Żona mediewisty
Czystość w miłości i prawdzie…
Zawsze była odrobinkę nadwrażliwa i taka trochę „rozlatana”. Jako młoda dziewczyna lubiła tańczyć, śmiać się, słuchać rocka i pisać wiersze. Błąkała się potem od wydawcy do wydawcy, od żurnalu do żurnalu, wszędzie odsyłano ją z kwitkiem. Nikt na całym świecie nie chciał ubierać się w jej wersy, więc związała karteluszki czerwoną wstążką i schowała na dno szuflady. Nie mogąc wydać swoich wierszy, wydała się za pisarza. Ten, urzeczony jej urodą i niewinnością poprosił, by zadomowiła się najpierw w jego sercu, potem w mieszkaniu. Swoje serce wyścieliła puchowym kocem i pozwoliła, by spał w nim jak na najwygodniejszej otomanie. Miękkiej, bezpiecznej, kojącej…
Lubiła wtedy, gdy ubierał ją w swoje spojrzenie, takie łagodne, tkliwe, ciepłe. Czuła jak patrzył nocą na jej ciało pogrążone w bezruchu i ledwie mogła opanować wzruszenie. A potem leżał obok, z jego lędźwi unosił się słabnący z minuty na minutę żar, wtedy to zapamiętywała jego uległość. Jedyny moment, w którym czuła się równie silna.
Poza tymi chwilami stale towarzyszyło jej napięcie, które rosło, nabrzmiewało w miarę przeżywanych lat. Otomana, ze starości chyba, trzeszczeć zaczęła i wybrzuszać. Choleryczna natura pisarza, paranoidalna skłonność do niezadowolenia, rozchwianie emocjonalne, wszystko to ją przytłaczało. Nauczyła się uległością łagodzić zadrażnienia, odgadywać w lot życzenia ukochanego, zadowalać na każdym kroku. Bez mrugnięcia oka wyczuwała nadchodzące burze, które przelatywały nad jej głową z prędkością światła. Nie mogła wielu rzeczy domagać się od niego. Znakomicie pamiętała, że ich związek zależał od jej powściągliwości. Wiedziała choćby, że kiedy czeka na niego, by zaprosić na spacer, zjawiał się naburmuszony, z tą ołowianą twarzą i mówił: – Jestem zmęczony! Potem znikał w drugim pokoju, a nawet dalej – cofał parę wieków. Do średniowiecza.
Odżywał. Dopiero tam znajdował swoje ukojenie. Dyscyplina i porządek stawały się jego udziałem, choć spokój zdawał się być powierzchowny. Trwała walka z własnym umysłem. Silna i wytrwała. Filtrował własną wyobraźnię, czytał wypociny bardzo mądrych i tych mniej. Wszystko oscylowało wokół opowieści rycerskich.
A gdy wracał po wielu godzinach, zdawał się być nieobecny w realnym, otaczającym świecie. Ten wyzwalał w nim złość i agresję. Stąpając na palcach omiatała wtedy wzrokiem jego postać, wpatrywała się w twarz, by wyczytać najmniejszą gotowość do znoszenia nudnej codzienności. Jeśli ciężko znosił przeniesienie w czasie, stawał się emocjonalnym tyranem, przed którym nie umiała się obronić. Uciekała do własnego cichego kąta kryjąc się tam, aż jego furia opadała i pańskim niemal gestem zapraszał ją do uległości. Pokorniała.
Niekiedy była męcząca, to prawda. Beznadziejnie chciała przykuć jego uwagę, a co miała do zaoferowania? Nic nieznaczącą paplaninę? Niekiedy swoje ciało? Doskonale dawał jej odczuć, jak to mało. Widział w niej śmieszną uczuciową żebraczkę nie pierwszej już młodości. Powoli wymontował ze wszystkiego, uzależnił od siebie i swoich nastrojów, sprasował, związał jak paczkę. Stała się tak płaska dla niego, że gnębił brakiem najmniejszego zainteresowania. Sam wrzucał na plecy wór cegieł, kazał sobie biegać w kółko, by odgonić depresje i cały ten egzystencjalny ból. Jednym słowem, pisał.
Nie pojmowała, jak mogła pozwolić, że tak ją przywiązał do siebie. Przestać wierzyć w piękno, uczucie. Poddawać się i rezygnować. Kilka minut przed północą przyśpieszać oddech, by potem zapadać w ciemność i obojętność. Narzucił jej rolę, której nie umiała zrozumieć, z którą nigdy w skrytości ducha się nie pogodziła.
