Pewnego dnia pomyślałam, że w końcu przyszedł czas na Afrykę. Przedstawiłam propozycję trzem osobom i…
Pierwsza powiedziała, że ona do Afryki to absolutnie nie. Ona wyłącznie do Azji. Jak nam się nie podoba, to pojedzie sama.
Druga powiedziała, że też chce do Azji. Afryka???
Trzecia stwierdziła, że jej wszystko jedno i że na wszystko się zgadza. W sumie chętnie pojechałaby do Azji, chociaż Afryki nie wyklucza.
Co robić? Zmieniać plany? Jechać bez nich?

Kilka miesięcy później wszystkie trzy wylądowałyśmy na lotnisku w stolicy Ghany – Akrze. Ghanę wybrałyśmy, żeby przygodę z Afryką zacząć możliwie łagodnie. Zazwyczaj przewodniki prezentują ją jako „Afrykę dla początkujących”, jeden z szybciej rozwijających się krajów Afryki Zachodniej, gdzie angielski jest językiem urzędowym, a ludzie bardzo przyjaźni.

A więc wylądowałyśmy w Akrze – jak zwykle pierwszy hotel i taksówka zamówione przez internet, żeby się nie stresować na samym początku. Jedziemy, a w zasadzie to przesuwamy się powoli w korku, rozglądając się z zaciekawieniem na wszystkie strony. I wtedy chyba po raz pierwszy (i wcale nie ostatni) przychodzi nam do głowy, że to wszystko wokół, to w sumie taka wielka wiocha. Fascynująca, gwarna, kolorowa, ale jednak wiocha – z tymi ulicami bez asfaltu, barwnym tłumem ludzi, domami i sklepami w różnym stanie budowy i rozpadu oraz stertami śmieci walającymi się wszędzie. I choć Europa czasami wydaje się nudna przez swoją przewidywalność – w miasteczku obowiązkowo musi znaleźć się rynek, kościół etc. – to jednak okazuje się, że za tą przewidywalnością można zatęsknić.

Wielokrotnie potem wjeżdżałyśmy do miasteczek – a mówiąc „miasteczko” mam na myśli takie niewielkie, spokojne, prowincjonalne miasteczko – i ze zdziwieniem czytałyśmy w przewodniku, że mieszka tam nie kilka czy kilkanaście, ale kilkadziesiąt lub nawet więcej osób.

Afrykańskie miasteczka po południu nabierają szczególnego uroku. Ale musi świecić słońce. Wtedy czerwone piaszczyste drogi wydają się jeszcze bardziej czerwone. Domy, które w zwykły pochmurny dzień są tylko zniszczonymi domami, nagle nabierają życia. A ludzie, którym tak trudno zrobić zdjęcia – nie tylko dlatego, że nie chcą, ale również dlatego, że różnica pomiędzy czarną twarzą, a jasnym tłem jest ogromna – wydają się bardziej przyjaźni. A może to po prostu na nas to słońce tak działa? Najlepiej usiąść gdzieś z boku z zimnym piwem i patrzeć na to, co się dzieje wokół.


kliknij, aby powiększyć

A miało być tak łatwo…

W Ghanie spędziłyśmy zaledwie dwa dni. Jedna z koleżanek miała nas opuścić już po miesiącu, dlatego zdecydowałyśmy się zacząć od krajów sąsiednich.
Postanowiłyśmy pojechać do Togo i Beninu, naiwnie nie spodziewając się, że będzie trudniej. Wydawało nam się, że jedynym problemem będzie nasza taka-sobie-znajomość-francuskiego. Właściwie nie wiem dlaczego nam się wydawało, że cokolwiek się zdarzy, i tak będzie łatwo i przyjemnie – w końcu przed wyjazdem wszyscy słysząc np. „Benin”, mówili: „Tak, tak… A gdzie to w ogóle jest?”

Pierwsze było Togo. Zabawne jest, że stolica tego kraju, Lome, znajduje się zaraz za granicą z Ghaną. I to jaką granicą – praktycznie prawie na plaży, gdzie celnik oglądający nasze paszporty siedzi sobie przy stoliku na zewnątrz i ma widok na ocean. To się nazywa praca z niezłymi widokami.

Przez ten kraj miałyśmy w zasadzie tylko przejechać, zatrzymując się ewentualnie na chwilę w jakimś miejscu. Głównie dlatego, że forumowicze z forów podróżniczych (ci nieliczni, którzy się tam znaleźli) opisywali nam kraj jako niebezpieczny, nieprzyjazny i nieciekawy.

