Afryka dla początkujących, cz. 2
Coś się kończy, coś zaczyna…
– Siostro… – zwrócił się do którejś z nas napotkany Ghanijczyk, nagle bowiem, po przekroczeniu granicy Togo-Ghana każda z nas przestała być Madam, a stała się Sister (siostrą).
I nie była to jedyna różnica. Przestałyśmy być jednocześnie yovo, a stałyśmy się obruni – obydwa te słowa znaczą „biały” w lokalnych językach. Teraz dzieci na ulicach nie wołały już za nami:
Yovo, yovo,
Bon soir
Ca va bien?
Merci
ale:
Obruni, obruni,
How are you?
I’m fine.
Thank you.
czyli: Biały, biały, jak się masz? Dobrze. Dziękuję.
Nigdy wcześniej nie byłam chyba tak świadoma swojego koloru skóry. W Polsce czasami mija kilka, czy kilkanaście dni zanim zobaczę jakąś ciemnoskórą osobę – i to w tak dużym mieście jak Poznań, gdzie cudzoziemców jest sporo. A może po prostu nie zwracam uwagi?
Wyjeżdżając do Afryki wiedziałam, że to właśnie będzie dla mnie najdziwniejsze: tak bardzo wyróżniać się z tłumu. I rzeczywiście, było to dziwne uczucie – spotęgowane jeszcze faktem, że normalne, grzeczne i ogólnie przyjęte było zwracanie się do ludzi takich jak my: Dzień dobry, biały. Co, oczywiście, dało nam pretekst do rozmowy na temat: Dlaczego można się zwracać do białego „Biały” i pokazywać go palcem, ale nie należy zwracać się do czarnego „Czarny” i nie należy go pokazywać palcem.

Jesus loves you
Jezus cię kocha – to jeden z pierwszych religijnych sloganów, który przykuł naszą uwagę po przyjeździe do Ghany. Teraz, wracając tutaj, z ciekawością wypatrujemy kolejnych nazw, haseł i napisów.
Ghanijczycy są najbardziej chrześcijańskim narodem w Afryce Zachodniej, a swoje uwielbienie Boga wyrażają także poprzez nazwy sklepów czy rodzinnych przedsiębiorstw. I dlatego właśnie, spacerując uliczkami ghanijskich miast i miasteczek, co chwila natrafia się na miejsca takie jak:
− Satan Lies Enterprise (przedsiębiorstwo „Szatan kłamie”),
− Stay Blessed Real Estate Agency (agencja nieruchomości „Bądź błogosławiony”),
− Hour of Grace Supermarket (supermarket „Godzina łaski”),
− God With Us Hardware Store (sklep metalowy „Bóg z nami”),
− Messiah Hotel. A glimpse of heaven. (Hotel „Mesjasz”. Spojrzenie na niebo.),
− God’s Grace Photolab (Laboratorium fotograficzne „Łaska Boga”).
Jeśli ktoś nie jest właścicielem sklepu lub firmy – nic straconego, przecież również na samochodzie czy łódce można umieścić napis:
− Dr Jesus (doktor Jezus),
− Jesus Alone (tylko Jezus),
− Clap for Jesus (klaszcz dla Jezusa),
− Give Power Every Hour (daj moc w każdej godzinie).
Jednak dla mnie absolutnym nr 1 był napotkany wcześniej w Beninie szyld: „Sklep mięsny W krwi Jezusa„.

Turysta w poszukiwaniu wygód…
Nie będę ukrywać, że wjeżdżając do Ghany miałyśmy nadzieję, że wszystko będzie łatwiejsze i wygodniejsze. Nie dlatego, że wcześniej spotkały nas jakieś duże problemy i kłopoty, ale z prozaicznych powodów – zmęczony mieszczuch kończy pracę, wyjeżdża i… brak wygód czasami bywa dotkliwy. NAPRAWDĘ dotkliwy.
Najwidoczniej jednak nasze codzienne życie jest zbyt łatwe, bo los postanowił, że jeszcze nie pora na wygody. Pierwszy hotel ponownie przypominał hotel z filmu grozy – brak mi słów, żeby go opisać więc tylko wkleję zdjęcie.

