Schudnąć? Nic prostszego…
Masz już dość łez wycieranych ukradkiem w przymierzalniach, kiedy okazuje się, że te ogromne majtasy nie mieszczą się na twoim tyłku. Masz dość spojrzeń bliskich, patrzących na ciebie z mieszaniną podziwu i odrazy, kiedy pochłaniasz kolejną porcję obiadu.
Masz ochotę zjeść całe ciasto, ale nie wypada, bo rodzina też chciałaby spróbować.
Masz po prostu dość wszystkiego… a zwłaszcza siebie w tym wydaniu.

Która z nas – kobiet w rozmiarze innym niż S lub M – nie miewa takich myśli? Przygnębiających, dołujących, skazujących na skwaszoną minę i cierpiętniczy wyraz twarzy, bo… „bo przecież nic na mnie nie pasuje w sklepie, nie mam co na siebie włożyć, facet nie patrzy na mnie tak jak dawniej”.
A tu zbliża się (niepotrzebne skreślić) komunia syna/ślub kuzynki/imieniny cioci/wakacje nad morzem. Chciałoby się wyglądać zgrabnie i powiewnie, wystąpić w kusej mini lub z odkrytymi plecami. Ale jak, skoro ciało pokrywa gruba warstwa tłuszczu?!
I właśnie na pytanie „jak” postaram się odpowiedzieć.
Nie będzie to kolejny artykuł z cyklu „wydaj 300-1000 zł na nasz specyfik, a za tydzień będziesz szczuplejsza o 5-10-15 kilogramów bez wyrzeczeń”. Nie musisz wydawać tylu pieniędzy, nie nastawiaj się na cud, bedą też wyrzeczenia. Za to stracisz 5-10-15 kilo. Naprawdę. Ja straciłam już 12. I nie cierpiałam z powodu odchudzania, wręcz przeciwnie – stało się dla mnie przyjemnością.

Najważniejsze, jeśli postanowiło się schudnąć, to wymyśleć sobie dobrą motywację – po co ja to robię?
Dla mnie świetną motywacją była kolejna wizyta w sklepie odzieżowym i przymierzanie spodni. Mąż podawał mi coraz większe rozmiary, a ja wygladałam w nich coraz gorzej. Skończyło sie na 46. rozmiarze, który niby pasował, ale wyglądałam w nim jak krowa. Dosłownie.
Zaraz po tym (było to w listopadzie 2003) postanowiłam się odchudzić. Ale, jak to zwykle bywa, jakoś tak wyszło, że po tygodniu oszczędzania się w obżarstwie przerwałam odchudzanie.
Znacie to? No, jasne. I gdzie tu wspaniała motywacja?
Otóż świetnie zapamiętałam swoje łzy i słowa męża, który NIE powiedział mi „ale się, babo, spasłaś” – co byłoby zgodne z prawdą, tylko: „dzisiaj to te ubrania szyją na anorektyczki”. To było takie kłamliwe, że aż ziemia zajęczała, a w pamięci mam do dziś.

Dzwonek ostrzegawczy poczułam 4 maja 2004 r. Musiałam pójść do szpitala na badania – spakowałam się, w szpitalu zakładam szlafrok i… klops. Nie mogłam się nim owinąć – poły ledwo siebie dotykały! To było straszne, bo pasek od szlafroka dawno mi zaginął i liczyłam na to, że po prostu się szlafrokiem owinę i nic nie będzie widać. Ze szpitala wyszłam 5 maja. 6 maja już się odchudzałam. Ze świetnym efektem – w niecałe 3 miesiące minus 12 kilo!

Najważniejsza rzecz to systematyczność. I nie mówię tu o systematycznym ćwiczeniu (o tym nieco później).
Trzeba mieć siebie pod kontrolą. Polecam założenie „dzienniczka odchudzania”.
Na początku kilka rubryk – data, waga, obwody biustu, talii, brzucha, bioder, ud.
Ważę się codziennie, bo jestem na tym punkcie zboczona, mam wagę elektroniczną, więc każde wahnięcie widzę od razu. Mierzę się raz w tygodniu. Częściej nie ma sensu. Co jest ważne w ważeniu i mierzeniu? Żeby robić to zawsze o tej samej porze – rano, na czczo, po wizycie w toalecie, ale przed kąpielą (w czasie kapieli ciało „pije” wodę i waży się nawet do pół kilograma więcej).
Ten dziennik uświadamia ci postępy. Jak nie zapiszesz, a nie ważysz się codziennie – to możesz przez tydzień zapomnieć, ile ważyłaś. A jak masz napisane czarno na białym – zwłaszcza, jeśli liczby się zmniejszają – to rosną skrzydła! Ten dzienniczek to ostatnio moja ulubiona lektura.

Dla osób, które pracują, uczą się i nie mają czasu na przestrzeganie jakiejś konkretnej diety, proponuję metodę „małych kroczków”. Ja akurat zastosowałam metodę „siedmiomilowych kroków”.

