Zenon i wybory
Było już późno, kiedy Zenon z dowodem osobistym określającym jego tożsamość udawał się na wybory. Było już późno tego dnia, dnia zmoczonego sążnistym deszczem, dnia którego dopiero zaawansowane popołudnie i wieczór przyniosły nieco słonecznej osłody, oświetlając wątłą strużką promieni zmoczony park, przez który Zenon szedł do punku wyborczego. Ostatnia z ciężkich chmur przechodziła właśnie nad parkiem, kiedy Zenon, sapiąc od wchodzenia pod górkę przystanął i odwrócił się.
Ostatnia z ciężkich chmur tego dnia właśnie wychodziła przed nisko stojące, zachodzące słońce, a jej szaro-burość pochwyciła ostatnie promienie żegnającego się słońca i odbijając je, rekompensowała parkowi dzień pełen ponurości. Była śliczna. Ciężka, szaro-bura chmura podświetlona na pomarańczowo-rudo i na pomarańczowo-rudo podświetlała prawie zupełnie już ogołocone z liści drzewa. Liście zarówno na drzewach, jak i w alejkach i na trawnikach pod nimi – same z siebie żółte i rude, podświetlone rudym światłem ostatnich promieni narysowały przed zdumionymi oczami Zenona obraz niebywały.
– Tylko raz w życiu widzi się coś takiego – pomyślał Zenon i wierzył, że ma rację. Bo widział nienamalowany obraz mistrza, któremu nikt by nie dał wiary, że nie zmyśla scenerii, której świadkiem stał się Zenon. Obraz nienamalowywalny.
Żeby uczestniczyć w wyborach, Zenon z odpowiednim wyprzedzeniem zaopatrzył się w zaświadczenie, ponieważ głosować miał tam, gdzie obecnie mieszkał, a było to daleko od miejsca jego zameldowania. Głosował w miejscu, do którego rzuciły go los i praca, w którym ponownie nie znał nikogo, więc nawet ucieszył się z wyborów, bo dzięki nim miał pretekst do zawarcia znajomości. Przelotnej i krótkiej może, ale zawsze to coś w nadal stosunkowo samotnym życiu Zenona. Dysponując asem w postaci pytania o lokalizację punktu wyborzczego, Zenon spędził blisko dwa tygodnie wyliczając, komu może je zadać. A mógł je zadać kilku osobom, choć tym z pracy wolałby nie. Uważałby to za zmarnowanie obiecującej okoliczności, okoliczności, którą obiecywał sobie zainicjować po wytypowaniu odpowiedniej osoby. Najlepiej osoby, której nie znał (żeby mógł zapoznać), ale którą widywał (żeby nie być zupełnie onieśmielonym).
W przeddzień wyborów nieśmiało zastukał do drzwi sąsiadki z naprzeciwka, ale odpowiedziała mu głucha cisza. Zenon czuł się rozczarowany, ponieważ wybranie właśnie tych drzwi i tej osoby kosztowało go sporo zachodu. Stał w kapciach na klatce schodowej, drzwi do mieszkania pozostawił uchylone, najlepszy krawat dyndał się świątecznie na szyi, podczas gdy zza drzwi z naprzeciwka nie dochodził żaden dźwięk.
– Nikogo nie ma w domu – pomyślał Zenon i chwilowo dał za wygraną.
Próbę ponowił wieczorem i tym razem dopisało mu szczęście. W otwartych drzwiach stanęła młoda, sympatycznie wyglądająca kobieta w okularach w drucianych oprawkach. Zenon wiedział, że nie ma szansy na to, żeby drzwi otworzył kto inny. Sąsiadkę widywał wcześniej, ale zawsze przed wyjściem z domu sprawdzał przez wizjer, czy klatka schodowa jest pusta. Bardzo chciał zapoznać sąsiadkę, ale bał się, że zmarnuje okazję. Nie wiedział, że bardzo podobnie postępowała nieśmiała sąsiadka – chcąc go poznać odsuwała moment spotkania na sposobną okoliczność. I ona teraz nadeszła.
– Może pan wejdzie na herbatę – spytała, a zapach świeżo zaparzonej esencji dochodził z głębi mieszkania. Bo sąsiadka mając nadzieję, że Zenon ponowi pukanie do jej drzwi, robiła świeżą herbatę co dwadzieścia minut. Przygotowana, czekała by tym razem przyjąć swojego nowego sąsiada zainscenizowanym na prowizoryczny poczęstunkiem.
Zenon wszedł. Rozmowa, choć się nie kleiła za bardzo, sprawiła wiele przyjemności obydwojgu. Jednak Zenon był rozczarowany, że po jego pytaniu o punkt wyborczy, sąsiadka nie zaproponowała, że może pójdą razem. Był zawiedziony także sobą, że nie znalazł wystarczająco śmiałości, by samemu zaproponować wspólne głosowanie. Ostatnia nadzieja była w wizjerze i Zenon postanowił wykorzystać ją dnia wyborczego.
Większość tego właśnie, pochmurnego i deszczowego dnia spędził ubrany do wyjścia wyglądając przez wizjer i oczekując sąsiadki. Kiedy tylko zaczęła uchylać drzwi mieszkania – a było to już zaawansowanym popołudniem – Zenon niby przypadkowo (co nigdy do tej pory się nie zdarzyło) wyszedł ze swojego domu tyłem i od razu zaczął szurać kluczami w zamkach drzwi. Kiedy już je zamknął – sztucznie pośpiesznie jakoś – odwrócił się i z doskonale udawanym, dobrze wyćwiczonym zaskoczeniem zauważył sąsiadkę.
– Dzień dobry! – krzyknął.
– Na wybory? – dodał w formie bezosobowej, bo nie miał jeszcze całkowitej konfidencji w dokonanym dnia poprzedniego przejściu z sąsiadką na „ty”.
I poszli razem, a teraz razem stali, zasapani przy podchodzeniu pod górę, odwróceni w kierunku nieokreślenie pięknego zjawiska przyrodniczego, które wspólnie oglądali w prawie całkowitej ciszy. I wówczas ona zdecydowała się na odwagę – chciała powiedzieć coś, co by ich połączyło w niecodziennych okolicznościach, spajając wspólnotę ich doświadczenia na zawsze, by zawsze już mieli więcej ze sobą konfidencji. Powiedziała:
– Co za kicz.
– Przyroda nie może być kiczem! – wrzasnął na to natychmiastowo Zenon, szybciej, niż by chciał, głośniej, niż zamierzał i z ogólnym poczuciem przegranej. Jak ona mogła?! Jak on sam mógł?
– I to by było na tyle – myślał Zenon gorzko pół godziny potem, kiedy wracał z głosowania już samotnie, do pustego mieszkania i z zawiedzionymi nadziejami na znajomość, seks, a kto wie – może i związek? Rozczarowany i nią, i sobą samym. Dzień wyborów nie był dobrym dniem.