Cześć rycerska moc uczynku rodząca…
Coraz częściej działo się źle. Może gdyby byli sami jakoś by się poukładało? Ale od jakiegoś czasu kobiecie towarzyszyła cała czereda nieśmiertelnych dusz zamieszkałych dotąd na stronicach jego prozy. O swoich postaciach mówił, że je malował. Najpierw szkicował, by z czasem nanieść farbę pędzlem, podkreślić kontury, zabawić się światłem, cieniem. Potem niszczył kartka za kartką, jak pacykarz płótno za płótnem. Jeśli uchwycił i utrwalił kołaczącą się w głowie wizję, uspokajał się. Nie na długo. Powracał do swojego tworu, by dojrzeć rysy i zadrapania. Poprawiał, dopisywał, wyrzucał, kreślił, zmieniał szyki zdań. Przepełniony brutalnym, chorym cynizmem rzucał na odlew garściami słów, nonsensów. Cytaty obrabiał na szatańskie aforyzmy. Kpił, szargał, krytykował, miażdżył. Harcował z przymiotnikami, rzeczownikami. Do granicy absurdu. Do granicy obłędu. Budował wielowątkowe konstrukcje, gnał za urzeczywistnieniem tego, co było coraz bardziej odległe. Coś tam przenicowywał z własnej osobowości, dodawał szczyptę doświadczenia, trochę wyłuskiwał z umysłów i pamięci innych ludzi, do tego dokładał garść fantazji. Wszystko zakrapiał nietuzinkową znajomością historii. To był bolesny proces.
Walczył, miłował, okradał, palił i niszczył, gwałcił i patroszył. Każdą postać pieścił, głaskał i hołubił, jak małe dziecko. Każdą bitwę zdobił krwią tryskającą z ciał katowanych wszelkiego rodzaju żelastwem. Wbijał, ciął, roztrzaskiwał, miażdżył. Miecze, topory, buzdygany, gizarmy, młotki, maczugi wirowały nad głowami walczących grzeszników żądnych sławy.
Ona obserwując tę jego mękę czuła, że sam chce się zaskoczyć jakąś silną, spontaniczną emocją czy dojrzałą, odkrywczą myślą. Kochał swoich bohaterów, ale mówił o samotności. Dziwiła się. Początkowo sądziła, że pisarz nie może czuć się opuszczony, może jedynie akcentować swoją odrębność wobec innych ludzi. Ale on bojąc się odrzucenia uzbrajał się w samotność i zamykał w swoim pokoju, w biegłości palców sunących po klawiaturze. Był piekielnie zdolny, inteligentny i nietuzinkowy. Tak myśleli o nim ludzie, choć jej się wydawało, że raczej usiłował udawać człowieka, za którego go brali. Tak naprawdę czuł się niedoceniony i opuszczony. Szukając wsparcia psychicznego buszował w internetowym świecie w poszukiwaniu bratnich dusz. Czytał, pisał listy, komentował. Miał tyle do powiedzenia… Innym, ale nie jej. Stała się dla niego nieciekawa, odgadniona. Powiadał: – Nie jestem twoim wrogiem. Wrogiem nie, ale przyjacielem także. Anonimowi często ludzie wiedzieli o nim więcej, im oddawał cząstkę siebie. Ona dostawała ochłapy.
