Aberdeen
Aberdeen to miasto kontrowersyjne. Zimne i odpychające dla jednych, srebrzyście lśniące dla innych. Trzecie co do wielkości miasto w Szkocji, z drugim pod względem wielkości na świecie granitowym budynkiem. Dla wielu miasto numer jeden pod każdym względem…
Miasto…
Położone nad ujściem rzek Don i Dee do Morza Północnego. Wiele zyskało dzięki eksploatacji ropy naftowej spod dna morza. Ze względu na kamienne fasady wielu budynków nazywane „granitowym miastem”.
Ten główny budulec budzi skrajne emocje. Jednym kamień jawi się jako zimny i przygnębiający, inni w szarości widzą mozaikę srebrzystych odcieni, lśniących zawsze, gdy spadnie deszcz.
Niestety, nie miałam okazji podziwiać miasta w deszczu, tak że dla mnie było po prostu szare. Nie zgadzam się jednak, że Aberdeen jest miejscem, które można wyłącznie kochać lub nienawidzić. Aberdeen ma dla mnie dwa oblicza. Pierwsze – granitowa wielkomiejskość – rzeczywiście może wydać się kontrowersyjne. Nie każdy jednak wie o tym, że istnieje jeszcze stare Aberdeen, które i ja odkryłam z dużym opóźnieniem. O nim jednak później.
Moje pierwsze spotkanie z granitowym miastem…
Do Aberdeen przyjechałam wczesnym czwartkowym rankiem, pod koniec września 2007 roku. Był to dość pochmurny dzień i miasto wyglądało dziwnie przygnębiająco. Olbrzymie granitowe budynki sprawiały, że czułam się tu obco.
Lewis Grassic Gibbon, jeden z najbardziej uznanych i najsłynniejszych pisarzy regionu, napisał: Panuje tu jedyny w swoim rodzaju poblask – szare migotanie porannego morza, zimna stalowość, co chwyta za serce… Nie ustępuje nawet przy złej pogodzie, nigdy się nie poddaje… Nienawiść do Aberdeen jest nienawiścią odrzuconego kochanka. Spośród miast Szkocji właśnie ono jest tak nieznośnie, irytująco kochane.
Budzący kontrowersje wizerunek granitowego miasta nie zachwyca władz, które starają się zmienić go na miasto różane. Usilne prace widać niemal na każdym kroku: kwiaty zdobiące okna budynków, donice zawieszone na latarniach, czy po prostu różane klomby.



Ukwiecone Aberdeen (kliknij, aby powiększyć)
Ciężka praca przyniosła efekty. Miasto wielokrotnie wygrywało w konkursie „Kwitnąca Brytania” (Britain in Bloom). Pewnie wygrywałoby do dziś, gdyby nie zostało wykluczone. Po dziesiątym z rzędu zwycięstwie uznano, że stało się na tyle bezkonkurencyjne, że należy je wykluczyć, by dać szansę innym miastom.
Zwiedzanie Aberdeen zaczęłam od głównej arterii, czyli Union Street. Ruchliwa ulica otoczona sklepami, domami towarowymi, raczej wąskimi chodnikami, przywitała mnie gwarem. Zaskoczyły mnie duże ilości samochodów, zdenerwowali trąbiący kierowcy, wielki hałas i pośpiech. Pierwsze wrażenia zdecydowanie nie były pozytywne. Nie poddając się, dalej szłam Union Street, aż dotarłam do kościoła św. Mikołaja otoczonego przez porośnięty drzewami cmentarz.



Kościół i cmentarz św. Mikołaja
Po zwiedzeniu kościoła udałam się na plac Castlegate. Plac ten interesował mnie głównie ze względu na jedną, niezwykle cenną cechę – wyglądał niemal identyczne jak w XIII wieku. Na zdjęciu poniżej widać XVII-wieczny Mercat Cross znajdujący się w samym centrum placu.

Plac Castlegate
Po długim marszu Union Street doszłam w końcu do usytuowanej tuż za główną ulicą Broad Street. Moim oczom ukazał się Marischal College – drugi co do wielkości granitowy budynek na świecie (pierwszy znajduje się w Hiszpanii). W środku warto zwiedzić muzeum historyczno-archeologiczne (wstęp bezpłatny).