Dzień pierwszy w Lome:
– znajdujemy hotel (mimo, że taksówkarz, jak każdy afrykański taksówkarz ma problemy ze znalezieniem czegokolwiek);
– właściciel hotelu mówi nam, że miasto bywa niebezpieczne i żeby, broń Boże, nie chodzić wieczorami (ciemno jest już o 18.00);
– idziemy do centrum, gdzie okazuje się, że to wcale nie jest tak, że niewiele osób mówi po angielsku − NIKT nie mówi po angielsku;
– robi się ciemno – wracamy taksówką, po raz kolejny przekonując się, że adres to za mało, trzeba taksówkarza pilotować;
– udaje nam się odnaleźć nasz hotel – na ulicy pogrążonej w ciemnościach zauważamy (z trudem i pewną niepewnością) budynek, który też jest pogrążony w ciemnościach.
Podsumowanie dnia: o kurde….. i my mamy w tej Afryce spędzić SZEŚĆ TYGODNI????

Jednak, jak to w podróży bywa, okazuje się, że tak naprawdę wszystko zależy od ludzi. I dzięki synowi właściciela, Libańczykowi o imieniu Jad, spędzamy w Lome i okolicach aż pięć dni. Przede wszystkim załatwienie wizy do Beninu zajmuje trochę czasu, ale tak naprawdę nie przeszkadza nam to, bo jest fajnie.
Lome jest nazwane przez nasz przewodnik „Paryżem Afryki”, ale mimo najszczerszych chęci nie udaje nam się odkryć dlaczego. Pewna Ukrainka pracująca w sklepie (która słysząc, że podróżujemy razem we cztery, nazywa nas „żeńskij kolektiv”) twierdzi, że kilka lat temu, przed zamachami stanu i przed tym, jak wszyscy cudzoziemcy musieli uciekać za granicę, było tu zupełnie inaczej. Trudno nam to sobie wyobrazić.

Plaża i toalety

Jednego dnia wybieramy się na płatną plażę – i jest to więcej niż odrobina luksusu. Fale co prawda tak samo wielkie, jak w innych miejscach, ale plaża jest czysta. Piękna odmiana. Bo w każdym innym miejscu plaża służy za wysypisko śmieci i toaletę – to naprawdę przykry widok, bo plaże są piaszczyste, szerokie, pod palmami. Wiszą co prawda gdzieniegdzie tablice z rysunkami i podpisami „Nie sikać, nie robić kupy, nie śmiecić” ale nikt się tym specjalnie nie przejmuje.
– O, to ludzie traktują tu ulicę jak toaletę – mówię, kiedy jadąc taksówką mijamy kolejnego sikającego faceta.
– Nie, oni traktują toaletę jak ulicę – odpowiada Jad i jest to chyba najlepszy opis toaletowych zwyczajów.

Co by tu jeszcze zobaczyć?

Odwiedzamy Togoville, miasto nad jeziorem Togo, od którego kraj wziął swoją obecną nazwę. Miasto nazywało się Togo, a w 1884 roku Niemcy podpisali tam układ z ówczesnym szefem wioski Mlapą III i w rezultacie Togo stało się kolonią niemiecką. Można zobaczyć tam jednoizbowe muzeum oraz kościół – miejsce to odwiedził w 1985 roku papież Jan Paweł II. Wracamy tą samą łódką co wcześniej – tą, z której trzeba wylewać wodę….

Odwiedzamy też Kpalime, gdzie są wodospady. Wodospady są co prawda średnie, ale spacer bardzo fajny. Interesująca jest też krótka wizyta w wiosce w poszukiwaniu jej szefa, którego Jad podobno zna. Szefa wioski nie ma, ale wysłuchujemy jakiejś dyskusji na temat Francuzów i życia – chyba, bo nasz francuski jest bardziej niż średni.

Po kilku dniach ruszamy dalej do Beninu, który jest krajem mało znanym, ale naprawdę fascynującym. Być może autor przewodnika trochę przesadził zachwycając się niemal każdym kamieniem, ale to naprawdę niezwykłe miejsce.

