Doktor Podsiadek wyszedł z wykładu ostatni. Zdarzyło się tak głównie dlatego, że był to jego własny wykład. Gdyby nie to, wyszedłby prawdopodobnie wcześniej. Naturalnie przyszło mu do głowy już przedtem, czy by nie opuścić własnych zajęć przed końcem, w przypadku, kiedy byłby ich jedynym uczestnikiem. Nie wypadało jednak. Byłoby niezręcznie spotkać na korytarzu Dziekana lub Rektor i czerwienić się albo ukrywać za filarem.

Byłoby jeszcze niezręczniej stawiać ich – swoich kolegów – w podobnie trudnej sytuacji, w której z racji urzędu musieliby zareagować, choć przecież sami z pewnością nie jeden raz mieli ogromną ochotę opuścić własny wykład. Podstawy przyzwoitości i dbanie o higienę środowiska pracy powodowały, że nikt nie wychodził z własnych wykładów wcześniej niż pół godziny przed końcem.

Te same podstawy przyzwoitości powodowały też, że wszyscy wykładowcy skłonni byli pójść na rękę studentom i rozpoczynać nie mniej niż kwadrans po urzędowo wyznaczonej godzinie. Nawet niepytani wyjaśniali, że przecież niektórzy studenci dojeżdżają na uczelnię z daleka. Dzięki tak daleko posuniętym kompromisom, uczelnia funkcjonowała świetnie i nikt się nie uskarżał.

Doktor Podsiadek nie mógł więc opuścić auli wcześniej niż pół godziny przed końcem wykładu, choć był w niej ostatni już od dobrych dwudziestu minut. Kiedy wyszła ostatnia – oprócz niego – osoba, w ciszy odprowadzał ją wzrokiem, aż drzwi samoczynnie zatrzasnęły się z cichym „fffuuuu”. Podziwiał to „fffuuuu”, które słyszał po kilka razy na dzień. W każdej z sal, w których prowadził zajęcia, „fffuuuuu” było nastrojone na trochę inną nutę, ale wszystkie niezawodnie nie przekraczały nieznośnych 15 decybeli, które zakłóciłyby przebieg zajęć. Nie zakłócały. Także dlatego, że Doktor Podsiadek zaniemawiał na czas zamykania drzwi. Fascynowały go mechanizmy spowalniaczy, o których wcześniej nie wiedział, że istniały i mogły dostarczyć tyle rozrywki.

Ostatni student opuszczający salę – dwadzieścia minut przed ostatnim pół godziny wykładu – postawił Doktora Podsiadka przed trudnym wyborem. Doktor Podsiadek nigdy nie zadawał sobie pytania, dlaczego studenci wychodzą. Nie zadawał sobie żadnych pytań związanych ze studentami, a zadawanie pytań o motywy postępowania w ogóle nie leżało w jego naturze. Nie przypuszczał więc, że przyczyna niskiej frekwencji i wczesnego opuszczania zajęć może tkwić w materiale, jaki wykładał lub w sposobie, w jaki to robił. Albo zgoła w jednym i drugim. Wybór, jakiego teraz musiał dokonać, to czy ma mówić dalej, czy już tylko siedzieć i doczekać do godziny, kiedy nie będzie już nie wypadało wyjść.

Siedząc i dumając, Doktor Podsiadek porządkował kawałki papieru, na których przez lata robił notatki do wykładu. Najstarsze były pisane odręcznie, na kratkowanym papierze kancelaryjnym, sporządzone piórem, linijka pod linijką. Papier kancelaryjny jako jedyny dostępny był bez ograniczeń, a każdy arkusz posiadał czerwoną pieczątkę nieistniejącego już dziś ministerstwa, w którym wówczas Doktor Podsiadek był zatrudniony. Doktor Podsiadek nadal miał stos kratkowanego papieru z czerwoną pieczątką. Na wszelki wypadek, który od czasu rozwiązania ministerstwa nie nastąpił ani razu.

