Prywatne zmory
Dopadły mnie moje prywatne zmory – to w kwestii ducha. W kwestii ciała – choroba. No, ale idzie ku lepszemu, czyli ku wiośnie. Idę dzisiaj sobie poprzez śniegi i lody, mamrocząc pod nosem: „Noo, to już mamy połowę lutego…”
Więc właściwie tak jakby się ten luty kończył, bo przecież dosłownie za kilka dni będzie już trzecia dekada, więc marzec blisko, a w marcu to wiadomo – już to ptaszek raźniej zaćwierka, już to przebiśniegi ugadują się względem występu w ogrodzie mojej matki („Panowie, to wszyscy razem i trzymamy się w pękach, bo tak ma być, a jak się któremu nie podoba, to niech sobie kwitnie gdzie indziej, my tu wywrotowców nie potrzebujemy…”), już to ojciec popatruje na drzewa, czy ten nygus – gołąb cukrówka wrócił z małżonką i znowu im „będą jaja lecieć”… i nagle: jak zgrzyt żelaza po szkle, jak fala odoru unosząca się z kwiatu, jak błysk oczu szczura – gawron, ogromnych rozmiarów, rozkrakał się prześmiewczo na mój widok.
„Sp….aj” – poradziłam mu życzliwie. Odleciał.