Miasteczko Ouidah było kiedyś jedynym portem kraju, który wcześniej (do 1975 roku) był zwany Królestwem Dahomeju. Królestwo było silnym zachodnioafrykańskim państwem i jednym z głównych miejsc, skąd brano niewolników, a król Dahomeju zarabiał ogromne pieniądze na handlu żywym towarem.
Zwiedzanie miasta zaczęłyśmy od placu, gdzie znajdował się dom Francisco Felixa da Souzy – brazylijskiego handlarza, którego liczni potomkowie wciąż żyja w Beninie. Z tego miejsca ruszyłyśmy na czterokilometrowy spacer Drogą Niewolników. Ten długi spacer był dla nas pierwszą lekcją o historii niewolnictwa w Afryce. Nie przetrwały żadne budynki, w których niewolnicy byli trzymani, więzieni i torturowani – te wydarzenia są upamiętniane jedynie przez stojące na drodze pomniki. Cieszę się, że miałam okazję dowiedzieć się czegoś więcej o tej części historii Afryki; do tej pory wszystkie moje wiadomości – książki i filmy – obejmowały wydarzenia „po”: wiedziałam sporo o transporcie, o życiu niewolników w obu Amerykach, ale brakowało tej wiedzy, jak to wyglądało na początku na Czarnym Lądzie.

 

W Beninie odwiedziłyśmy jeszcze kilka miejsc:
– Ganvie – wioskę zbudowaną w XVII wieku na jeziorze, gdzie żyje ponad 20 tys. ludzi;

– Abomey – dawną stolicę królestwa z dawnym pałacem królewskim, który −choć wart wizyty − bardziej przypominał folwark niż pałac. Samo miasto urocze, choć miałyśmy problemy z wydostaniem się z niego;
– wioski Taneka niedaleko Djougou, gdzie można było obejrzeć tradycyjne chaty i styl życia miejscowej ludności. Wiosek jest wiele, ale niewiele z nich jest łaskawych turystom.
My, po ciężkich negocjacjach finansowych związanych z taksówką, trafiłyśmy do tej, która turystów lubi i chętnie wita. Ale zanim ktoś wzruszy ramionami i powie „eee… turystyczne miejsce”, chciałabym dodać, że to turystyczne miejsce oznaczało, że tłukliśmy się przez ileś tam kilometrów taksówką po wertepach, aby dotrzeć do wioski, po której zostałyśmy oprowadzone nie tylko przez przewodnika, ale i dużą grupę dzieci i młodzieży.

Jakoś sobie radzimy, coraz bardziej przyzwyczajając się do czasu afrykańskiego, czyli do czekania na wszystko i wszędzie. I do tego, że nie zawsze da się dobrze zjeść.

Czekamy, czekamy i… głodniejemy

Coś, o czym szybko się przekonujemy: należy szukać miejsca na posiłek, kiedy jeszcze nie jest się głodnym. Przewodnik trochę w tym pomaga, jednak opisy znajdujące się w sekcji „Gdzie jeść?” wydają nam się najczęściej zbyt pozytywne w stosunku do tego, co zastajemy na miejscu. A może, po prostu, wciąż trudno nam się przyzwyczaić. Chociaż nie, bo już nie narzekamy. Nie narzekamy, ale wciąż się dziwimy…

Dziwimy się, bo na przykład w takim miasteczku Ouidah – pierwszym, które odwiedzamy w Beninie, nie jest łatwo. Przyzwyczaiłyśmy się, że rekomendacjom Lonely Planet często można zaufać, więc zdumiewa nas, że w 80-tysięcznym mieście mamy problem z miłym miejscem, gdzie można coś zjeść.
I tak, drugiego dnia trafiamy na jakiś (oczywiście polecany w przewodniku) knajpo-bar-restaurację – nie wiadomo co. Przed nami pojawia się francuskie menu, które rozszyfrowujemy, próbując ustalić co jest, a czego nie ma, i składamy zamówienie u chłopaka, który to menu przyniósł.
Mija chwila i chłopak przychodzi z dziewczyną – jeszcze raz składamy zamówienie. Mija kolejna, dłuższa już chwila, chłopak z dziewczyną przychodzą z kolejnym facetem – mówią nam, że jest to Monsieur Cuisinier (Pan Kucharz) i to jemu mamy powiedzieć, co chcemy.
OK. Ja zamawiam dwie porcje frytek, pamiętając, że kurczak którego zamówiłam dzień wcześniej w innym miejscu, chyba musiał dużo biegać, bo mięsa można było w nim szukać z lupą.
Po chwili Monsieur Cuisinier wraca, pytając czy na pewno chcę dwie porcje frytek. Tak. I na pewno nie chcę mięsa? Nie.
Po jakimś czasie dostajemy piwo.
Czekamy.
Ponownie pojawia się Monsieur Cuisinier. Te naleśniki, które zamówiły moje koleżanki…. nie ma do nich czekolady. OK, no problem, a co jest? Dżem jest. A więc może być dżem.
Mija dłuższa chwila, Monsieur Cuisinier znowu nadchodzi. Jednak dżemu też nie ma.
A czy coś w ogóle jest do tych naleśników? No tak, jest cukier.