I chyba powinnam w tej chwili zaznaczyć, że nasz pokój na zdjęciu wypadł bardzo barwnie i korzystnie w porównaniu do tego co ukazało się naszym oczom.
Jadąc malowniczą, aczkolwiek wyboistą drogą z Tamale do Parku Mole w północno-zachodniej części Ghany postanawiamy znaleźć tym razem coś zdecydowanie lepszego. Jednak los ponownie stwierdza, że jeszcze na to nie czas – wszystkie pokoje w motelu są zajęte (motel miał być właśnie tym lepszym miejscem). Wyboru nie mamy – zatrzymujemy się w innym, jedynym możliwym lokum – u braci Salia, w 4 tysięcznej wiosce Larabanga, kilka kilometrów od parku.
Bracia Salia: Hussein i Al-Hassan są bardzo sympatyczni i rozmowni (chociaż przecież w Ghanie to nic dziwnego) i pokazują nam do wyboru dwa miejsca, w których możemy spać: w centrum wioski, gdzie jest ich jeden dom – minaturowe, podstawowo wyposażone pokoje w glinianym budynku, oraz odległe o kilometr gliniane chatki zbudowane w afrykańskim stylu. I chociaż na początku mamy ochotę zostać w centrum i spać pod gwiazdami na dachu, na który wchodzi się po chybotliwej drabinie, to jednak domki, które oglądamy chwilę później są tak urocze, że bez wahania w nich zostajemy.

Biorąc pod uwagę fakt, jak zadbane, czyste i miłe jest to miejsce stwierdzamy, że jest naprawdę fajnie. I kompletnie nie przeszkadza nam że:
− w chatkach brak elektryczności; w środku jest tylko łóżko z moskitierą i jeden stolik, na którym stoi świeczka;
− drzwi wejściowe się nie domykają, ale przecież to żaden problem – stwierdza jeden z braci;
− prysznic to kawałek glinianej ściany, wiadro wody i otwór w murze zamiast drzwi. I trzeba zabrać ze sobą latarkę, bo inaczej niewiele widać. Wspólny „prysznic” znajduje się zaraz obok naszych drzwi wejściowych – plusem jest to, że mamy blisko, minusem, że wychodząc mogę sobie obejrzeć tych co zażywają kąpieli. Biorą prysznic, czyli polewają się wodą, nabierając ją kubkiem z wiaderka – jest to tzw. bucket shower, czyli w tłumaczeniu „prysznic wiadrowy”;
− w menu do wyboru jest: yam gotowany z jakimś zielskiem (bardzo smaczne) lub yam grillowany z jakimś zielskiem (równie smaczne) – i proszę nie dopatrywać się tu żadnej ironii, bo yam, od momentu kiedy go spróbowałam, stał się jedną z moich ulubionych potraw.
Ciemno, ciemno, coraz ciemniej…
W Afryce Zachodniej bardzo wcześnie się ściemnia. W zasadzie około godziny siódmej wieczorem jest już całkowicie ciemno. Biorąc pod uwagę afrykański „czas”, trzeba się było liczyć z tym, że zaczynając czekanie na kolację późnym popołudniem, będzie się ją jadło w otaczających ciemnościach.
Nikt więc chyba się nie zdziwi gdy napiszę, że najpotrzebniejszym gadżetem na naszych wakacjach okazała się latarka czołówka. Latarka przydaje się, gdy wracamy wieczorem do hotelu, bo nigdy nie wiadomo, jaka dziura może się znaleźć pod nogami. Przydaje się też w samym hotelu, kiedy żarówka jest tak słaba, że nie widać co się pisze, kiedy uzupełnia się zapiski z kolejnego dnia.
Latarka okazała się też niezbędna u braci Salia – to był naprawdę niezapomniany widok, kiedy w końcu doczekaliśmy się kolacji i wszyscy siedzący przy drewnianych stołach, na środku placu między domkami, dostali swoje talerze i… włączyli latarki czołówki, żeby zobaczyć, co na nich jest.

Larabanga i Park Narodowy Mole
Larabanga nie tylko ma niezwykłą nazwę, ale jest to również miejsce, gdzie wszyscy mieszkańcy są muzułmanami i gdzie znajduje się prawdopodobnie najstarszy meczet w Afryce Zachodniej. Niestety, więcej o tym nie będę pisać – jako kobiecie nie wolno mi było wejść do środka i mogłam jedynie z zewnątrz podziwiać jego niezwykłą formę.

