Liznąć krokodyla
Liznąć krokodyla
Ajajaj… sssss… uuuuu… hmn… Cwałujące precjoza.
Z szykiem i precyzją zaklasnąć moment.
W jakim stroju, drodzy Czytelnicy?
A więc: obowiązkowy Melone, ewentualnie Chapeau Melon. Oczywiście chodzi mi o męskie nakrycie głowy. Coś na kształt kapelusza, tyle że pozbawionego prowokacyjnego ronda, a to za przyczyną lekkiego zawijaska ku górze. Ale! to, co naznacza opisywaną rzecz, to DENKO: pół koła i wypukłość.
I nie zostawiajmy samego Melone, takiego gościa nie wypada… tak na pożarcie… Niechże mu towarzyszy kolega z partii – niech go wspiera Frak. Jedwabne lampasy, czarne sukno. Do tego wyaczowana koszula ze sztywnym gorsetem i równie mocno wywalcowanymi mankietami. A kołnierzyk, niech nam stoi! Zagnijmy tylko nieznacznie rogi. Przyozdóbmy się w odwagę i doklejmy sobie muchę, ale nie kalajmy się bufetowym owadem – wybierzmy białą muszkę. Kamizelka niech nas opasa, a jedwabne skarpetki i lakierki dopełnią swych powinności. A gdy mucha pod szyją, spodnie mają kurtuazyjnie opadać, niech tkanina się leje…
Rada – spodnie na szelkach nie powinny opaść. Akcent końcowy – czarny lub szary płaszcz i białe rękawiczki.
I gdzie w tym odzieniu wierzchnim się udać, może do tytułowego gada?
Nie, tu nie chodzi o zoo.
W stroju mojej pierwszej wielkiej miłości, Filutka, wybierzcie się do warzywniaka.
Nie, absolutnie nie kupujcie melonów, awokadów, pomarańczy… Kupcie marchewkę i selera. Ale jak? Nie: bełkotliwie coś pod noskiem wypeplać. Na miłość boską, zostawmy przy drodze mentalnego domokrążcę! I mówcie pełnym głosem, niech wasz tembr poruszy warzywniczek. Niech zadrży szczypiorek w szklance. Niech polskie jabłka się zarumienią, a por wypuści dodatkowe dwa wąsy.
Zagrajmy z losem va banque.
Ja czarnym skoczkiem, a ty hetmanem. Każdy ma swoją figurę.
A co z krokodylem?
A nic wielkiego, wystarczy go liznąć…
Rozkaz zmian
Oczekiwać, zacierać rączki i przebierać nóżkami. O, proszę państwa, będzie novum!
Odśnieżać alejki dobrego samopoczucia. Zawsze jest dobry moment na takie praktyki.
Najważniejsze, aby nam nie przychodziło łatwe ślizganie się. Lekkie zachwianie, nóżka do góry i już już już wpadamy w śliiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiizg, gdy nagle słyszymy „piiiiiip”. Klakson.
Ojojoj, to nie o taką niespodziankę chodziło…
Już na dobre odliczamy dzionki wokół liczby 2008, a ja po raz trzysta osiemdziesiąty byłam w SPOŁEM. I co z tego, że preferuję cykliczne zmiany? Ranek w ŻABCE, ranek w SPOŁEM. Zwyczajnie, bez nerwów – nie opuścił mnie nakaz ego: idź i pław się w luksusie. Więc serwuję sobie: sok ze świeżej marchwi i jogurt z tartą czekoladą. Połączenie nie do zagnębienia, jak się okazało. Wchłania i pochłania mnie całą. 30 minut otchłani. Zapadnięcia się w nieokiełznany rewir kubków smakowych.
Ale ja oczekuję zwrotnicy. Delektuję się marzeniami. Że jutro pani w fartuchu, uśmiechnie się i powie – dziś są pyszne pączki. Dla stałych klientów mamy z nadzieniem różanym, bez konserwantów.
I zmienię bieg. Wytrącę. Przeobrażę. Odkręcę mój krwioobieg. I kupię pączka. Bez względu, na to, czy mam czas diety, czy odpuszczam sobie. To nie będzie istotne.
Podejmę decyzję – rezygnuję z nawyków. Precz z przyzwyczajeniami!
Uruchamiamy wsteczny i jedziemy. Pozwolenie mamy. Wymówienie przedłożone. Taki niekontrolowany bungee jumping.
