Jak każda normalna kobieta nosząca rozmiar XL i pragnąca schudnąć, tak i ja chciałam schudnąć bardzo szybko. Niekoniecznie w miesiąc, chociaż to byłoby w ogóle spełnieniem najskrytszych marzeń. Ale tak w 2 miesiące, to nie byłoby głupie.

ilustr. Lidia Nowakowska/pinezka.pl   Odchudzanie rozpoczynałam 6 maja ze startową wagą 75 kg (chociaż mój rekord to 76,6 kg) w rozmiarze 44 – 46. Z niezmiennym wzrostem 166 cm. Wymyśliłam sobie, że do lipca – nieważne czy pierwszego, czy ostatniego dnia – zobaczę na wadze „szóstkę” z przodu, co oznaczało, że zrzucę trochę ponad 5 kg. Wydało mi się to dość rozsądnym podejściem do tematu, ale… No, oczywiście – było „ale”. Do tego „ale” trzeba się cofnąć w czasie…

Pewnego zimowego dnia, gdzieś tak w lutym, odwiedziła mnie koleżanka. Zawsze była dziewczyną dość mocnej budowy, ale ostatnio po prostu zrobiła się dwa razy większa. Ponarzekałyśmy sobie na nasz los, dziewczyn o obfitych kształtach, a ona mi opowiedziała, jak to dostała od lekarza receptę na lek o cudownych właściwościach – nieziemsko hamujący apetyt. Koleżanka pojadała sobie ten lek zamiast normalnego jedzenia na kilka tygodni przed świętami Bożego Narodzenia i na Sylwestra mogła sobie kupić kieckę dwa rozmiary mniejszą.

Zrobiło to na mnie niesamowite wrażenie, bo dwa numery mniej – dla mnie to prawie ideał. Koleżanka powiedziała jednak, że lek nie podziałał na nią jak trzeba, bo jest alergiczką i przyjmuje jakieś tam specyfiki, które niwelują działanie tamtego leku, no i poza tym lek kosztuje majątek, bo ponad 400 zł za miesięczną kurację. Cóż…
Kilka dni później byłam u lekarki z inną sprawą i poskarżyłam się jej, że tak utyłam. Lekarka widząc wyniki moich badań stwierdziła, że może mi polecić dwa leki dość skuteczne. Jednym z nich był ten, o którym opowiadała koleżanka. Lekarka poprosiła, żebym sprawę przemyślała i przekalkulowała, bo skutków ubocznych to „cudo” ma wiele: suchość w ustach, bezsenność, zaparcia, utratę apetytu, kołatanie serca, wzrost ciśnienia tętniczego. I że wiele kobiet się na nie uskarża. Cena leku mnie powaliła, ale stwierdziłam, że może sobie na niego odłożę… Kiedyś…
No i przyszedł czas na wytłumaczenie mojego wcześniejszego „ale”…

Otóż jestem, przepraszam – byłam – nałogową słodyczożercą i ogólnie „żercą”. Ze wszystkich przysmaków świata jedyne, bez czego mogę się obejść to alkohole. Co nie znaczy, że jestem abstynentką, ale po prostu bez problemu mogę sobie powiedzieć „nie” i już.
Gorzej oczywiście z całą resztą. A już w ogóle najgorzej, kiedy jest się dobrą kucharką i umie robić takie różne pychotki… Albo jak najlepsza przyjaciółka (zgrabna jak cholera) robi taaakie pyszne ciasta, że na samą myśl o nich robi się… mmmm… I jeszcze zaprasza na te ciasta… (Bożenko, jak mogłaś?).
No i tak sobie  żyłam – w pracy to się jadło w ramach przegryzki np. pół kilograma żółtego sera z majonezem i keczupem albo paczkę piegusków, albo pyszne kanapki piętrowe z chlebka, majoneziku, wędlinki, sera żółtego… A po drodze do domu to się zachodziło do sklepiku z ciasteczkami i kupowało 4-5 gatunków – razem około kilograma – i wieczorem znikały przy oglądaniu telewizji. Albo kupowało się 3-4 paczki czipsów, bo miała wpaść najlepsza przyjaciółka, która lubi czipsy, no, a ja przecież też uwielbiam…
I kiedy postanowiłam się odchudzać, przyszło mi do głowy pytanie: no, ale jak? Przecież ja nie wytrzymam bez żarcia! Rano zjem jakieś liście czy inne paskudztwa, ale jak wrócę do domu – to przecież drzwi od lodówki ogryzę z głodu! No i przypomniał mi się lek o cudownych właściwościach…  Może by pohamował mój nieposkromiony apetyt?
Ale przecież na ten akurat „cudowny” lek to mnie nie było stać, wymyśliłam więc sobie, że są chyba jakieś inne, może nie tak drogie, a też „zapychające”. Poszłam więc do apteki i wchodząc zobaczyłam od razu „to”…  Przepadło… Musiałam „to” mieć i koniec!