Spacery po parku są przyjemne i interesujące, mimo że nie możemy chodzić po nim w sandałach – a ponieważ nie mamy krytych butów, otrzymujemy wielkie i czasami dziurawe gumowce. W sumie okazuje się to świetnym rozwiązaniem, bo nam − w odróżnieniu od innych ludzi w adidasach − nie przeszkadza to, że czasami wpadniemy po kostki w błoto.
Chyba prawie każdy, kto myśli o Afryce, od razu widzi safari i o dzikie zwierzęta. Jednak do Afryki Zachodniej nie jeździ się po to, żeby oglądać faunę, bo lasy tropikalne zostały tam prawie całkowicie wycięte, a parki są dostępne jedynie w niewielkiej części. W przypadku Mole można obejrzeć jakieś 5% parku. Reszta jest we władaniu kłusowników.
Jednak udaje nam się zobaczyć to, na czym zależało nam najbardziej – żyjące na wolności słonie.

Kumasi
Kumasi jest drugim co do wielkości miastem Ghany i pierwszym, które nam się bardzo podoba. Żyje tam 1,5 mln ludzi, ale kiedy spacerujemy po centrum, trudno to zauważyć. To prawda, korki na ulicy są straszne, a rynek jest tak ogromny, że kiedy już znajdujemy się w środku, nie bardzo wiemy, skąd przyszłyśmy ani dokąd iść dalej. Ale wieczorem, kiedy ludzie znikają z centrum, Kumasi wydaje się tylko małym miasteczkiem.

Kupujemy pamiątki, łazimy po mieście, siedzimy w knajpach, zwiedzamy okolice – tak naprawdę niby coś robimy, ale wszystko jest leniwe i powolne.
Zwiedzamy muzeum Prempeha II – dawnego władcy królestwa Ashanti, gdzie dowiadujemy się, że imiona dzieci często związane są z dniem tygodnia, w którym się urodziły. I dlatego ja, ponieważ urodziłam się w poniedziałek, powinnam się nazywać Adwoa (czyt. Adżua).
I dlatego właśnie Kofi Anan, były Sekreterz Generalny ONZ, nazywa się Kofi – bo urodził się w piątek.


Odwiedzamy też okoliczne wioski, gdzie widzimy, jak tkane jest tradycyjne kente – ku naszemu zdziwieniu okazuje się, że to wąskie paski, które później są zszywane.
Jedziemy do innej wioski, w której obserwujemy, jak powstają materiały barwione symbolami adinkra. Poznajemy też znaczenie wielu wcześniej widzianych symboli, w tym najczęściej spotykanego Gye Nyame, oznaczającego Boga Wszechmogącego.


To, że do tej pory nie wspomniałam jeszcze o hotelu, nie oznacza, że obyło się bez przygód.
Pierwszy hotel, do którego trafiłyśmy, miał przeogromne pokoje, równie ogromne karaluchy i wielką beczkę z wodą na środku łazienki – bo jak się okazało, wody w kranie nie było. To znaczy była, ale jej nie było – obsługa hotelowa twierdziła, że jest, tylko jeszcze nie leci, potem że będzie, potem znowu, że nie będzie, aby w końcu stwierdzić, że zalałyśmy łazienkę (???), a karaluchy są dlatego, że mamy otwarte drzwi i wlatują komary. Tak, tak… wiem… brzmi to bezsensownie, ale tak właśnie było. I to chyba wtedy pierwszy raz pomyślałam, że ja NAPRAWDĘ mam wszystkiego dość.
Nie trwało to jednak długo, bo następnego dnia przeniosłyśmy się do przesympatycznego hotelu dwie ulice dalej, w którym była restauracja z rewelacyjnym jedzeniem. Co prawda, okazało się, że na pokój dwuosobowy z podwójnym łóżkiem przysługuje tylko jedno śniadanie, ale to szczegół, bo na szczęście na śniadanie nie jadałyśmy dużo.
Bo w Ghanie ludzie są bardzo mili…
To był jeden z argumentów za przyjazdem do Ghany. I faktycznie – ludzie, których spotkaliśmy, byli bardzo sympatyczni i pomocni. Oczywiście, nie mam tu na myśli wielu sprzedawców wszystkiego i niczego zarazem, których celem jest wyciągnięcie jak największej ilości gotówki z turystów, ale takich „zwykłych” ludzi. Co prawda czasami nam ręce opadały, kiedy ktoś wydawał się miły i przyjazny, a po chwili okazywało się, że tylko chce nam coś sprzedać. I chyba wielu miejscowych też zdawało sobie z tego sprawę, bo zdarzało się, że kiedy od razu mówiłam − NIE, dziękuję, nie czekając nawet na wysłuchanie do końca, czego chce rozmówca, ten ktoś mówił: − Ale ja chcę tylko pomóc. I faktycznie tak było.
Tak własnie na dworcu w Tamale, o godzinie szóstej rano, poznałyśmy Josha, który dotrzymał nam towarzystwa, pokazał gdzie kupić dobrą kawę i kanapkę i pogadał z nami. Tzn. głównie ze mną, bo reszta towarzystwa była wciąż zaspana i powiedziała − ty go poznałaś, ty rozmawiaj. Więc rozmawiałam. Dowiedziałam się wielu rzeczy o Ghanie i trudno było nie myśleć, że miałam szczęście, że nie urodziłam się w biednej rodzinie, w takim kraju.
Z ogromną sympatią wspominam, jak w Kumasi nieopatrznie zapytałyśmy się w recepcji hotelowej o dobrą kafejke internetową, a recepcjonistka wysłała z nami ochroniarza, aby pomógł w poszukiwaniu tej kafejki. Przeszliśmy pół miasta, kafejki nie znaleźliśmy, ale zrobiło nam się żal pana, który musiał z nami chodzić. Kiedy zaproponowałyśmy, żeby już wracał, a my sobie damy radę, pan ochroniarz stwierdził, że absolutnie nie może nas zostawić samych w środku nocy.

