podsiadek_zupa_zaj.gif

Uczelnia Doktora Podsiadka, jako wiodąca placówka nauczania w kraju, była wyposażona doskonale. Na parterze budynku głównego, po jego prawej stronie patrząc w kierunku centrum miasta, znajdowała się uczelniana kantyna. O ile wstęp do Klubu Profesorskiego, znajdującego się na najwyższym piętrze tegoż samego budynku głównego zarezerwowany był dla kadry naukowej i dydaktycznej, o tyle kantyna pozostała ostoją egalitaryzmu, w którym po tacę i obiad w jednej kolejce stali wszyscy. Choć – po prawdzie – ze względu na długie godziny otwarcia, kolejki nie widywało się tam prawie wcale.

Po objęciu funkcji związanej z naliczaniem punktów ECTS, Doktor Podsiadek zmodyfikował harmonogram swojego dnia i zamiast wychodzić z domu na godzinę przed rozpoczęciem zajęć dydaktycznych, przybywał na uczelnię już o godzinie dziewiątej. Codziennie, prócz sobót i niedziel. Było tajemnicą poliszynela, że permanentna obecność Doktora Podsiadka w jego biurze nie była od niego wymagana ani formalnie, ani też ze względu na obowiązki łączące się ze stanowiskiem. Jednak było to pierwsze stanowisko niemłodego już Doktora Podsiadka i traktował je z należnym szacunkiem, jaki w jego przekonaniu należy wykazywać wobec form formalnych.

Ponieważ przychodzenie do pracy na godzinę dziewiątą i wykonywanie obowiązków stosownie do przewidywań niespecjalnie napiętego harmonogramu potrafi być wyczerpujące, Doktor Podsiadek coraz częściej korzystał z infrastruktury uczelni. Szczególnie tej jej części, która dotyczyła podtrzymywania procesów życiowych, a więc z kantyny i Klubu Profesorskiego.

Tego dnia Doktor Podsiadek zaszedł do kantyny uczelni około godziny pierwszej po południu, po wyczerpującym poranku, w trakcie którego załatwił sobie tylko wiadomą liczbę spraw. Przekroczywszy próg, skierował się do wielkiej tablicy zawierającej spis serwowanych tego dnia potraw. Przeczytał ją całą, w tym znaczną część na głos, nie bacząc na sporadyczne powitania ze strony nielicznych studentów. Podchodząc do pani przy kasie zamówił fasolową i kompot, zapłacił i nim zdążył włożyć portfel z powrotem do tylnej kieszeni spodni, zamówienie stało przed nim na tacy.

podsiadek_zupa.gif

Do stolika szedł powoli, patrząc się to pod nogi, to na niesioną w rękach tacę, żeby nie powylewać tańczącej w talerzu fasolowej. Kompot stał nieruchomo obok i nie budził obaw. Doktor Podsiadek wybrał stolik na samym środku sali, ogrodzony ażurowym, metalowym płotkiem. Stał pusty, kiedy Doktor Podsiadek stawiał na nim swoją tacę, szybko chwytając krawat, by nie wpadł do talerza. Uśmiechnął się, zdjął marynarkę, powiesił ją na oparciu krzesła, gdzie wiedział, że dzięki ażurowemu, metalowemu ogrodzeniu będzie bezpieczna, z dala od tac z jedzeniem przechodniów. Następnie usiadł, zdjął duże okulary w metalowej oprawce i odłożył je na bok.
Przygotowania do posiłku były już ukończone. Doktor Podsiadek wziął do ręki łyżkę, pochylił się nad talerzem i równo pracując trzymanym w dłoni narzędziem, w całkowitej koncentracji, systematycznie wkładał kolejne porcje zupy do ust. W ten sposób szybko opróżnił talerz.

Kiedy zupa fasolowa zniknęła, Doktor Podsiadek siadł prosto i, ponownie się uśmiechając, sięgnął po wieloowocowy, czerwony kompot stojący obok pustego talerza. Jednym tchem popił zupę, przywrócił okulary na ich miejsce na nosie i z kontentacją podsumował:
–  Prawie jak u mamy.

Ilustrowała: spinelli/pinezka.pl