Wariant ambiwalentny, czyli dymno-owocowy: lady

ilustr. Joanna Titeux /pinezka.pl

Wielkie Wyjście (zwane dalej WW) to dla mnie jedno, a sylwester drugie. Wielkie Wyjście ma to do siebie, że lubi nie zdarzać się w sylwestra – cóż…
WW to długi dół i koniecznie duży dekolt. No, tak mam. O ile z własnymi nogami się nie lubię, to z dekoltem – owszem. Przygotowania zaczynają się od zrobienia dzień wcześniej henny na brwiach, peelingu i nałożenia maseczki nawilżającej, a także galopu do sklepu po rajstopy ze szwem, co lubią się drzeć, więc w domu ich nigdy nie ma, a wyglądają… tak jak powinny.

W Dniu WW zazwyczaj wybór pada na dymny makijaż, z tym że w czarnym wyglądam niedokładnie tak, jak bym chciała, więc bywa to dymny śliwkowy, dymny zielony, dymny czekoladowy, grafitowy, granatowy… zależy od odcienia ciucha i cery – w zimie mam kompletnie inny (chłodny) odcień niż w lecie. Więc leci podkład – ukochana Divinora, baza pod cienie, a potem po kilka odcieni w wybranej tonacji. Nie używam kredek, bo nie umiem. Może się kiedyś nauczę, nie wiem.
Rzęsy, brwi – żelem, oszczędnie róż, za to rozrzutnie rozświetlacz – pod brwi, na skronie, nad różem… Puder sypki – transparentny Bourjois, błyszczyk zazwyczaj bladoróżowy – czerwieni używam na codzień, a do tak mocno podkreślonego oka już wolę nie przesadzać.
Za to na sylwestra robię się, zdaniem męża, „na straszydło” – znaczy trolla. Robię „rozczochraną” fryzurkę, daję bardzo jasny podkład i makijaż w odcieniach bieli, zieleni, zielonego jabłuszka i trawy. Jasne usta, różowy róż. Intensywny i kompletnie nie wieczorowy. Ale skoro sylwestry mam zazwyczaj knajpiano-improwizowane, to się nie będę w suknię z ogonem odstawiać… Wystarczy jakiś bardziej wycięty „topik” do satynowych spodni. No dobra, dodaję szpilki. Ale niezbyt wysokie…


Wariant oldskulowy, czyli w starym kinie: Ewok

Właściwie mam jedno wydanie „wyjściowe”. Cokolwiek zrobię i tak kończy się na looku à la Veronica Lake. Wiem o tym aż za dobrze i już przestałam walczyć ze swoim wyglądem, ale to pogodzenie się z losem implikuje dalsze działania.
A zatem: czysta klasyka, żadnych brokatów, tapirów ani kilkukolorowych pasemek we włosach. Że nudno? Cóż, taka moja karma. Włosy spryskuję Taftem w płynie i nakręcam na grube wałki, przedziałek nisko z boku, włosy znad czoła nakręcam na bok.
Teraz makijaż – twarz musi być jasna, więc jaśniutki podkład pudruję nie sypkim pudrem, tylko białą zasypką Penaten dla dzieci – bez obaw, wszystko się pięknie ze sobą stopi, nie ma mowy o efekcie gejszy. Oczy muszą być wyraziste; próbowałam raz jeden przyklejanych rzęs, ale czułam się w nich fatalnie, ciągle się bałam, że się odczepią i miałam uczucie, że patrzę na świat przez stonogę. Więc tuszuję. Rozczesuję. Tuszuję. Rozczesuję. I tak dowolnie długo – ile kto ma czasu. Nie mam jakiegoś super tuszu – zwykły Max Factor, moja siostra przysięga, że znacznie szybciej i łatwiej można efekt firanki osiągnąć za pomocą Diroshow. W tym roku chyba się szarpnę.
Kredka do oczu – minimalnie na dolnej powiece, roztarta, na górnej – zdecydowane pociągnięcie. Jeśli ktoś jest wprawny, to pewnie dobry efekt osiągnie ciemnym cieniem, mnie jakoś nie wychodzi. Z cieniami eksperymentowałam, niezbyt udanie, więc wiem już, że najlepiej zrobię, jeśli położę jaśniutki cień (może być opalizujący, w końcu to sylwester) na całej powiece, z kącikami oczu włącznie i troszkę pod kreską na dolnej powiece. Ciemno wytuszowane oczy na jasnym tle wydają się bardziej wyraziste. Różu minimalnie, tylko dla nadania kształtu kościom policzkowym.