„To” było lustrem o cudownych właściwościach – wyglądałam w nim jak wodna nimfa, Świtezianka i Makowa Panienka w jednym: długa, szczupła i powiewna. A te nogi… ach!…
Zażądałam tego lustra do domu, ale miła pani aptekarka powiedziała, że lustra nie da, za to może mi sprzedać tabletki, które to lustro właśnie reklamuje w tak zachęcający sposób. W ten sposób stałam się szczęśliwą posiadaczką Apptrimu – leku na odchudzanie, który miał: redukować apetyt w ciągu 10 minut od spożycia, zwiększać przemianę materii, zapobiegać napadom głodu, poprawiać nastrój i zwiększać odporność organizmu na zmęczenie. A przy okazji był 10 razy tańszy niż „cud-lek” koleżanki. Oj, pomógł mi on… I to dość znacznie w pierwszych dniach. Po prostu działała już moja dieta , a mnie nie chciało się jeść aż tak, żebym rzucała się do lodówki. Owszem, moje myśli często wędrowały w okolice białego prostopadłościanu, stojącego samotnie w kącie kuchni, który na pewno za mną tęsknił i cierpiał, że tak rzadko do niego zaglądam, ale ja byłam twarda…

Zamiast zastanawiać się, co jest w lodówce, wymyślałam sobie różne zajęcia. Wtedy zaczęłam też swoje poszukiwania internetowe – siadałam przed komputerem codziennie na godzinę, dwie i zdobywałam wiedzę na temat odchudzania. Klikając po różnych „odchudzających” linkach wynalazłam opis następnego „cudownego leku” – Adipexu. Działanie miał niemal dokładnie takie samo jak lek koleżanki, ale kosztował tylko 70 zł. Decyzja zapadła szybko – kalkulacja kosztów (przecież jak będę mniej jeść, to mniej wydam na jedzenie i z tego akurat będzie na lek) – i go sobie zamówiłam.

Dziewczyna, która mi go sprzedała, zachowała się jak profesjonalistka, bo wypytała mnie o stan zdrowia – głównie o poziom ciśnienia (czy nie za wysokie) i sprawy sercowe. Jako, że serce mam jak dzwon, a ciśnienie tragicznie niskie (dziennie mogę bezkarnie wypić 5-6 kaw) – lek podnoszący je, nawet znacznie, nie powinien był mi zaszkodzić.
Właściwie – może i nie zaszkodził. Ale takiego samopoczucia, jakie miałam po nim, nie życzę nikomu: trzęsące się ręce, suchość w ustach, bezsenność lub wymiennie – sen urywany (co pół godziny pobudka), jakieś mroczki przed oczami, kołatanie serca. Poza tym – zawroty głowy spowodowane brakiem dopalacza w postaci jedzenia, bo przecież nie odczuwałam głodu niemal wcale. A okazuje się, że nawet jak się nie jest głodną, to coś tam trzeba zjeść, żeby nie zemdleć.
Tak źle czułam się przez pierwszych kilka dni, potem już było lepiej, zwłaszcza, że zamiast codziennie, przyjmowałam lek co dwa dni. Schudłam bardzo, jak na mój gust, ale nie tyle co inne dziewczyny przyjmujące ten lek. Od 18 maja (pierwsza tabletka) do 25 czerwca, kiedy wzięłam Adipex po raz ostatni, ubyło mnie 6 kilogramów. 1 lipca zobaczyłam na wadze 66,3 kg. Byłam wniebowzięta. Ale drugi raz nie kupiłabym Adipexu. Po prostu bałabym się o zdrowie. Bo gdzieś tam po głowie kołatały mi się przeczytane na jakimś forum słowa, że to pochodna amfetaminy.

Przygodę z Adipexem zakończyłam szczęśliwie pod koniec czerwca. Potem w ramach „zapychacza” stosowałam otręby granulowane jabłkowe lub śliwkowe. Działały tak samo, albo i lepiej, zważywszy, że pomagały również na przyspieszenie trawienia. Po jogurcie czy maślance z otrębami – naprawdę odechciewa się innych przysmaków. W ciągu 3 miesięcy odchudzania schudłam ponad 13 kilogramów. Potem waga stanęła w miejscu. I tak wahając się lekko w górę i w dół o kilogram, w ciągu czwartego miesiąca powolutku schudłam jeszcze trochę.
Dzisiaj (24 września) ważę 60 kilogramów. Zakończyłam odchudzanie 22. Właśnie tego dnia zmieściłam się w rozmiar 38. Wszystko, co włożyłam, leżało idealnie, a nawet… dwie pary spodni były w pasie trochę za luźne! Czyli efekt osiągnęłam. Zajęło mi to dokładnie 140 dni. Nie jestem już słodyczożercą ani żadną inną „żercą”.

A co zrobić, żeby przestać nią być? O tym za miesiąc.

grafika: Lidia Nowakowska/pinezka.pl

Odcinek poprzedni: Postanowiłaś schudnąć
Odcinek następny: Lodówka na klucz