Daj, oddaj, kup…
Wspomniałam przed chwilą o tych, którzy chcieli wyciągnąć od nas pieniądze – czasami oferując jakieś usługi za wziętą z sufitu cenę, czasami coś sprzedając, a czasami po prostu mówiąc: Daj mi pieniądze.
To było coś, co strasznie mi przeszkadzało na początku podróży – tym bardziej, że wydawało mi się, że to tylko mój problem. I nie mówię tu o współtowarzyszkach „niedoli”, ale to innych ludziach – ochotnikach i turystach, których spotykaliśmy po drodze, a którzy twierdzili, że wszystko jest świetne. Wydawało mi się, że to ze mną jest coś nie tak, bo nie chce mi się czasami odezwać do kogoś, kto mnie zagaduje na ulicy, jeśli podejrzewam, że zaraz czegoś będzie chciał. A czasami mam nawet ochotę powiedzieć, żeby się wszyscy ode mnie, delikatnie mówiąc, odczepili!
Okazało się jednak, że po prostu należy zadać inne pytanie. Nie pytać − Jak ci się tu podoba?, tylko − Czy nie przeszkadzają ci nachalni sprzedawcy? Czyli po prostu należało zapytać wprost o tzw. hassle factor, co my sobie na polski przetłumaczyłyśmy jako „współczynnik upierdliwości”. Łatwiej mi było, gdy okazało się, że inni też są tym czasami zmęczeni i od razu stało się to dla mnie mniej męczące.
Na wybrzeżu
Powrót na wybrzeże to powrót do historii i ważny punkt na mapie naszych podróży. To tu właśnie oglądamy i zwiedzamy dawne pokolonialne forty. Bardzo zniszczone forty są świadectwem okrutnej historii. Tak jak wspominałam wcześniej – większość z nas zna historię niewolnictwa w nowych koloniach amerykańskich, a o wiele mniej się mówi o sytuacji niewolników przed załadowaniem ich na statki.

Odwiedzamy forty w Cape Coast, Elminie i Axim. Robią przygnębiające i przytłaczające wrażenie. Trudno wręcz sobie wyobrazić, jak w tak niewielkich celach mogło zmieścić się tylu ludzi. W celach, w których oczywiście nie było toalet, a ludzie często spędzali tam kilka czy kilkanaście tygodni. Kobiety były czasem wypuszczane i prowadzone na placyk obok, tak aby gubernator mógł sobie wybrać tą, która mu się najbardziej podobała i która była potem myta, dobrze ubierana i prowadzona do niego, dwa piętra wyżej.
Zobaczyliśmy też pomieszczenie, które było kiedyś kaplicą – naprawdę trudno sobie wyobrazić, jak kolonizatorzy mogli uczestniczyć tu we mszy, gdy z dołu dobiegały krzyki i jęki uwięzionych ludzi.
We wszystkich trzech miejscach byli bardzo dobrzy przewodnicy, oprowadzający po fortach i opowiadający o historii niewolnictwa i kraju. Niesamowity był też przewodnik−strażnik w forcie w Axim, który nawet tam mieszkał. Zjawiłyśmy się już pod koniec dnia, jako druga grupa zwiedzająca, a facet, bez zbędnych formalności, od razu zabrał nas na spacer po forcie.

