Doktor Podsiadek spotyka Arlettę
Doktor Podsiadek nie miał emocjonalnego stosunku do dni tygodnia. Obca mu więc była awersja większości ludzi do poniedziałku. Nie był to jednak celowy czy choćby świadomy wysiłek z jego strony. Może nawet nie był to wysiłek w ogóle.
Gdyby zdolny był do prowadzenia obserwacji na ten temat, zauważyłby, jak pusty bywał Klub Profesorski w poniedziałki i piątki. Nawet we wtorki i czwartki był pustszy niż we środy, na które przypadało gros aktywności na uczelni. Ale Doktor Podsiadek na uczelni bywał codziennie i codziennie zjawiał się o mniej więcej tej samej porze: rano. Nie robił tego dla poczucia spełnienia obowiązku, ale w istocie obowiązek ten spełniał i to bez zaangażowania emocjonalnego. A więc i bez cierpienia.
W kontekście obowiązku, czy raczej powinności, pojmował znaczną część świata – w istocie cały świat z pominięciem jednej słabości, jednego swojego hobby, jakim było kolekcjonowanie przeglądowo-topograficznych, tematycznych map.
Prawdopodobnie z podobnego światopoglądu musiało wyniknąć i to, że swój dyżur naukowy dla studentów ustanowił właśnie na poniedziałek, na godzinę dziewiątą rano. Doktora Podsiadka nie dziwiło, że żadni studenci nie zjawiają się na dyżurach, ponieważ studenci w ogóle rzadko go zastanawiali. Jako Pełnomocnik ds. ECTS zajmował swój szczelnie wypełniony pustymi, granatowymi segregatorami gabinet codziennie o tej samej porze i oddawał się czynnościom służbowym, a kiedy te zostawały już wyczerpane – także innym.
Najczęściej zanim wyszedł z gabinetu opatrzonego plakietką z jego nazwiskiem, by udać się do Klubu Profesorskiego na poranną kawę (czego się nie krępował robić po wielokroć w ciągu dnia i fakt, że nie musiał za nią płacić prawdopodobnie nie pozostawał bez znaczenia), sprawdzał listę obowiązków na dziś, a upewniwszy się, że jest ich niewiele, pogrążał się w lekturze powstających pod jego okiem prac licencjackich.
A było ich dużo, ponieważ uczelnia prowadziła politykę komasowania grup w drugim semestrze pisania pracy, to jest właśnie wówczas, kiedy jakiekolwiek prace do czytania w ogóle się pojawiały. Gdyby Doktor Podsiadek zdolny był do prowadzenia obserwacji na ten temat, zauważyłby, że w ogóle nie zna studentów ze swojego seminarium. Ale Doktora Podsiadka to nie dziwiło, ponieważ studenci rzadko go zastanawiali w ogóle. Postronny obserwator mógłby dodać, że gdyby nawet Doktor Podsiadek uczynił wyjątek w tym podejściu wobec swoich seminarzystów, byłby w nie lada tarapatach, ponieważ ze względu na ograniczoną liczbę oficjalnych promotorów, seminarzystów miał więcej, niż mógłby spamiętać, zakładając, że by chciał.
W swoim pustym o dziewiątej rano w poniedziałek gabinecie, Doktor Podsiadek korygował prace licencjackie, co stanowiło dla niego rutynę każdego letniego semestru od czasu, kiedy namaszczono go na promotora. Stos prac był mu niemiły nie ze względu na sam fakt istnienia – jak w przypadku wielu innych promotorów – ale dla braku poprawnej, granatowej oprawy. Był to stos oprawny tymczasowo, a więc po prostu zbindowany.
W zbindowanej tymczasowo pracy Doktor Podsiadek pisał właśnie: „tabela na stronie 16 do niczego nie jest potrzebna”, kiedy ktoś zastukał do drzwi. Doktor Podsiadek nie przerwał lektury i choć zauważył pukanie, nie odzywał się. Pukanie do jego drzwi było rzadkością, a mimo to postanowił je zignorować, bo uważał, że tego właśnie wymaga powaga stanowiska, które zajmował jako Pełnomocnik Do Spraw ECTS. Dopiero po drugim pukaniu zareagował:
– Proszę!
Początkowo zamierzał zignorować gościa, ale że trudno było prowadzić choćby szczątkową konwersację bez przynajmniej pobieżnego zapoznania się z fizjonomią rozmówcy, niestarannie rzucił okiem na wchodzącego znad okularów do czytania. Spojrzał przelotnie, jak to miał w zwyczaju, by już w ogóle nie raczyć studenta zainteresowaniem przez resztę spotkania. Po czym szybko powrócił wzrokiem nad pracę licencjacką i dopiero po kilku sekundach bodziec wzrokowy dotarł do ośrodka analitycznego w jego głowie. Doktor Podsiadek wyprostował się, zdjął okulary i ponownie – tym razem powoli – zwrócił się w kierunku gościa. Była to kobieta. „Studentka” – powiedziałby Doktor Podsiadek, gdyby zdolny był do wypowiedzenia jakichkolwiek słów w tym momencie, oraz gdyby było do kogo. Był pod jej wrażeniem.
– Dzień dobry – zaszczebiotała studentka. – Arletta Trusik, miałam przyjść po pracę.
Potem szczebiotała jeszcze wiele rzeczy, wysokim głosem wydobywającym się przez usteczka ściągnięte w dzióbek. Kokieteryjnie, z kokieterią niecelową, ale uświadomioną. Jak ktoś, kto kokieterię trenuje od przedszkola i staje się ona częścią jego strategii życiowej na tyle, że przestaje być dla niego zauważalna. Doktor Podsiadek zastanawiał się nawet przez chwilę, jak to możliwe mówić przez taki dzióbek, ale chwila ta nie trwała długo, bo wiedział, że czas ma ograniczony, a nie mógł jeszcze nie poczynić innych uwag na temat studentki.
Była mniej więcej jego wzrostu: ani za niska, ani za wysoka. Szczupła, jak one wszystkie teraz. Ale ładniej szczupła niż przeciętna. Była piękną blondynką (Doktorowi Podsiadkowi było zupełnie obojętne, że farbowaną), o dużych, szczerych, zdziwionych, brązowych oczach okolonych palisadą rzęs, którymi sprawnie trzepotała. W bluzeczce odsłaniającej pępek i obcisłych jeansach okolonych szerokim, białym pasem z okrągłymi dziurami wykończonymi metalowymi kółkami. Buty miała wysokie. Na szpilce. Wydatne usta podkreśliła szminką. Na zgięciu łokcia wisiała torebka.

Kiedy ją dostrzegł, coś chwyciło go za gardło. Zmiękczył ton krytyki względem czytanej pracy, która jeszcze śladowo przebiegała mu przez głowę coraz bardziej niewyraźnym nurtem. A potem… uśmiechnął się. Uśmiechnął się po raz pierwszy od lat.
Do Klubu Profesorskiego udawał się tego dnia w szoku i fascynacji. Jego nieobecny wzrok mógłby zdradzić chorobę, ale nie zdradzał, bo nie miał komu. Klub Profesorski był pusty, nie licząc kelnera, który i tak się nie liczył.
Ilustrowała: spinelli/pinezka.pl