Włosy Mariana co prawda zaczynały lekko siwieć, ale daleko im było do tego, żeby je uznać za interesująco szpakowate. Niemniej trzeba przyznać, że nie łysiał ani odrobinę, mimo tego, że już grubo po czterdziestce. Profil taki mocno sobie, głowa płaska z tyłu, czoła przy największych chęciach nie dało się nazwać dumnie sklepionym, nos też ani z rzymskich, ani orlich, tylko taki niespecjalny, choć i nie odrażający. Nogi stosunkowo krótkie, nie, żeby jakiś kurdupel, no ale smukły to on nie był. I na pewno były mocno włochate, sądząc po tym, jak włochate były jego przedramiona. Być może, włochate były też jego plecy. Całokształt sylwetki wskazywał na mocno siedzący tryb życia, i to od lat. Plecy lekko zaokrąglone, brzuch takoż. Miał bardzo miły, ciepły głos, chociaż lekko kontrastujący z dość wysokim, dziewczęcym niemal śmiechem.

No, jednym słowem, płeć przeciwna dla samych tych przymiotów na ulicy by się za nim na bank nie obejrzała. A jednak jego spojrzenie obezwładniało. Kobiety jednogłośnie twierdziły, że Marian, mimo wszystko, ma „to coś”, a jego małżonka bez wątpienia może się uważać za szczęściarę.

Alicja czuła do Mariana niewytłumaczalną słabość. Nie, żeby jej jakoś chłopa brakowało, nic z tych rzeczy, ale tak po prostu kolana jej się miękkie robiły, kiedy Marian mijał ją na korytarzu. No miał facet tego „cosia”, nie dało się zaprzeczyć.

W czwartek kafeteria serwowała, jak zwykle, flaczki, absolutnie boskie, w porze lanczu. Marian zaledwie zdążył siąść ze swoją porcyjką, krzesło obok było puste. Znakomity pretekst, żeby sobie blisko niego spocząć i spożyć, zwłaszcza że nie było wolnych stolików. Alicja dyskretnie wciągnęła głęboko w płuca aromat flaczków zmieszany z zapachem Mariana (któren się był w jakiś niewytłumaczalny sposób roztaczał tak gdzieś na metr wokół, chociaż gościu nie nadużywał wody kolońskiej, ani tym bardziej nie śmierdział – no tak miał, bardzo przyjemnie pachniał, pachniał jak mężczyzna, który ma to „coś”) i nogi się pod nią przyjemnie ugięły, na szczęście tego nie było widać, bo siedziała. Marian uśmiechnął się znad talerza uprzejmie, odwzajemniła uśmiech. Nie znali się zbyt dobrze, ot, mijali się w korytarzu czy odbywali zdawkowe konwersacje mniej lub bardziej służbowe, tak jak teraz. Nawet nie była w stanie powiedzieć, o czym rozmawiali: wystarczył sam dźwięk jego głosu, żeby jej rozmiękł mózg.

Przerwa na lunch dobiegała końca, Marian skończył swoje flaczki i pożeglował w stronę obowiązków, Alicja dopijała kawę dla podniesienia ciśnienia. I nagle zobaczyła coś kątem oka. Czy może należałoby rzec: wyczuła szóstym zmysłem. A może nosem. A może uchem, bo to leciutko zakwiliło. Mniejsza o to, w każdym razie coś siedziało na krześle, opuszczonym przed momentem przez Mariana, wciąż ciepłym od jego pośladków.

Coś było dokładnie takie, jak się spodziewała, choć nigdy nie przypuszczała, że jej się tego uda dotknąć. Malutkie, puszyste, ciepłe, sprawiające że absolutnie każdy miał natychmiastową, nieprzemożną ochotę zacząć to drapać za uszkami.
Szybko zasłoniła to coś torebką, by następnie dyskretnie przetransportować na swoje kolana. Coś zamruczało rozkosznie i wtuliło się jej między uda. Nie było najwyraźniej przyzwyczajone do zimna. Lekko rozpięła sweterek, coś wgramoliło się do środka i umościło w jej biustonoszu, pokwikując cichuteńko z zadowoleniem.

Alicja, no cóż, była kompletnie obezwładniona. W takich okolicznościach przyrody nawet nie była w stanie myśleć o dalszej pracy tego dnia. Zadzwoniła do szefa, że coś jej nagle wypadło (co było wierutnym kłamstwem, bo, jak wiemy, coś jej nagle wpadło) i w te pędy pognała do domu, a coś razem z nią, wskoczyła do łóżka i resztę dnia spędziła, tarmosząc rozanielonego równie jak ona cosia za ogonek.