Doktor Podsiadek uwielbiał fotokopiować. Ze wszystkich prac na uczelni tę lubił najbardziej. Kiedyś, tylko jeden raz, widział, jak młody mężczyzna w kolorowym kombinezonie pana z serwisu, napełniał automat z Coca-Colą. Obserwował go dłuższy czas, wodząc wzrokiem za jego szybkimi i wypracowanymi ruchami.

Młody człowiek automatycznie przemieszczał dłonie między kontenerem z napojami a maszyną, pogwizdując przy tym coś skocznego. Ekonomika jego ruchów zahipnotyzowała Doktora Podsiadka – stał nad młodym mężczyzną w kolorowym kombinezonie dłuższy czas. Stał z grzywką lekko spadającą na oczy, w letniej koszuli z krótkim rękawem i pod krawatem. Jak zawsze, kiedy zaczynało się robić ciepło. Stał i patrzył się intensywnie, bezpośrednio, przez duże, druciane okulary, których nie zmieniał od lat. Aż do chwili, gdy człowiek od automatu skończył ładowanie Coca-Coli, zamknął maszynę, odwrócił się, uśmiechnął do Doktora Podsiadka najwyraźniej zadowolony z towarzystwa i uczynił dłonią ruch w kierunku czapeczki baseballowej, jakby salutował. Potem odszedł. Doktor Podsiadek ruszył przed siebie chwilę później. Wtedy właśnie, z pierwszym krokiem, pomyślał, że mógłby karmić maszynę Coca-Colą, gdyby tylko praca ta nie była hierarchizowana niżej niż pełnomocnikowanie ds. ECTS.

Fotokopiowanie było dla Doktora Podsiadka pochodną napełniania automatu z napojami i nie wymagało rezygnacji z prestiżu i splendoru stanowiska. Równie mechaniczne i dające natychmiastowe rezultaty. To Doktorowi Podsiadkowi imponowało. Chciał, żeby wszystko co robi, działało podobnie – niewiele wysiłku i maksimum wyników.

Dlatego z niecierpliwością czekał na koniec roku akademickiego, a właściwie na każdą sesję. Wtedy w sposób uzasadniony, udając, że w nieskończoność kopiuje testy egzaminów, mógł korzystać z fotokopiarki do woli. “Do woli” oznaczało w jego przypadku ten moment, kiedy dyrektor administracyjny wprowadził kody. Zaniepokojony zużyciem papieru i tonera, nie dowierzał tempu, do jakiego pracownicy wydziału, na którym zatrudniony był i Doktor Podsiadek, byli w stanie produkować reprodukcje. Każdy pracownik naukowy uczelni otrzymał więc indywidualny kod pozwalający na kopiowanie i jednocześnie rejestrowanie liczby odbitek. Ta innowacja początkowo zmartwiła Doktora Podsiadka, ale z czasem zorientował się, że pracownikom przypisano kody na podstawie numerów pokojów, które zajmowali. Jeśli numer pokoju był 213, to pracownicy otrzymywali numery do fotokopiarki rozpoczynające się od 213 i uzupełnione przez liczby kolejne, aż do wyczerpania liczby osób korzystających z tego pokoju. Odkrywszy wytrych do kodów, Doktor Podsiadek, choć nigdy by się do tego nie przyznał absolutnie przed nikim, pozwalał sobie na korzystanie z całej gamy kodów. Kopiował na konto wszystkich. Bardzo zależało mu, by jego uzależnienie od fotokopiarki nie wydało się przed władzami uczelni.

Do pomieszczenia z fotokopiarką Doktor Podsiadek chodził wczesnym rankiem lub późnym popołudniem, kiedy prawdopodobieństwo spotkania przy maszynie  kogokolwiek było niewielkie. Doktor Podsiadek wyznawał zasadę “dmuchać na zimne”, obawiając się, że w razie odkrycia jego słabości, mógłby zostać publicznie napiętnowany, a w najgorszym wypadku – całkowicie pozbawiony dostępu do fotokopiarki. Doktor Podsiadek nie wiedział i nie mógł wiedzieć, ponieważ przywiązywał za mało uwagi do innych osób, że każdy bez wyjątku pracownik uczelni miał “trupa w szafie”. Każdy bez wyjątku miał słabość, której upust dawał w miejscu zatrudnienia. Wszyscy bowiem po prostu byli ludźmi i każdy skrywał niedoskonałości swojej osobowości równie pieczołowicie i lękliwie, co sam Doktor Podsiadek.