Czas na rozkręcenie włosów. Po zdjęciu wałków pryskam całość lakierem, rozczesuję i palcami „wyciskam” fale. Nie używam żelu, fale muszą mieć kształt, ale jednocześnie zachować puszystość. Weronice włosy zasłaniały jedno oko, ja lubię mieć zdolność panoramicznego widzenia, więc wpinam wsuwkę – oczywiście nisko, bo jednak twarz musi być nieco przysłonięta z jednej strony – konsekwentnie. Spinek wieczorowych jest zatrzęsienie w Bijou, Zielonym Kocie i tym podobnych sklepach. Z „brylantami”, „rubinami” – jakie chcieć.
No i szminka – wyrazista. Mam wprawę i nie używam konturówki. Kolor właściwie zależy od ubioru, ale raczej ciemny. Tak, jak na zdjęciach portretowych z młodości naszych babć – na jasnym tle twarzy, tak jasnej, że niemal pozbawionej rysów, trzy plamy – oczy i usta. A zatem szminka może być ciemnoczerwona albo wpadać w odcienie owocowe – śliwka, wiśnia. Do pełnego looku obowiązkowo długie rękawiczki i put the blame on mame, boy. Tak wiem, to była Rita. Veronica chyba nie śpiewała.

ilustr. Joanna Titeux /pinezka.pl


Wariant minimalistyczny, lekko nerwowy: asinek

Moja karma jest taka, że muszę się zawsze szykować ekspresem, bo dzieci robią bunt na pokładzie, a gros czasu, jaki sobie wstępnie przeznaczyłam na ablucje i makijaże zagarnia małżonek, no bo on też przecież musi jakoś wyglądać!

No to po kolei: ablucja lica i punktów newralgicznych (siłą rzeczy rezygnuję z maseczek i kąpieli całościowej) oznacza wklepanie kremu, nałożenie podkładu, różu, cieni, mascary, cienia na brwi i pomadki – z reguły rezygnuję też z eksperymentów i czadów, wolę makijaż nie rzucający się w oczy, co ma swoje minusy, gdyż  w świetle fleszy wyglądam, jakbym się wcale nie umalowała, co przy mojej bladej nieurodzie nie zawsze jest korzystne.
Włosy ściągam do tyłu, chyba, że jakimś cudem są właśnie świeżo umyte, wtedy zostawiam je na rusałkę. Po czym ekspresem wciągam na siebie coś czarnego i aliganckiego, acz nieekstrawaganckiego, najczęściej jednak spodnie, bo z braku czasu nie zdążyłam ogolić sobie nóg …
Po czym przysięgam sobie, że następnym razem będę miała tyle czasu, ile trzeba, żeby zrobić się na bóstwo.


Wariant perfekcjonistyczny, czyli pewną ręką: balbina_alexandra

Ostatnimi czasy jakby mniej chodzę na wielkie spędy, a nawet jeśli się zdarzy, to nie spędzam wielu godzin niewolniczo przykuta do lusterka. Mam teraz dłuższe włosy, które zawsze w takich wypadkach myję na kilka godzin przed wyjściem, i raczej spinam, bo luźne kosmyki mnie drażnią. Lubię różnego rodzaju koki, a i zwykły koński ogon spięty ozdobną klamrą jest dla mnie wystarczający. W takim wypadku zawsze nakładam jakąś mocno odżywczą maskę na włosy, która je nieco obciąży, no i wygładzi… Klasycznych preparatów nabłyszczających nie używam, bo chyba nie umiem się nimi posługiwać i zawsze jednak efekt końcowy nie jest fajny. W ogóle, jeśli chodzi o produkty do stylizacji, sięgam tylko czasem po jakąś piankę do włosów.

Makijaż – to lubię, to moja pasja i hobby! Lubię mieć dużo czasu na makijaż, żeby móc położyć może jakąś maseczkę uprzednio; kiedyś, gdy skóra mi się bardziej przetłuszczała, nakładałam takie glinkowe, absorbujące sebum, teraz wolę napinające, nawilżające (na dobrze nawilżonej skórze makijaż lepiej się trzyma). Pod makijaż używam jakiegoś lekkiego kremu, najchętniej bez substancji tłuszczowych. Jestem zwolenniczką kremów mocno silikonowych w takich wypadkach, naprawdę bajecznie przedłużają trwałość całego makijażu (mój niekwestionowany faworyt w tej materii, to od lat Idealist Estée Lauder). Podkład – tylko lekki, beztłuszczowy, bardzo płynny, w żadnym wypadku non transfer. Nie lubię gęstych zastygających podkładów, są dla mnie mało komfortowe i paradoksalnie mam wrażenie, że twarz po nich zaczyna świecić się szybciej. Czasami używam jakichś specjalnych baz pod makijaż (kiedy nie ma Idealista pod ręką…); niektóre faktycznie zwiększają przyczepność i trwałość podkładu (np. Pure Radiance Guerlaina).
Obowiązkowo używam bazy pod cienie, no ale nie rozstaję się z nią przez cały rok. Przeważnie na wyjścia maluję się w bezpiecznych beżo-brązach, może trochę silniej niż zwykle. Absolutny niezbędnik dla mnie to biały, lśniący cień do rozświetlenia okolicy brwi oraz korektor odbijający światło – nie ma nic gorszego niż naprawdę pięknie wykonany makijaż i zmęczona okolica oczu (w kwestii korektorów polegam na Touche Eclat YSL oraz Disappear Estée Lauder). Tusze mam z najróżniejszych półek cenowych; po latach eksperymentów dochodzę jednak do wniosku, że najlepiej mi służą tusze Bourjois oraz L’Oreala. Sypki puder, najchętniej rozświetlający, róż niezbędnie – czasem w jego zastępstwie używam pudru brązującego. W ogóle mam obsesję na punkcie rozświetlaczy, mam ich całą kolekcję. Najbardziej lubię takie kremowe; nakładam na skronie i kości policzkowe, zawsze. Nie wyobrażam też sobie wyjściowego makijażu bez Meteorytów Guerlaina czy „pryzm” Givenchy – nienawidzę „płaskiego matu”.

