Zdarzył się dzień, kiedy byłem bardzo smutny. Byłem tak smutny, że na samą myśl o tym, że miałbym się uśmiechnąć, do oczu napływały mi łzy. Byłem tak smutny, że z tego smutku poszedłem spać i we śnie stanąłem nad brzegiem rzeki.

Rzeka, jak wiadomo, wiele symbolizuje – mi kojarzy się grecko, zapewne przez owego Heraklita, który mając wodowstręt, wahał się, czy w ogóle wchodzić do wody. Stanąłem nad brzegiem rzeki, ale nie usiadłem i nie płakałem (bo obcy mi jest tani mistycyzm niektórych iberoamerykańskich pisarzy), tylko stałem tak, patrząc w jej nurt, czekając być może na Afrodytę wynurzającą się z fal, boticellowską wizję pięknej nagiej kobiety. Zamiast niej, zobaczyłem na brzegu rzeki człowieka w todze. Zrazu pomyślałem, że to Heraklit, bo Diogenes to raczej kąpałby się w beczce, a Archimedes w wannie. A jednak nie… Przedstawił się jako wuj Zenon (czemu wuj?) i zapytał, czy nie zechciałbym stanąć nad brzegiem rzeki. Odpowiedziałem, że stoję nad brzegiem przecież. Wuj Zenon odparł, że mógłbym się zbliżyć odrobinę bardziej i przyznałem mu rację.


Potem wielokrotnie ponawiał swoją prośbę, a ja stawałem coraz bliżej i bliżej, aż w końcu powiedziałem mu, że jestem smutny, a w dodatku ile jeszcze mogę się zbliżyć do rzeki, nie wchodząc do niej? Odparł mi, że też go to trapi już od lat, choć do tej pory formułował to jako „problem uśmiechu”. Pozwalając, by idea wody obmywała me sandały, zapytałem o uśmiech, a wuj Zenon rzekł, że jest taki smutek, który wychodzi ze smutku, by stopniowo się rozpromienić. I że w końcu człowiek się uśmiecha, wychodząc z tego smutku na brzeg. Ale jest taki moment, gdy smutek nie jest smutkiem, lecz nie jest również uśmiechem i on, wuj Zenon, nie wie, kiedy to właściwie następuje.

Po czym uśmiechnął się smutno, a ja się obudziłem. Od tej pory nie robię dwu rzeczy: nigdy nie rzucam chleba na wody płynące – pozwalam, by pozostał na brzegu, tak daleko, jak się tylko da. A oprócz tego się nie smucę. A jeśli nawet to robię, to na pograniczu uśmiechu.