Marischal College
Spod tego monumentalnego starego uniwersytetu odjeżdża wycieczkowy autobus, którym można objechać miasto. Zmęczona hałasem miasta postanowiłam zafundować sobie taki właśnie przejazd.
Podróż dwupoziomowym autobusem trwa 50 minut i osobę dorosłą kosztuje 7,5 funta. Zajęłam miejsce na samej górze, tak, bym mogła bez większych przeszkód cieszyć się świeżym powietrzem i robić zdjęcia. Panujące w mieście korki uniemożliwiały płynną jazdę. Jedne odcinki drogi pokonywaliśmy w tempie ślimaczym, inne znów, by nadrobić stracony czas, z prędkością światła. Były więc takie miejsca, którym zdążyłam przyjrzeć się bardzo dokładnie – jak pokazany poniżej na zdjęciach port, większość trasy pokonana została jednak zdecydowanie za szybko.
Port w Aberdeen
Na trasie mieliśmy osiem przystanków: Marischal College, Castle Street, Kings College, Beach Esplanade, Footdee, Duthie Park, Union Street – Music Hall, His Majesty’s Theatre. Zwiedzającym towarzyszył komentarz przewodnika puszczany z taśmy.
Old Aberdeen…
Gdy tak siedziałam w autobusie – kierowca próbował wymusić pierwszeństwo, dookoła nas inni zdenerwowani kierowcy wciąż uderzali w klaksony – zastanawiałam się, czy Aberdeen jest dobrym miejscem na wypoczynek. Czułam tego dnia olbrzymie zmęczenie i z całą pewnością miałam już dość tego miasta. Wtedy autobus zjechał z asfaltowej nawierzchni i już po chwili znaleźliśmy się w starej dzielnicy Aberdeen. Wybrukowana droga, ciche wąskie uliczki, piękna architektura i zieleń. Tego mi było trzeba! Przez tę cudowną oazę spokoju autobus przejechał zdecydowanie za szybko, tak więc nie zdążyłam się nią nacieszyć. Postanowiłam doczekać końca wycieczki i wrócić do tej właśnie części miasta, by spędzić w niej nadchodzący wieczór. Tak też zrobiłam.
Było koło godziny 18, gdy wycieczka dobiegła końca. Autobus ponownie znalazł się przed Marischal College. Opuściłam górny pokład pojazdu i pospiesznym krokiem udałam się w kierunku Old Aberdeen.
Pierwsze, czemu chciałam przyjrzeć się ponownie, to Kings College. Teren, na którym znajdowały się uniwersyteckie gmachy, zachwycił mnie szczególnie. Poniżej przedstawiam zdjęcia wykonane na kampusie.


Kings College
A oto jeszcze kilka innych zdjęć wykonanych w starej dzielnicy Aberdeen:


Old Aberdeen
Napisałam na początku, iż nie zgadzam się z tym, że Aberdeen można albo kochać, albo nienawidzić. Początek wycieczki wywołał we mnie mieszane uczucia, jednak stare Aberdeen sprawiło, że inaczej patrzę na całe miasto – obie jego części, choć tak odmienne, doskonale się uzupełniają i harmonizują ze sobą.
Trudno jednoznacznie zdefiniować Aberdeen jako piękne czy szpetne. Zresztą takie schematyczne oceny uważam za bezsensowne i niesprawiedliwe. Ono jest po prostu niezwykłe.
Pstryczek w nos…
Mówi się, że każdy medal ma dwie strony. Dostrzeżenie drugiej uczy ostrożności wobec zbyt szybko wydawanych sądów. Człowiek zbyt chętnie upraszcza, klasyfikuje, szufladkuje, generalizuje. Old Aberdeen był dla mnie swoistym pstryczkiem w nos – upomnieniem, skarceniem za chęć uproszczenia. Stara część Aberdeen przypomniała mi, że zawsze warto mieć oczy i uszy szeroko otwarte – w końcu tak łatwo jest przeoczyć coś pięknego…
Zdjęcia: Grażyna Latos