Na wyjścia zawsze szminka, mocno kryjąca, satynowa, najczęściej w odcieniu ciepłego brązu (taka ze mnie jesienna dziewczyna, maluję się w dość bezpieczny sposób). Za błyszczykami nie przepadam, drażni mnie ich ulotność. Wybieram raczej ciepłe odcienie i możliwie najjaśniejsze podkłady i pudry; na wieczór rozjaśniam cerę jeszcze bardziej. Mój trick na przedłużanie trwałości makijażu to czekanie z każdą warstwą, i odciskanie kolejnej na chusteczce higienicznej. Krem – wsiąka, odciskam na chusteczce. Następnie podkład, czekam przez chwilę aż wsiąknie – odciskam. Potem puder sypki (prasowanych nie uznaję, czasem sie przydają do poprawek). Na koniec można już gotowy makijaż zrosić mgiełką wody termalnej i szybko osuszyć również chusteczką. No i oczywiście bibułki matujące do torebki (moje ulubione to Shiseido Pureness, stosuję na zmianę z Art Deco).
Ale zawsze, a już szczególnie przed balem staram się wcielić w życie metodę prababek i zdrzemnąć się nieco przed imprezą.
No i kreacja byłaby niepełna bez ukochanych perfum, najchętniej nakładanych warstwowo, najpierw pachnący żel pod prysznic, potem perfumowane mleczko, w końcu perfumy…



Wariant wyjazdowy, czyli międzypokoleniowy: nikanik

Sylwestrowe szaleństwa zawsze mam na wyjazdach narciarskich. I wygląda to tak:
Cały dzień narty, sanki, lepienie bałwanów z dzieciarnią, po południu, po obiadku u gaździny prysznic, no i…”pindzimy się”. W związku z tym, że są to bale wyjazdowe, nie obowiązują żadne sztywne granice makijażowo-fryzurowe.
I tak, panie: układają fryzury sobie, potem dzieciom i na końcu własnym i obcym chętnym facetom. Do fryzur dochodzą kolorowe spraye i brokaty – słowem, co komu w duszy gra. Uwaga w przypadku sprayów: kiedyś mieliśmy takie, że wyjściowe koszule naszych mężczyzn nie nadawały się do powtórnego założenia… Jak już jest fryzura, albo przynajmniej się kręci nawinięta na wałki, to zajmujemy się twarzą.
Efekt jest taki, że każda z nas pięknie i olśniewająco wygląda – z pominięciem naszych córek, które za to bardzo chętnie biorą udział w strojeniu się. Na stole poniewiera się cała góra kosmetyków (czyli – jak kto woli – zamrożonego majątku). Uwaga: należy pamiętać, aby kosmetyki posprzątać przed wyjściem na balet, bo:
1) w przypadku małych dzieci, mogą zostać zeżarte szminki, pudry tudzież inne smakołyki; 2) w przypadku starszych dzieci (4 lata i więcej),  małe damy mogą chcieć się malować – w nocy, kiedy my świetnie się bawimy a dzieciaczki – o czym jesteśmy naiwnie przekonani – śpią już kamiennym snem albo rano, kiedy nie mogą się doczekać śniadania (bo gaździna zawsze sylwestruje do rana białego).

Mamy zrobioną i twarz. Mkniemy z pacholętami do facetów dyżurnych, a same wracamy, coby zająć się paznokciami. Po paznokciach ubieramy się pięknie, ubieramy dzieciaki, ubieramy facetów i idziem na bal!!!!
Kolejna uwaga: w przypadku sylwestrów wyjazdowych należy mieć co najmniej dwie pary zapasowych rajstop. Dlaczego? Para założona przed balem z reguły wymaga zmiany po włożeniu jej do butów bynajmniej niewyjściowych, które zakładamy, żeby wyjść na śnieg oglądać sztuczne ognie. Po powrocie jest cień szansy, że, rozbawione szampanem, damy jednak radę założyć bez „oczków” drugą parę.
Pomimo, że są to wyjazdowo-narciarskie sylwestry, jakoś wszyscy się staramy wyglądać wyjątkowo na te balety. Stąd każda z nas ma jakąś kiecę elegancką, każdy facet garnitur vel smoking.

ilustr. Joanna Titeux/pinezka.pl

animacja: Joanna Titeux/ fot. brigitte