Wezmę solidną zapłatę i nadrukuję vlepek. Rzucę się na pierwszy lepszy tramwaj i dosiądę konika. Poprzylepiam gdzie się da:
„Jadę do tyłu, gdyż widziałam Ufo”, „Na głowie mam tupet”, „Na Rynku w Łodzi uruchomili szwedzki stół”, „Twoi sąsiedzi rozdają Rarytasy – Ananasy w Syropie”, „W Teleexpressie podali informację, że krążą niebezpieczni pasażerowie na gapę”, „Wszyscy są foto, bo mają gen loto”, „W parku siedzą ludzie w czapkach niewidkach”, „Napisz wiersz – zostań Szymborską”.
I będę cichaczem krążyć po ulicach. Abrakadabra – skradam się. Różowa pantera na tropie. Ale zakończę dzień wspaniałomyślnie, odnalazłam zwrotnicę. Nieważne gdzie, czy w SPOŁEM, czy w ŻABCE. Ważne, że szkatułka dobrych życzeń się do mnie przekonała. I zaczyna okazywać posłuszeństwo.
Zaklęcia działają. Tylko śmielej trzeba zaczepiać, bo tylko wtedy smakuje odpoczynek w fotelu.
Proszę pana, ja się wstydzę!
Jak często chcemy coś skryć, zachować tak tylko dla siebie? Zamrozić, zakonserwować, podszyć skrawek, zrobić plisowankę? Oddać niewyraźną formę do magla? Obwiązać, zawiązać, zasupłać? Ile razy?
Moja znajoma, Iwona socjolożka, trzykrotnie porzucona przez tego samego mężczyznę, jest non stop zawstydzona. Krępuje, ściska, nicuje, wbija, wiąże ją wszystko. To, że żuczek gnojnik przeszedł drogę podczas sierpniowego spaceru. „Ojej, jakie malutkie zwierzątko; nie mogę, no Gocha, nie mogę, spójrz tylko!” DoOOchoodziiii do mmniieeeee eeeeecho głooosiku socjolożki.
I idzie dalej… jak gdyby nigdy nic… Ze mną przy boku, taka zwicherkowana, rozczłonkowana, postrzępiona tą swoją nadwrażliwością na wzrost zwierząt.
Rozumiem, Iwona się chyli ku mniejszym, bo się wstydzi!
Dlaczego nosi buty na obcasach? Ma 168 cm wzrostu! Czy to jest mało? Nie, po prostu przeciętnie. Dwa lata temu miała anemię, twierdzi, że to dlatego, iż jej włosy mają kolor zwierzątka – małej szarej myszy. Na studia podyplomowe nie może odłożyć.
Jestem przekonana, że to z powodu nieustającej prenumeraty wszelakiej maści poradników, coś na wzór: „Gdzie postawić łóżko, aby w Twoim domu nie pojawił się nowotwór?”, „Co zrobić, by częściej i skuteczniej mówić mężczyznom: nie teraz!?”, „Jak odzyskać równowagę po stracie ukochanego zwierzaka?” albo „Krótki kurs samoobrony”.
Kiedy już tak zdradzam tajemnice Iwony, to napiszę jeszcze, że wciąż ukrywa fakt, że nie przeczytała do końca Pisma Świętego, gdyż z nieznanych powodów zatrzymała się na Księdze Sofoniasza, Stary Testament.
I nie wiem, dlaczego tak się kolebie trzeci rok przy moim boku? Taka z nas para „Gocha i Iwona”. Może żeby jej nie dobijać, to zróbmy inwersję – „Iwona i Gocha”, o, znacznie lepiej!
Ona żuczkowi, ja jej.
Ja natomiast jestem po drugiej stronie. Jestem bezwstydna. Potrafię poprosić o ostatni wiejski bochen chleba w piekarni, kiedy za mną stoją rządkiem panie z wyraźnym zaznaczeniem: jesteśmy po sześćdziesiątce.
Mało tego, składając zamówienie, przechylę głowę ku sąsiadkom i podniosę lewy koniec wargi do góry – tzw. uśmiech półgębkiem. I wyjdę bez beretu, ale z wiejskim bochnem.
I będę śmiało kroczyć chodnikiem przy ulicy Sienkiewicza w Łodzi z dyndającą siatką. Będą mnie mijać zdruzgotane obowiązkami panie z dziećmi, znudzeni brakiem atrakcyjności swoich partnerek panowie taksówkarze, nieprzewidujący swojej edukacyjnej klęski studentki i studenci, extasynastolatkowie.
A ja, Gocha – bezwstydnie – to tak, to wspak, to w bok, to wzdłuż, to skrętem, to slalomem, to wprost za zakrętem powymijam słupki na drodze, gdyż u mych drzwi czeka Iwona.
Ilustrowała: slovika/pinezka.pl