Pan Tofelek, jak zwykle na kacu, wkroczył do restauracji „Kotlecik”. Nad wejściem dyndał wesoło szyld, przedstawiający uśmiechniętą krówkę i świnkę. Idealne miejsce dla kogoś, kto właśnie marzy o soczystym befsztyku, a Pan Tofelek właśnie o tym marzył.
Usiadł przy stoliku, zaraz wyrósł przed nim smutnooki kelner, przyjął zamówienie i zniknął. Po chwili pojawił się, przynosząc surówkę z sałaty i jeszcze czegoś zielonego. Pan Tofelek niczego takiego nie zamawiał, ale pomyślał, że najwidoczniej zielsko jest w komplecie z befsztykiem. Czekał na swoją potrawę, skubiąc listek po listku.

Po chwili po sałacie pozostało tylko wspomnienie, a befsztyka wciąż nie było. Kelner przemykał przez salę, obsługując gości, którzy przyszli w międzyczasie, a befsztyka dalej nie było.

Pan Tofelek powoli tracił cierpliwość. „Zapłacę za zielsko i idę gdzieś indziej” – postanowił i przywołał smutnookiego.
– Życzy pan czegoś jeszcze? – zapytał kelner uprzejmie.
– Nie – odparł Pan Tofelek (skoro na zasadnicze zamówienie nie mógł się doczekać, to zapewne porósłby mchem, czekając na „coś jeszcze”). Kelner wręczył mu więc rachuneczek, na którym stało jak byk: „befsztyk wołowy” i kwota, niemała zresztą.
– Yyyyy najmocniej przepraszam, ale ja mogę zapłacić za tę włoszczyznę, którą spożyłem, natomiast za befsztyka uiszczę opłatę tam, gdzie mi go zaserwują.
– Tu czy tam, co za różnica? – spytał filozoficznie smutny kelner.
Pana Tofelka lekko zatkało.
– Tu nie dostałem befsztyka!
– A pan myślisz, że tam go dostaniesz?
– Nooo chyba? A już na pewno nie widzę powodu, żeby tu za niego płacić, skoro go zamówiłem, a dostałem jakąś trawę. Płacę za trawę i żegnam ozięble.
– Zamawiał pan trawę czy befsztyk?
– Befsztyk.
– No to płaci pan za befsztyk, chyba jasne?

Pan Tofelek zabulgotał.
– Nie przyniósł mi pan befsztyka – wycedził.
– Aaa, o to się panu rozchodzi. Widzi pan, nie jestem zobowiązany go panu podać. Ustawa mnie zwalnia od tego.
– Jaka znowuż ustawa?
– A, wyszła ostatnio taka. Bardzo rozsądna. Jeśli klient przychodzi z życzeniem, które pozostaje w sprzeczności z moim sumieniem, to mam prawo odmówić realizacji zamówienia. A moje sumienie nie pozwala mi złożyć życia niewinnej krowy na ołtarzu pańskiego apetytu – smutnooki wbił oskarżycielski wzrok w Pana Tofelka.
– To jest zwykły stolik, a nie żaden ołtarz – słabo protestował Pan Tofelek – a poza tym sumienie, jak widać, nie przeszkadza panu brać pieniędzy za niezrealizowane zamówienie!
– To restauracja bierze pieniądze, nie ja. Ale moje sumienie stoi na straży niewinnego życia, na które restauracja dybie wraz z panem. Widział pan kiedyś oczy krowy z bliska? – ciągnął smutny natchnionym tonem – jak ta krowa ufnie patrzy na człowieka? A pan by ją chciał zjeść?
– Wariat – szepnął przerażony pan Tofelek.
– Pan myśli, że ja jestem wariat? Ja mam sumienie, proszę pana! Uczucia mam!
– Do krowy. A uczucia do bliźniego ma pan gdzieś.
– Bynajmniej, panu brak nie tylko empatii, ale i zdolności logicznego myślenia. Tacy jak ja muszą myśleć za takich jak pan. Krowa, zanim jakiś ogarnięty znieczulicą rzeźnik zrobi z niej befsztyk, je trawę. Znaczy się, krowa jest zrobiona z trawy. Przetworzonej. Przez krowę. Więc równie dobrze pan może zjeść trawę i we własnym zakresie ją w sobie przerobić  na krowę, a potem na befsztyk. Pan będzie syty i krowa cała.
Na to Pan Tofelek nie znalazł żadnego argumentu, ale nie zamierzał się tak łatwo poddać.
– Skoro serwowanie befsztyków tak gryzie pańskie sumienie, czemu pan nie zmieni pracy?
– Jestem kelnerem, proszę pana, z powołania i wykształcenia.
– Chce mi pan powiedzieć, że na mój koszt, jako podatnika, szkoli się w tym kraju ludzi, którzy karmią rękę, która ich karmi, trawą? – zaczął się plątać Pan Tofelek.
– Chcę powiedzieć, że ten zawód to misja. Ktoś musi ratować społeczeństwo przed zgnilizną moralną.
– A nie możesz go pan ratować, lansując zielsko w barze wegetariańskim?
– No nie no, pan wie, jakie tam są mizerne zarobki? Jakie napiwki? Ja mam rachunki proszę pana, ja mam wydatki!

Pan Tofelek się poddał, nie wyglądało na to, że wygra ze smutnookim. Trawa w jego żołądku jakoś nie chciała stać się befsztykiem, więc już tylko marzył o tym, żeby zostawić to dziwaczne miejsce i iść coś zjeść do lokalu z mniej wrażliwą obsługą. Zapłacił i wyszedł z ulgą z „Kotlecika”.

A kelner udał się na kuchenne zaplecze. Tam zapakował zamówiony przez Pana Tofelka befsztyk do sporego pojemnika, wypełnionego niemal po brzegi innymi sztukamięsami, po czym udał się do małej restauracyjki, którą prowadził po godzinach w ramach dodatkowego dochodu. Lokal położony był na uboczu i nie epatował przechodniów krzykliwą reklamą, ale wzięcie miał niezłe. Bo jakoś, wbrew żelaznej, kelnerskiej logice, trawa w żołądkach Pana Tofelka i innych klientów „Kotlecika” nie chciała transmutować ani w krowę, ani w befsztyk.