Dziwna sytuacja? Ależ skąd, w czasie naszych wakacji dość typowa.

Czytając mój opis, wiele osób samodzielnie podróżujących i jadających w przeróżnych miejscach pewnie się oburzy i powie: – No tak, ale trzeba jeść w miejscach lokalnych, a nie szukać restauracji dla turystów.
Też bym się pewnie oburzyła. Tyle tylko, że:
− spróbowałam już wcześniej fufu, które zdecydowanie nie przypadło mi do gustu;
− spróbowałam zup/sosów, które mi jeszcze mniej przypadły do gustu;
− zobaczyłam banku, które wyglądało równie „zachęcająco” jak fufu;
− dzień wcześniej trafiłyśmy do miejscowej jadłodajni, gdzie zabrakło już dla nas jedzenia…
A poza tym, kto powiedział, że frytki i piwo to zła kolacja? Ja jako ekspert (bo po iluś tam takich kolacjach mogę się chyba nazywać ekspertem, prawda?) powiem wam, że da się przeżyć. Więcej – nie jest to nawet złe. A jak już ma się spaghetti z frytkami i do tego piwo – nie ma co narzekać.

Jednak ceremonia voodoo, na którą nas zabrał, była i interesująca, i lekko stresująca. Znalazłyśmy się na jakimś obcym podwórku, z tłumem ludzi – śpiewających i grających na bębnach. Powoli zaczynają pojawiać się dziwnie ubrane postacie, które później biegają wokół nas, a za nimi mali chłopcy pilnujący, żeby biegające postacie nie dotknęły żadną częścią swojego ciała czy szaty nikogo ze zwykłych ludzi, bo to mogłoby przynieść nieszczęście.

Niestety w czasie ceremonii voodoo nie zrobiłyśmy żadnych zdjęć – kosztowałoby nas to zbyt dużo, a poza tym i tak już byłyśmy zestresowane faktem, jak negatywnie czasami było odbierane robienie zdjęć.
Okładka przewodnika o Beninie wygląda tak:

okładka z przewodnika

i to właśnie widziałyśmy na ceremonii. Ta dziwna postać trzyma w ręku rózgę/kijek – niektórym się trochę dostało…

Nasze opinie na temat Beninu były dosyć podzielone. Dla mnie jednym z większych rozczarowań wakacji było to, że byłyśmy tam tak krótko.

Folklor, seks i korony

Po raz drugi do Togo wjechałyśmy od północy – północne granice były zupełnie inne, już nie na plaży, ale gdzieś w szczerym polu, ze szlabanem ze sznurka lub krzywego długiego kawałka drzewa.

Powrót był fajny, bo Togo był już znane i trochę „oswojone”. Jadąc drogą do Kary mijaliśmy dziwne grupki wysmarowanych na biało ludzi biegnących poboczem, śpiewających, krzyczących. Kompletnie nie wiedziałyśmy co się dzieje, ale miałyśmy nadzieję, że to „coś” dzieje się też w mieście. I faktycznie – trafiłyśmy na doroczny festiwal Evala (Coming-of-age Festival).

Nasza radość szybko wyparowała, kiedy okazało się, że festiwal jest bardzo popularny i znalezienie miejsca do spania graniczy z cudem. Ale cuda się zdarzają i miałyśmy szczęście – na pewno większe niż dwie znajome Brytyjki, którym po odwiedzeniu wielu hoteli udało się znaleźć jedno wolne łóżko, które musiały dzielić.

Tak, my miałyśmy szczęście – po odwiedzeniu iluś tam miejsc spotkałyśmy pewnego faceta, który postanowił nam bezinteresownie pomóc i po wielu problemach, telefonach, po kilku podróżach taksówkami znalazł nam pokój w hotelu w centrum miasta.
Hotel ten był bardzo przygnębiającym budynkiem – z wąskimi, ciemnymi korytarzami, stromymi schodami, dziwnie zamykanymi drzwiami – takie hotele czasami widzi się w filmach i myśli: o, tu na pewno coś się stanie. My jednak po tak długich poszukiwaniach byłyśmy szczęśliwe.