„Małe kroczki”

Dietę (właściwie trudno to nawet tak nazwać) rozkładasz na długi czas. Wszystko oczywiście notujesz w dzienniczku, bo co napisane – to pamiętasz. W pierwszym tygodniu rezygnujesz ze słodzenia kawy i herbaty. Jak ktoś nie lubi gorzkiego – zmniejsza słodzenie o połowę albo stosuje słodzik (chociaż nie jest zdrowy). I tak wytrzymujesz przez tydzień. To przecież żadna dieta – po prostu słodzisz mniej lub wcale. Straszne to nie jest, tydzień wytrzymasz. I co? Jeżeli wytrzymałaś tydzień, to chyba możesz dalej nie słodzić? Już przywykłaś, pogodziłaś się z losem, że kawa jest gorzka, a może nawet taka bardziej ci posmakowała?
Następny tydzień – kolejne postanowienie. Tym razem przyrzekasz sobie, że nie będziesz jeść białego pieczywa. Odstawiasz bułeczki z białej mąki, chleb pachnący polepszaczami i kupujesz grahamki, ciemny chlebek i pieczywo z tzw. „śmieciami” – czyli pestkami dyni, słonecznika, śliwkami. Przecież wytrzymasz tydzień bez białego chleba, prawda? No, jasne. Więc dasz radę i potem.
Trzeci tydzień to postanowienie nie brania do ust jedzenia po godzinie 20-tej. Jeśli odczujesz głód – napijesz się soku pomidorowego (mało kalorii, głowa myśli, że coś zjadłaś, a ile witamin!).

W ten sposób sama nie będziesz wiedziała, kiedy – bo przecież nie jesteś na diecie! – zgubisz około kilograma. Bez wysiłku. Ograniczenia można stosować w kolejności dowolnej – jak ci pasuje, to najpierw przestań jeść białe pieczywo, czy przestań jeść po ósmej wieczorem.
Kolejne ograniczenia do zastosowania to: wypijanie dziennie litra wody, potem 1,5 litra (zamiast wody mogą też być herbatki owocowe i ziołowe, soki warzywne, ale nie owocowe, bo kalorie i cukier!), ostatni posiłek do 18.30-19.00, odstawienie słodyczy (to jest najtrudniejsze), wprowadzenie ruchu – choćby spacer 20-30 minut, ale codziennie!, zabielanie zup jogurtem, nie śmietaną (na tym skorzysta cała rodzina). Inwencji w wymyślaniu ograniczeń na pewno ci nie zabraknie. Bylebyś tylko się ich trzymała.

A co, jeśli faktycznie wytrzymałaś przez tydzień bez cukru, jedzenia po 20-tej itd.? Należy ci się nagroda.
Po każdym zwycięskim tygodniu robisz sobie przyjemność.
Planujesz ją sobie od razu w pierwszym dniu ograniczania się i czekasz cały tydzień. Musi to być coś, co cię naprawdę ucieszy: jeśli masz furę kasy, to możesz planować nowe buty, torebki, perfumy, kremy (ale nie ubrania, bo przecież schudniesz i będą za duże).
Jeśli z kasą krucho – proponuję wariant oszczędnościowy: lakier do paznokci, świecę zapachową, która oświetli ci łazienkę podczas relaksu w wannie, płyn do kąpieli o zniewalającym zapachu itp.
Jeśli kasy nie ma wcale – nagrodą może być pół godziny, czy też cała, wyłącznie dla siebie, na przykład w niedzielę (wtedy robisz sobie maseczkę ze skórek ogórka, czy innego warzywa/owocu, pławisz się w pachnącej wodzie i nie ma cię dla nikogo – krótko mówiąc, podaruj sobie godzinę luksusu).
Jeśli jesteś słodyczowym maniakiem – niedzielne popołudnie może być nagrodą za tydzień wytrwałości – wtedy do popołudniowej kawy (bez cukru) możesz zjeść coś słodkiego (kostkę czekolady 70 proc. kakao, wafelka, sernik na zimno – oczywiście nie cały). Ja tego nie robię – boję się, że jak zacznę – to już nie przestanę. Ale ja jestem nałogowcem słodyczowym.

Te wszystkie „małe kroczki” składają się na zmianę trybu życia. Powolutku, ale bezboleśnie stracisz zbędne kilogramy. Bez strasznych wyrzeczeń, bez katowania się drakońskimi dietami, bez biegania na siłownię, gdzie wydaje ci się, że każdy patrzy na ciebie jak na raroga, bo jest cię tu i ówdzie za dużo. A poza tym, stosując niektóre „swoje ograniczenia”,  poprawisz zdrowie i wygląd swojej rodziny – ciemny chleb będzie im lepiej służył, niż pszenny albo sztuczny, to samo z zabielaniem zupy jogurtem, nie śmietaną i innymi „ogólnymi” zmianami.
A ile ty zyskujesz – patrzysz w „dzienniczek odchudzania” i nie wierzysz własnym oczom – coraz mniejsze liczby. Wolno, ale za to bez efektu jo-jo. I do tego naprawdę nie trzeba strasznie silnej woli.
Potem, kiedy stracisz już parę kilogramów – nie masz wyjścia – musisz zacząć myśleć o bardziej intensywnych ćwiczeniach.
Tak wygląda metoda „małych kroczków”.

O „siedmiomilowych krokach” – czyli zrzucaniu kilkunastu kilogramów w trzy miesiące – opowiem w następnym odcinku.

Odcinek następny: Siedmiomilowe kroki