Jak zawsze Doktor Podsiadek zbliżał się do pokoju z fotokopiarką ostrożnie, krokiem na pozór niestarannym, ale w gruncie rzeczy wystudiowanym. Kroki stawiał małe, każdorazowo przekręcając całe ciało a to w prawo, a to w lewo, uderzając plikiem na pozór od niechcenia trzymanych papierów o środek wnętrza dłoni. Kiwał się przy tym powoli góra-dół i przód-tył, co w zamiarze podkreślić miało przypadkowość jego obecności w tym miejscu i brak celowości przechadzki. Wydymał też usta i marszczył brwi, jakby doglądał stopnia czystości na bezludnym korytarzu. Faktycznie jednak cały czas bacznie rozglądał się na wszystkie strony wypatrując potencjalnych zagrożeń. Nie chciał być widziany.

Nie trzeba być zawodowym szpiegiem, żeby szybko dojść do przekonania, że Doktor Podsiadek miał coś do ukrycia, ale też Doktor Podsiadek posiadł niewiarygodną wręcz zdolność unikania jakiegokolwiek towarzystwa w momencie wykonywania rytuału zbliżania się do pokoju z fotokopiarką.

Pomieszczenie, w którym stała fotokopiarka, Doktor Podsiadek otwierał jednym zdecydowanym ruchem. Wchodził do niego szybko i stawał tuż za progiem. Czekał aż drzwi zamknęły się za nim ze średnio głośnym trzaskiem. Dopiero wówczas po omacku sięgał do włącznika światła i zapalał je. Robił jeden krok do przodu i będąc już przy maszynie wstukiwał jeden ze znanych mu kodów. Jeśli był to kod nieswój, uśmiechał się przy tym na ułamek sekundy ironicznie. Nie, żeby miał coś przeciw osobie, której kodu właśnie używał, ale po prostu dla satysfakcji przechytrzenia systemu. Przechytrzenia życia.

Pokój z fotokopiarką był niewielki. Mieściła się w nim maszyna, jeden człowiek, malutki stolik i kosz na śmieci. Wentylacja była słaba, a przy zapotrzebowaniu na kopie, jakie posiadał Doktor Podsiadek, maszyna nagrzewała się i pomieszczenie w szybkim tempie. Jedynie uchylenie drzwi pomagało oddychać, jednak mechanizm ich automatycznego zamykania wyregulowany był tak precyzyjnie, że po maksymalnym otworzeniu, do środka zdążył wejść jeden dorosły człowiek i drzwi zamykały się za nim z tym samym średnio głośnym trzaskiem, na które czekał Doktor Podsiadek po uczynieniu jednego kroku ku wnętrzu.

Doktor Podsiadek miał podzielone uczucia odnośnie samozatrzaskujących się drzwi. Z jednej strony mechanizm ten pomagał mu w zachowaniu incognito, a fotokopiowanie znacznie chętniej wykonywał za zamkniętymi drzwiami. Z drugiej jednak strony brak świeżego powietrza po częstokroć motywował do uchylania drzwi. Pomimo tej strukturalnej niedoskonałości pomieszczenia z fotokopiarką, nie było w nim nic, czym można by było zastawić uchylone drzwi. Doktor Podsiadek był więc co i rusz zmuszany do pchania ich, by otworzyły się na całą szerokość i powoli opadały ku zamknięciu. Jednak żeby nie wykonywały swojego średnio głośnego, suchego trzasku, łapał je tuż przed zamknięciem i ponownie pchał ku otwarciu na pełną szerokość, z której to pozycji one ponownie spokojnie acz stanowczo opadały. W trakcie opadania drzwi Doktor Podsiadek przekręcał stronę kopiowanej książki lub zmieniał oryginał kopiowanego dokumentu. W czasie licznych wypraw do fotokopiarki, Doktor Podsiadek doszedł do pełnej automatyzacji tych czynności, co napawało go dumą. Dumą skrywaną tylko i wyłącznie ze względu na wyimaginowaną potrzebę skrywania zamiłowania do fotokopiowania jako takiego. Perfekcja i ekonomika ruchów była – według Doktor Podsiadka – do pozazdroszczenia nawet przez młodego człowieka napełniającego automat Coca-Colą: nacisnąć przycisk „start” fotokopiarki, prawą nogą pchnąć drzwi, otworzyć klapę fotokopiarki, podnieść książkę, odwrócić stronę, nacisnąć „start”, prawą nogą złapać opadające drzwi, energicznie popchnąć nogą drzwi, otworzyć klapę do fotokopiarki, podnieść książkę, przewrócić stronę… Doktor Podsiadek mógłby wykonywać te czynności z zamkniętymi oczami.
Często zresztą tak robił. Tuż przed zaśnięciem.


Ilustrowała: anetag/pinezka.pl