Na drzwiach obok karteczki Nie przeszkadzać wisiała instrukcja Jak zakładać prezerwatywę – z zaskakującym ostatnim obrazkiem, gdzie prezerwatywa zostaje (po użyciu oczywiście) wyrzucana do toalety. Do toalety???
Ta próba edukacji seksualnej już nas nie dziwiła. AIDS jest oczywiście bardzo dużym problemem w Afryce, a w czasie naszej podróży widziałyśmy wiele plakatów i billboardów o używaniu prezerwatyw, o testach na HIV, o bezpiecznym seksie. Ja bym powiedziała, że jest to dosyć zniechęcające, ale obserwując wiele z tych niewielu białych turystek można było dojść do wniosku, że one myślą inaczej. I nie tylko one – dwaj miejscowi faceci, za którymi obejrzałam się na ulicy i którzy godzinę później zapukali do drzwi naszego ponurego pokoju byli chyba również zaskoczeni, że nie jesteśmy zainteresowane wspólną zabawą.


Napis na plakacie: A jeśli ten mężczyzna spał z twoją córką?  A więc dlaczego ty śpisz z jego córką? Pora zaprzestać tych niebezpiecznych praktyk.

W Karze spotkaliśmy się znowu z Jadem, dzięki któremu życie stało się łatwiejsze. I nie chodzi tu tylko o język, ale o rzadką umiejętność załatwiania naprawdę wszystkiego, którą posiadał Jad. Zaczął od załatwienia taksówkarza, który następnego dnia z samego rana wywiózł nas za miasto, gdzie odbywały się zapasy – najbardziej oczekiwany punkt programu festiwalu.

Mimo, że przyjechaliśmy wcześnie, o ósmej, zastaliśmy już tłumy. Aż nie było wiadomo, czemu się przyglądać – dookoła całe grupy ludzi z poszczególnych wiosek, ubrane w taki sam sposób, w ubrania z takich samych materiałów – zatem od razu było wiadomo, kto jest z kim.
My, oczywiście, chcieliśmy się dostać na zawody.
Najpierw przy wejściu sprawdza nas jeden żołnierz, potem drugi zagląda do toreb, a trzeci pyta:
– Turyści czy prasa?
– Ambasada polska w Akrze – odpowiada spokojnie Jad.
I jako przedstawiciele nieistniejącej ambasady polskiej w Ghanie wchodzimy na trybuny. Tak jak inni dostajemy koszulki z podobizną prezydenta, wachlarze z podobizną prezydenta. Rozglądając się wokół widzimy też ludzi w strojach uszytych z materiału z podobizną prezydenta. W końcu zjawia się i sam prezydent – Faure Essozimna Gnassingbé.

Dotychczas oglądałyśmy Togo z innej strony – tej biednej. Na festiwalu, gdzie zebrała się cała śmietanka towarzyska kraju, zobaczyłyśmy Togo nie tylko barwne, ale i bogate. Dobrze ubrani ludzie, świetne samochody (w jednym z nich siostra prezydenta pokazująca tłumowi f**k you, bo niewystarczająco szybko rozstępował się przed nią na boki).
Obok nas siadają szefowie wiosek – to dopiero widok! Głównie mężczyźni, ale było też kilka kobiet – wszyscy ubrani w tradycyjne szaty ze złotymi koronami na głowach. Tak jakbyśmy nagle znaleźli się w jakiejś bajce.

Jak w bajce

Bajkowe widoki to jeden z powodów dla którego znalazłyśmy się na północy Togo. To tam właśnie, w dolinie Tamberma znajdują się zbudowane z gliny domki (zwane tata) przypominające małe zamki. Patrząc z daleka na krajobraz usiany tymi szarymi zameczkami można mieć wrażenie, że nagle znajdujemy się w bajce Disneya. Tata, kiedy koło niej się stanie, wydaje się niewielka, ale kiedy wchodzimy do środka okazuje się, że jest tam sporo miejsca – i sypialnia, i spichlerz, i miejsce dla zwierząt.

