– Panie Zenonie, gratuluję, wydajemy pana książkę! – usłyszał Zenon w słuchawce telefonu piątego października z rana.
– Ale jak to? – zapytał tylko po to, by zyskać na czasie, starając się zrozumieć, o co właściwie chodzi.
– Pana książka. Dostaliśmy na jej wydanie grant z Ministerstwa. Wydajemy – informował go jego redaktor prowadzący.

Tak świetnie rozpoczęty dzień trudno było popsuć. „Wydają moją książkę!” – powtarzał sobie Zenon w myślach wielokrotnie – „wydają moją książkę”. Nie miał jednak jeszcze odwagi, żeby się z kimkolwiek swoim szczęściem podzielić, tym  bardziej, że długo musiałby sporządzać listę osób, z którymi mógłby się dzielić. Przyjaciół czy znajomych nie miał wielu (o tym przecież była przede wszystkim jego proza – o samotności i jej niedobrowolnej konsumpcji), a znaleźć wśród nich takich, którzy szczerze doceniliby Zenonowe szczęście nadchodzącego autoryzmu, tacy byli już naprawdę nieliczni. Zenon oddawał się swojej radości w samotności i ustalał strategie wyjścia z podziemia, swojego autorskiego coming outu.

Pojęcie coming outu poznał zupełnie niedawno i zupełnie przypadkowo. Udając się do pracy środkiem transportu publicznego oddawał się lekturze czasopisma, które ktoś pozostawił na jedynym wolnym siedzeniu w autobusie. Prawdopodobnie – doszedł do tego Zenon po chwili analizy podróży pisma wewnątrz środka transportu publicznego – pismo było przekładane z miejsca na miejsce wraz z zajmowaniem kolejnych miejsc siedzących przez dosiadających się podróżnych. I to miejsce, które zajął w autobusie, to było ostatnie miejsce i na nim właśnie leżał magazyn, z którym Zenon nie wiedział, co zrobić, żeby go ostentacyjnie nie zrzucić na podłogę (co wydało mu się skrajnie nieeleganckie). W autobusie kosza na śmieci nie było, a wszystkie inne siedzenia były już zajęte, wobec czego nie mógł już nigdzie indziej magazynu przełożyć. Z konieczności więc wziął magazyn do ręki i zaczął czytać.
– Przypuszczam, że swoim coming outem wstrząsnąłem światem – brzmiało pierwsze zdanie, na które padło Zenonowe spojrzenie.
– Nie sądzisz, że mogłeś się zdecydować na coming out wcześniej? – dopytywał się wścibski dziennikarz magazynu autora wcześniejszej wypowiedzi.
– No wiesz… coming out amanta narodowej telenoweli… – niedopowiedzeniu najprawdopodobniej towarzyszył lekki grymas twarzy. – I to mimo że stężenie gejów w teatrach jest takie wysokie?

Zenon dobrnął do końca artykułu nadal niedowierzając własnym oczom. Oto przeczytał artykuł, który choć mówił o coming oucie, a więc czynie odważnym i na pozór rzucającym się w oczy, o słownym ekshibicjonizmie ograniczonym do wyznań orientacyjnych, to jednak napisany był w taki sposób, że nic nie można było z niego zrozumieć. Zenon wyczuł przez niego wewnętrzną moralną cenzurę dyskutantów, którzy poważyli się na czyn awangardowy, ale brak im środków ekspresji do wyrażenia głębi, która jest i której można się domyślić, ale której nie oddali.

   „Coming out” – myślał sobie teraz, kilka godzin po telefonie redaktora prowadzącego w wydawnictwie, do którego złożył swój manuskrypt. „Mój coming out” – przyzwyczajał się powoli do określania siebie w ten sposób, bo przecież choć nie o sprawach nieakceptowanych moralnie traktowała jego książka, to mimo wszystko zahaczała przecież o metroseksualność, na przyjęcie której znaczna część rynku czytelniczego także mogła nie być przygotowana. „Coming out” – myślał z niemalejącym entuzjazmem, ale i coraz większą samoświadomością. Pomijając metroseksualność, Zenonowi chodziło przecież o coś innego – chodziło o pokazanie się, o zabicie samotności raz na zawsze, jak zabija się okna deskami. Coming out był wyjściem z anonimowości, z nudnej rutyny codzienności i cyklicznego zachowania pozorów normalności. A Zenon nie był normalny. Był wyjątkowy jak prawie każdy, i dusił się sprawianiem pozorów. Jego coming out był krokiem w kierunku ludzi, dialogu, porzuceniem pozostawania niezauważalnym.

