Spotkałem się ostatnio z twierdzeniem, że krótkie teksty są do bani, a długie ze swej natury – przez to właśnie, że długie – są dużo lepsze. Takie dywagacje przypominają mi tradycyjne rozważania o wyższości Świąt Wielkiej Nocy nad Świętami Bożego Narodzenia, czy też o tym co jest ważniejsze u mężczyzny – długość czy technika.

Oczywiście, można wykonać unik, polegający na stwierdzeniu, że ani technika, ani długość, tylko dajmy na to – szerokość przyrodzenia stanowi o atrakcyjności samca. Stawmy jednak czoła tej ważnej kwestii – co zasługuje na nasz aplauz?

Hmm… Zanim przejdziemy do meritum, pozwolę sobie na małą dygresję. Otóż mój stary, aczkolwiek niezmiennie zacny kumpel, jednego dnia (gdy akurat męczył go kac, albo z jakichś innych względów nie miał ochoty na spożywanie wysokooktanowych napojów) wymawiał się od imprezy, utrzymując, że religia zabrania mu picia alkoholu, kiedy indziej natomiast, gdy miał smaki na „coś mocniejszego”, z gorliwością neofity przekonywał wszystkich wokół, że MUSI się zalać, bo tak nakazuje mu jego religia.

Za równie ważki (i wygodny) argument można uznać tezę, że jakiś twór literacki (nieważne czy jest to powieść, ballada czy dajmy na to romans) jest słaby z racji tego, że jest za długi/krótki. Podążając tym tokiem rozumowania trzeba by przyjąć dzieła zebrane Lenina za arcydzieło wszechczasów, a fraszki Stanisława Jerzego Leca za bździnę niewartą uwagi czy splunięcia.
Co nie jest bez znaczenia, w ten sposób można przyczepić się praktycznie do każdego utworu. Ale zdaje się, że niektórym o to chodzi… Bo jak mawiają Przedwieczni – jeśli ktoś chce znaleźć kij na psa, to go znajdzie.