Nasz przewodnik po Ghanie – jego drugie wydanie – wspomina, że istnieją plany, aby fort przekształcić częściowo w muzeum, częściowo w hotel, tylko nikt nie wie, kiedy to nastąpi. Kiedy były zbierane materiały do pierwszego wydania, też były takie plany. I teraz, dwa lata po wydaniu drugim, ponownie usłyszałyśmy, że są plany, aby powstało tam muzeum i hotel. Ciekawe, ile jeszcze będzie wydań przewodnika, zanim tak się stanie?
Co prawda strażnik-przewodnik powiedział, że ewentualnie istniałaby możliwość przenocowania… jeśli oczywiście komuś nie będzie przeszkadzał brak łazienki i toalety.
Nzulezo
Wioska Nzulezo to najbardziej wysunięty na zachód punkt, który odwiedziłyśmy. W zasadzie nie było jej w planach – tak jakoś wyszło. Droga była długa, ale było warto – najpierw ze dwie godziny jazdy taksówką po różnych wertepach i totalnym zadupiu, naprawdę największym, jakie do tej pory widziałyśmy. A potem… trzeba zapłacić za wynajęcie łódki z wiosłami, znowu mając dziwne wrażenie, że cena jest strasznie wysoka. A potem jeszcze godzina łódką przez mokradła. Niesamowita wyprawa, zwłaszcza, kiedy się płynie przez rosnący tam „las”, a lustro wody jest tak równe, że nie wiadomo, gdzie kończą się drzewa, a zaczyna odbicie.

Kiedy zbliżamy się do wioski, wita nas zdumiewający widok – podpływamy do stojących na palach drewnianych domów, z których wyrastają anteny telewizyjne. Tak właśnie: prądu w sumie nie ma, ale są telewizory, działające dzięki samochodowym akumulatorom. Wioska, mimo że mieszka tam ok. 500 osób, wydaje się strasznie mała. Oglądamy, rozmawiamy z kilkoma osobami i stanowimy ogromną atrakcję dla dzieci.

Przechodzimy też obok szkoły, a właściwie jednej klasy, w której, kiedy ktoś spojrzy w dół, może zobaczyć prześwitującą pomiędzy deskami ciemną wodę jeziora. Tutaj uczą się najmłodsze dzieci, starsze uczą się w wiosce, z której wypłynęliśmy. Zadaję dosyć głupie pytanie, dlaczego tylko starsze dzieci uczą się w tamtej wiosce, żeby usłyszeć dosyć oczywistą odpowiedź, że młodsze nie dadzą rady tyle wiosłować – do szkoły i z powrotem
Odrobina luksusu
Na sam koniec postanawiamy odpocząć i trafiamy do trochę odciętego od świata ośrodka Axim. Trzy kilometry od głównej drogi – wysiadamy z tro-tro (to rodzaj busa) w ostatniej chwili, dzięki pomocnym współtowarzyszom podróży, którzy wspólnie decydują, gdzie nas najlepiej wysadzić i od razu wołają dla nas stojącą niedaleko taksówkę.
Ten ośrodek to nawet więcej niż odrobina luksusu – jesteśmy po prostu w siódmym niebie. Czysta biała plaża, zadbane otoczenie, wysprzątane pokoje z poukładanymi płatkami kwiatów na umywalce. I to wszystko w jednym z najtańszych pokoi. Aż trudno w to uwierzyć.

Po pięciu dniach dobrego jedzenia, leżenia na plaży, czytania książek, zbierania muszli i skakania przez fale (bo pływać się nie da) decydujemy, że wystarczy. Ile można nic nie robić w jednym miejscu? Postanawiamy więc przenieść się i nic nie robić w innym miejscu.
Droga przebiega bez większych przygód, bo w sumie „intensywnie pachnące” miski z rybami, które jadą razem z nami, zasługują jedynie na dialog w stylu:
− Coś tu śmierdzi, jak ryby.
− Nie jak ryby, tylko ryby!
Ghana Spirit
Jeśli Axim wydawało nam się odcięte od świata, to aż nie wiem jak określić lokalizację Butre, do którego od skrzyżowania dróg jedzie się ok. 40 min po niesamowitych wertepach, a i tak nie da się dojechać pod miejsce, gdzie mamy spać. Musimy wysiąść przed mostkiem i przebrnąć jeszcze trochę plażą, co mogłoby być przyjemne, gdyby nie to, że po kilku tygodniach podróży plecaki zrobiły się nieco ciężkie.
Idę na spacer bardzo dłuuuuugą i pustą plażą z jedną z koleżanek, a kiedy po 1,5 h wracamy, mamy zagadkę dla naszej trzeciej koleżanki:
− Zgadnij, co jutro robimy.
− No co?
− Zgadnij.
− Nie wiem.
− A co my tu w czasie wyjazdu lubimy robić najbardziej?
− ZNOWU się przeprowadzamy?????
No właśnie, znowu się przeprowadzamy, bo podczas spaceru pustą plażą, gdzieś na środku, daleko od jednej i drugiej wioski, natknęłyśmy się na niesamowite miejsce. I dlatego następnego dnia przeprowadzamy się do Ghana Spirit – miejsca wymyślonego i zbudowanego przez Ciarę i Yawa.