Tak bardzo chciał, żeby książka została opublikowana. Tak bardzo się starał, kiedy ją pisał, tak dokładnie dobierał słowa, żeby zostać zrozumianym. Oto otwierał się przed nim nowy wymiar, nowy zawód, nowe doznania i nowi ludzie. Jego głos zostanie odnotowany, a osoba zauważona.

Euforię Zenona powiększył jeszcze kolejny telefon redaktora prowadzącego, telefon, który miał miejsce kilka miesięcy po pierwszym.
– Panie Zenonie – mówił redaktor – mam dobre wieści. Pana książka sprzedała się prawie w całym nakładzie.
Zenon nic nie powiedział. Wstrząśnięty odłożył słuchawkę, a po kilku minutach oddzwonił do redaktora prowadzącego przepraszając i tłumacząc się.
– Naprawdę cała się sprzedała? Już? Tak szybko? – zadawał pytania jedno po drugim z prędkością nie pozwalającą przecież na udzielenie na nie odpowiedzi. Książka była na rynku zaledwie jeden tydzień i już praktycznie zniknęła z księgarń. Iluż ludzi musiało ją przeczytać! Czy faktycznie wyszła mu tak interesująca, że porządny nakład to za mało, żeby zadowolić wszystkich chętnych od jej przeczytania?

Zenon nie wierzył sam sobie i swojemu szczęściu.

Dopiero okolicznościowa wycieczka do Ikei upewniła go, że poniekąd całkiem słusznie.

Wszedł pochłonięty opowiadaniem swojej historii o książce samemu sobie i robiąc scenariusze spotkań z czytelnikami (o których redaktor prowadzący na razie milczał) i na fali entuzjazmu wkładał do wielkiej żółtej torby prawie wszystko, co wpadało mu w ręce. Tak przeszedł przez modelowe sypialnie, modelowe kuchnie, aż wreszcie doszedł do modelowych salonów. Wchodząc do Ikei nie wiedział jeszcze, że do salonów dojdzie „aż wreszcie”. Natomiast wchodząc do salonów pojął, że to jego ostatni raz w Ikei.

W modelowym salonie, na ciemnym regale za 799,-, stał rząd równo poustawianych książek. Jego książek.

– Ale dlaczego? – pytał zrozpaczony słuchawkę telefoniczną, która następnie przekazywała jego głos redaktorowi prowadzącemu.
– Panie Zenonie, no niechże Pan o tym pomyśli jak o zjawisku pozytywnym. Przecież cały nakład się sprzedał. Nie ponieśliśmy strat, Ministerstwo będzie zachwycone, a Pan nie będzie miał żadnego kłopotu z opublikowaniem następnej książki.
– Ale ja nie mam żadnej następnej książki.
– Panie Zenonie, no nie można tak przecież. No Ikea rozpopularyzowała Pana książkę po całym świecie, rzec by można. No przecież Pana książka stoi teraz na półkach prawie na wszystkich kontynentach.
– Ale obcięli ją dwa centymetry z przodu, żeby lepiej na te półki pasowała.
– Panie Zenonie kochany, no ale przyzna Pan, że liliowa okładka, na jaką zdecydowaliśmy się po naprawdę długich dyskusjach tutaj w wydawnictwie, naprawdę pasuje do fioletowych zasłon tego modelowego salonu. Ikea od razu powiedziała, że chce właśnie Pana książkę, nie inną. Naciskali na nas: „tylko tę fioletową”.

Coming out… – pomyślał Zenon. Jemu także zabrakło środków ekspresji do wyrażenia efektu, jaki jego osobisty coming out wywarł na nim samym.

Ilustrowała: spinelli/pinezka.pl

 

Zobacz też:
Zenon pisze pierwsze zdanie
Autonarratywa psychologiczna Zenona