Utrudnienia drogowe

W dzień wyjazdu lało – co nie było w sumie takie złe, bo przynajmniej taksówkarz nie mógł jechać szybko i dzięki temu ja, siedząc jak zwykle na przednim siedzeniu, nie musiałam się stresować (tym bardziej, że prędkościomierz akurat działał). Jechaliśmy wolniej również dlatego, że czasami trzeba było jechać slalomem – czy to omijając dziury, czy – jeszcze częściej – kozy, które leżały, chodziły, lub ewentualnie leniwie schodziły z drogi.
Niekiedy pojawiały się też owce, ale przeważnie były to jednak kozy.

Kozy nie były jednak jedynymi istotami, które opóźniały jazdę. Można było też trafić na znudzonego policjanta – ot, gdzieś na drodze nagle pojawiał się jakiś rozwalający się szlaban albo dwie beczki, a pomiędzy nimi  przeciągnięty sznurek. Z boku zazwyczaj siedział jakiś policjant czy żołnierz.

I na taki właśnie police stop (ten w wersji „sznurkowej”) trafiłyśmy .
Panu policjantowi najwyraźniej się nudziło, więc najpierw zabrał mój paszport.
Otworzył.
Przekręcił.
Spojrzał na zdjęcie, potem na mnie.
Potem jeszcze raz na zdjęcie i znowu na mnie.
Zaczął się „wczytywać”.
Przewrócił kartkę.
Przyjrzał się przez dłuższą chwilę wizie birmańskiej.
Przewrócił kartkę,
Przyjrzał się wizie tajskiej,
Przewrócił kartkę…
(mam w paszporcie: 7 wiz i dosyć dużo pieczątek)
W końcu jeszcze raz mi się przyjrzał i oddał paszport.
Potem wziął kolejne paszporty – procedura ta sama, tylko „obrazki” inne.

W końcu dojechaliśmy do granicy. Na szczęście przestało padać. Wysiadamy i rozglądamy się niepewnie, bo granica to kolejny sfatygowany, drewniany szlaban, jakieś łażące zwierzęta i chata (domek? budka?) z której wyszło kilku facetów – bynajmniej nie wyglądali na jakichkolwiek funkcjonariuszy, tym bardziej, że byli w zwykłych t-shirtach,
Ale pieczątki przystawili.

Kilkadziesiąt metrów dalej ghanijscy celnicy byli jeszcze bardziej wyluzowani. I bardziej rozmowni – chociaż może wynikało to z faktu, że w końcu byłyśmy w stanie normalnie rozmawiać, a nie tylko przekazywać proste komunikaty. Naszego togijskiego kierowcę również wpuścili – żeby mógł nas dotransportować do najbliższej wioski, skąd miałyśmy jechać dalej.
Tam spotkałyśmy dwie znajome Brytyjki i wspólnie chciałyśmy ruszyć dalej.
Zaczęły się więc negocjacje taksówkowe. Śmiać nam się chciało, kiedy sobie przypomniałyśmy, jak rok wcześniej twierdziłyśmy, że w 5 osób przecież nie wejdziemy do taksówki, bo nie ma miejsca. Tym razem tylko zapytałyśmy kierowcę, czy zabierze 6 osób. No problem.
No to dla nas tym bardziej.
Jednak cena, którą nam taksówkarze proponowali, całkowicie nam nie odpowiadała. I wtedy jakiś chłopak wyciągnął nas z tego tłumu mówiąc, że możemy jechać autobusem, nawet zaraz. Jak zapłacimy za nasze sześć biletów… i za pozostałych chyba trzydzieści miejsc, które miały pozostać puste. Zapłaciłyśmy, bo nam zależało, a i tak było taniej niż taksówką.

Do Tamale, pierwszego dużego miasta w Ghanie, docieramy na tyle późno, że wypada tylko przenocować. Plan na następny dzień był prosty: iść na dworzec, kupić bilet i… czekać aż uzbiera się wystarczająca liczba pasażerów (czyli pełen autobus).
Excuse me, sir, could you POSSIBLY tell me when we will be leaving? (Przepraszam, czy może mi pan może powiedzieć, o której wyjedziemy) – zapytała koleżanka po ok. 2 godz. oczekania.
That I cannot tell you, madam (O, tego nie mogę pani powiedzieć) – odpowiedział zapytany pan.

I tak właśnie dotarłyśmy do Ghany, którą wybrałyśmy przecież dlatego, że to „Afryka dla początkujących” i to od Ghany trzeba zacząć. Wjeżdżając tam ponownie wiedziałyśmy, że teraz już będzie łatwo.

Tak nam się przynajmniej wtedy wydawało.

Zdjęcia autory