Ciara jest Angielką. Yaw Ghanijczykiem, który wyjechał do Anglii z rodzicami gdy miał 6 lat. Spotkali się w Londynie, postanowili przyjechać do Ghany i zbudować właśnie taką spokojną przystań. Kliknijcie w ghanaspirit.com − na tej właśnie pięknej plaży spędziłyśmy trzy cudowne dni. Co prawda prąd był dwie godziny dziennie, prysznic znowu pod gwiazdami, ale miejsce było rewelacyjne. Ciara i Yaw okazali się nie tylko świetnymi ludźmi, ale jeszcze bardzo dobrze gotowali.

I powoli nadchodzi koniec podróży…
Szybko zleciało – niedawno przyleciałyśmy do Akry, a już za chwilę będziemy odlatywać. Prosimy Yawa, aby pogadał z recepcjonistą polecanego przez siebie hotelu – komórka ciągle gubi zasięg, a poza tym kto się lepiej dogada niż Ghanijczyk z Londynu?
Ruszamy znowu drogą po wertepach, gdy nagle nasz kierowca się zatrzymuje. Jak zwykle nie wiadomo, o co chodzi. Patrzymy ze zdumieniem jak taksówkarz wyciera szmatką cały samochód, czyszcząc go z czerwonego pyłu, a na koniec wyjmuje pędzle i wyciera tablicę rozdzielczą.
Docieramy do Akry, do poleconego hotelu, gdzie ma czekać na nas trzyosobowy pokój za 40 dolarów. Czeka. I to nawet nie jeden, a trzy. Tak, właśnie tak – czekają na nas trzy dwuosobowe pokoje po 40 dolarów każdy. Hmmm…. w sumie to nawet pocieszające, że Yaw się nie dogadał – bo skoro on się nie dogadał, czy można się dziwić, że my ciągle mamy problemy?
Co robimy? No jak to, co – oczywiście zmieniamy hotel.
Akra − bis
Akra oglądana po raz drugi wydaje się zupełnie innym miejscem. Barwnym, interesującym, przyjaznym, dużym i cywilizowanym. Zupełnie inne miasto niż to, które widziałyśmy sześć tygodni wcześniej. Jaka znowu wiocha? To całkiem fajne miasto.
A przecież to nie ono się zmieniło, tylko my.

Podsumowanie – trzy miesiące po
Im więcej czasu mija, tym bardziej pozytywnie wspominam minione wakacje. Niektórzy znajomi po przeczytaniu tu części pierwszej powiedzieli, że opowiadanie fajne, zdjęcia też, ale Afryka nie brzmi zachęcająco. Z pewnością takie wakacje nie są dla każdego, bo wymagają trochę więcej organizacji, wytrzymałości i optymizmu. Z drugiej jednak strony – problemów w sumie nie miałyśmy, przynajmniej nie większe niż bywają na „normalnych” wakacjach. Moje trzy koleżanki, które przedstawiłam na początku opowieści– te, które twierdziły, że Afryka absolutnie NIE – też wróciły z miłymi wspomnieniami i chyba z coraz większym przekonaniem, że podróżowanie jest i fajne, i w sumie proste.
Czasami jednak trudno mi uwierzyć, że zdecydowałam się na Afrykę. A jeszcze bardziej nie mogę uwierzyć, że udało mi się do tego wyjazdu przekonać moje współtowarzyszki.
Myślę, że kolejny raz w będzie łatwiejszy – mimo, że będzie to inne miejsce – bo teraz ten kontynent jest już dla mnie trochę „oswojony”.
Do Afryki z pewnością jeszcze wrócę.
Tylko muszę się trochę pouczyć francuskiego…

Zdjęcia autory
Zobacz poprzedni odcinek