jedna zarzuca liny i cumuje do boku naszego statku. Przeskakuje z niej czarna załoga i zaczynają przeładunek. Kartony ze statku wędrują z rąk do rąk i w końcu lądują na dnie przyczepionej łodzi. Załadowana po brzegi – odpływa. Podpływa następna. Rozumiemy, że my też mamy się zabrać taką łodzią.

Nie będziemy czekali na znak od zajętego koordynowaniem akcji kapitana. Bierzemy sprawy w swoje ręce. Musimy przeskoczyć na dziób łodzi. Łatwo powiedzieć. Z plecakami, po ciemku, przy falach kołyszących łodzią i statkiem na wszystkie strony. Chopin skacze pierwszy. Bierze ode mnie plecak – teraz moja kolej. Skaczę. Udało się. Obserwujemy, jak w ślad za nami wpadają kolejne kartony. Z kuchenkami mikrofalowymi, sprzętem elektronicznym, papierosami. Zastanawiam się, jak przeżyją takie bezceremonialne rzucanie, ale nie ma czasu na zastanawianie.
Ruszamy i całą uwagę musimy skoncentrować na tym, aby nie wypaść z bujającej się szalenie na falach łodzi. Ślizgamy się z jednej strony na drugą i ratujemy przed wypadnięciem, w ostatnim momencie blokując nogami o wystającą krawędź. Zbliżamy się w końcu do plaży. Czarni pomocnicy wskakują do czarnej wody i ciągną łódź ku brzegowi, najbliżej jak można. Szorujemy dnem po piachu i stajemy. Ale od brzegu oddziela nas jeszcze trochę wody. Tragarze, zanurzeni po pas w wodzie, przenoszą kartony z łodzi prosto do czekającego na plaży rzędu kilkunastu ciężarówek.

Nie mamy wyboru. Zdejmujemy buty i spodnie, i też wskakujemy do wody. Jeszcze parę metrów i w końcu, po tylu perypetiach wychodzimy na kolumbijski ląd. Podpływają kolejne łodzie, przyjeżdżają i odjeżdżają kolejne ciężarówki. Nikt nie zwraca na nas uwagi, kiedy stawiamy pierwsze niepewne kroki na tej nieznanej plaży nowego dla nas kontynentu.
Odchodzimy kawałek dalej i wyczerpani kładziemy się spać.

Książka Kingi i Chopina jest już dostępna m.in. w sieci Empików.