Notatki młodsze sporządzone były na maszynie do pisania, na cienkim i kiedyś białym papierze maszynowym. Choć papier bardzo już pożółkł, a rogi kartek pozaginały się pomimo, że były przechowywane w papierowej teczce wiązanej na tasiemkę, Doktor Podsiadek głęboko wierzył w ich treść. Pochodziły z okresu, kiedy żona Doktora Podsiadka – wówczas początkującego naukowca – z chęcią i zapałem przepisywała odręczne notatki męża, zaokrąglając zdania i niwelując zgrzyty składniowe.

Trzeci rodzaj notatek stanowiły odręczne schematy i półsłówka skreślone naprędce na całkiem białych kartkach formatu A4. Stanowiły powiew świeżości w zbiorze wszystkich kartek z treścią wykładów. Były nieskazitelnie czyste i niepogięte. Te stosunkowo nieliczne kartki zawierały notatki sporządzone już po tym, jak żona Doktora Podsiadka poinformowała go, że dłużej przepisywać prac jego nie będzie. Zbyt ją nudziły. Od tego czasu archiwum Doktora Podsiadka znacznie podupadło, a rzutem na taśmę Doktor Podsiadek przeprowadził swoje notatki z teczki, w której żona poukładała je datami, do segregatora, w którym każdy tydzień miał swoją plastikową koszulkę. Doktor Podsiadek był bardzo zadowolony z odkrycia użyteczności segregatora, który od tego czasu nosił zawsze przy sobie.

Patrząc na kartki z zapiskami, bardzo się dziwił trzeciemu rodzajowi. Robił tak zawsze, gdy miał chwilę czasu. Notatki skreślone na czystych kartkach papieru, odręcznie i stosunkowo niedawno, zupełnie niewiele mu mówiły. Były to złote myśli, które przychodziły mu do głowy nagle i na tak krótko, że nie miał czasu dokładnie zdać sobie sprawy z logiki argumentu lub streszczenia lektur, które wybierał trochę na chybił-trafił. Choć dumny był z dowodu na to, że wciąż uzupełnia wiedzę, faktycznie wolał jednak korzystać ze starych wiadomości, które przeszły chrzest bojowy dawno temu, a język przekazu został doprowadzony do perfekcji przez żonę, kiedy jeszcze miała zapał i inwestowała go w jego karierę.

Zbierając luźne kartki papieru z zapisem wiadomości, które miał przekazać grupie nieobecnych jednakowoż studentów, Doktor Podsiadek dobrnął do końca dwudziestu minut dzielących go uprzednio od czasu, w którym wypadało opuścić salę. Zdjął duże, druciane, srebrne okulary i znacznie przez to pomniejszonymi oczami spojrzał na szkła. Nie były brudne, ale Doktor Podsiadek lubił je czyścić i nosił w neseserze specjalną szmatkę. Przetarł nią nieśpiesznie najpierw lewe, potem prawe szkło, a następnie ponownie umieścił okulary na nosie. Przez czyste okulary upewnił się, że naprawdę nikogo nie ma w auli, po czym powrócił notatki na ich miejsce w segregatorze. Starannie złożył szmatkę i umieścił ją w odpowiedniej przegródce, po czym wstał, odsuwając krzesło kolanami, zapiął guzik granatowej marynarki i oparł się złożonymi w pięści dłońmi o stół. Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, nie była to poza złowróżbna. Doktor Podsiadek przybrał ją zupełnie machinalnie. Nie oznaczała nic poza definitywnym początkiem końca wykładu.
Chrumknął głośno, po czym sięgnął po neseser i ruszył do drzwi. Stojąc w progu sali wykładowej zrobił krok do przodu, puścił drzwi, zmróżył oczy i czekał. Drzwi zrobiły charakterystyczne „fffuuuu” i dopiero potem Doktor Podsiadek ruszył przed siebie pustym, szerokim korytarzem.

 

Ilustrowała: Karolina Skoniecka