Szczek
Wszystko składam na karb tego, że normalnie tamtędy nie chodzę. Normalnie wracam inną trasą, i to właśnie zaczęło mnie niepokoić, zacząłem bowiem widzieć przed sobą swoje własne koleiny, a to jest już wystarczający powód, by zastanowić się nad swoją kondycją. Jako człowieka, rzecz jasna.
Człowiek nie powinien zbyt wiele razy wchodzić do tej samej rzeki, pomyślałem sobie i obrałem inną trasę.
Wracałem i miałem w sobie mnóstwo dobrego spokoju. Czułem się na miejscu, dopasowany, dobry i właściwy. Nieczęsto mi się to zdarza, ale jak już, to całkowicie. Coś, jak wpasowanie się w przepływającą energię.
I wtedy zza płotu dobiegło szczekanie. Głośne, nie przeczę, ale jakieś dziwne. Nieszczere, jeśli miałbym je jakoś określić. Było to szczekanie, które z całą pewnością nie zdaje sobie sprawy z czakramów i obiegów psychicznej energii. Mijałem właśnie furtkę i spojrzałem kątem oka. Przy furtce przykucnęła kobieta, na oko tak ze trzydzieści pięć – czterdzieści lat i szczekała gardłowym głosem, bez przekonania, za to z niejakim znudzeniem.
Zbliżyłem się do furtki, mocno przestraszony i zapytałem, czy nic jej nie jest. Warknęła.
Pomyślałem, że jest nienormalna, może to dom wariatów, choć taki mały i jeszcze – że to dobrze, że jest żywopłot i furtka, bo wiadomo? Może wściekła? Zacząłem się chyłkiem wycofywać (kobieta próbowała poczochrać się za uchem nogą uzbrojoną w przygnieciony kapeć, ale nie bardzo jej to wychodziło. W świecie psów uchodziłaby za zatuczoną). Już prawie udało mi się odejść, gdy wychrypiała w odpowiedzi, że nie, wszystko w porządku.
Wróciłem do furtki. Zadeklarowałem jednak chęć pomocy. Może coś się stało? Nie, nic się nie stało. Co się miało stać? To dlaczego się pani tak zachowuje? A jak mam się zachowywać? No normalnie, zwyczajnie, bo ja wiem, chodzić na zakupy, sprzątać dom, grać w scrabble… Zwyczajnie tak… Normalnie jakoś…
Odparła, że znudziło jej się. Robiła już wszystko. I to strasznie nudne. Poza tym nikt się nią nie interesował. Jak starała się być pianistką, albo rzeźbiarką. No, zgoda, talentu nie miała, ale ktoś chociaż mógłby… Choć trochę…
Zaczęła chlipać, ale szybko się opanowała. I jeszcze – mówi do mnie, cały czas przykucnięta, od czasu do czasu liżąc się w prawą rękę – i jeszcze, wie pan, pan jest dziś siódmy. Co, siódmy? – pytam, przeczuwając coś najgorszego. Siódmy pan jest, no. Po prostu. Tak siedzę i szczekam. Ktoś idzie i zawsze się z tego jakaś rozmowa wywiąże. Pan jest siódmy.
Aha, powiedziałem bez przekonania, do widzenia, dodałem. Do widzenia, powiedziała, a potem rzuciła się na furtkę, szczekając głośno. Rozumie pan, dodała po chwili. Muszę pana obszczekać, bo inaczej to nie ma sensu.
Tak, tak, oczywiście – wychrypiałem, porządnie przerażony. Nie ma sensu.
Spokój zniknął.