Tak bardzo pragnęła poznać, co czuje, co myśli, co go boli. Tak bardzo, że skupiona na odgadywaniu jego wnętrza coraz częściej odnosiła wrażenie, że wysyłał do niej posłańców z nowinami, byle nie zawracała mu głowy. Nie wierzyła w to, co z każdym dniem stawało się jej udziałem. Uwierzyła, gdy namacalnie wręcz zaczęła wyczuwać obecność obcych w otoczeniu. Przysięgłaby, że słyszy głosy. Tony niskie, wysokie, alty, soprany, basy. Głosy niewyraźne, przytłumione. Pobrzękiwały cichutko, a jednak natrętnie, bezpardonowo uzurpując sobie wszędobylskie prawa uczestniczenia w ich życiu. Rozpoznawała głosy, nie mowę, słyszała szczęk zbroi, rżenie koni, odgłosy bitew, lament, zawodzenie, dźwięk oręża. Zauważyła pewną prawidłowość – im bardziej pisarz stawał się milczący, daleki, nieobecny, tym nachalniej szeptały. Zaczęła się przysłuchiwać. Od pisarza dostawała tylko puste siedzenie w domu, użeranie się z duszami przynajmniej zabijało czas. Póki mogła to ogarnąć…
Sprawność oręża, ku obronie słabych i przestrodze niesprawiedliwych…
Tak, miała problem. Czas obrzmiały czekaniem na najmniejszy gest pisarza już nie miał znaczenia. Odstawiła na bok to jego odrzucenie, by zająć się dziwnymi gośćmi. Wzdrygała się jeszcze, gdy był blisko. Zupełnie tak, jakby chciał ją dźgnąć w przyschniętą ranę. Chwilami sama się podejrzewała o chorobę nerwową uspokajając potem w duchu, iż nie da się na to nabrać. I udawało się, coraz lepiej. Teraz musiała się skupić na nieproszonym tłumie, nadciągał ze wszystkich stron. Wnikał drzwiami, oknami, przez ścianę, z sufitu, spod podłogi. Nie było dla tych postaci żadnych barier. Zuchwale, niekarnie wyłaniali się w najmniej oczekiwanych momentach. Sądziła, że może pisarz ogarnięty jakąś nierozumną złością, obsesją przestał chronić i pieścić swoich bohaterów, karząc ich za własne niespełnione marzenia, plany, brak równowagi. A oni z zemsty wniknęli w jej świat. Ale dlaczego to ją gnębiły szatańskie moce? Przestała próbować rozumieć, skąd te błędne postaci wnikały z takim impetem w jej życie. Sądziła dotąd, że spotyka się je na polach bitew, zwłaszcza tam, gdzie miały miejsca masakry. Teraz brawurowo oblegały ją z każdej strony.
Zdawało się, że nieobyta z wojną, nie zdoła opanować położenia. Wnętrze było tak zatłoczone, że niemal igły nie dało się wcisnąć. Jak miała walczyć w tej ciasnocie, czym? Ustępowała wprawą, uzbrojeniem wtłaczającemu się zapamiętale tłumowi mężów. Przecież nie mogła stanąć do walki z hordą majaczących duchów, nawet mając w rękach jakiekolwiek śmiercionośne narzędzie. Zresztą, komu miała zadać śmierć? Nieżyjącym? Wszystko to absurd, w najczystszej postaci. Z drugiej strony musiała teraz sama uderzyć, nie dać się niczym zaskoczyć, zmusić natrętów do ucieczki, powstrzymać. Sama! Znikąd pomocy, kto zresztą i jak mógłby nadejść z odsieczą?
Więc zgrzytała ze strachu i wściekłości zębami. Krzyczała do nich, przemawiała łagodnymi słowy, prosiła. Hojnie szafowała przekleństwami. Wszystkie nadludzkie wysiłki napotykały opór, zawzięty i twardy. Tłum napierał, lamenty i pogróżki kobiety odbijały się jedynie echem w jej głowie. Intruzi nie zadawali bólu fizycznego, na ciele nie znajdowała żadnych obrażeń, jedynie zdolność niszczenia jej umysłu czyniła z nich straszliwych przeciwników. Pożerali ją. Była w matni.
Tymczasem tłuszcza kotłowała się, parła z niewiarygodną siłą, zdawała się osaczać, przypierać, dusić. Musiała działać, tu i teraz. Trudno było znaleźć lepszy moment. Pusty pokój pisarza dawał mu szansę na ocalenie. Jego chciała oszczędzić, mimo wszystko, ale nie mogła tej nadziei dać rezultatom chorego umysłu twórcy. Jednocześnie wiedziała, że nie zostawi mu już niczego. Zniszczy, zmiażdży, odrze z dorobku i złudzeń. Nie miała już nic do stracenia. Rozjuszony tłum napastników, ogłuszający wrzask, zgiełk, w którym jej głos brzmiał jak wielkie przerażenie tchnął w nią niewiarygodną siłę. Nie mogła opanować gniewu i bezsilności. Nie mogła bezczynnie czekać.
W ciasnej piwnicy leżał cały arsenał jedynej broni, na której mogła polegać. Mozolnie, często z wysiłkiem gromadziła przezornie wszystko, co mogło się przydać. Teraz sapiąc, stękając wnosiła elementy do mieszkania, pokonując wielokrotnie schody prowadzące to w dół, to w górę. Czuła ogromne podniecenie skutecznie dodające sił. Gdy była gotowa, wzięła głęboki oddech i chwiejąc się, niezgrabnie wspięła na czubek stosu. Zmurszałe pnie owocówek, suche konary wijące się bezładnie, osmolone drwa i grube warstwy słomy dawały, niczym nieuzasadnione, poczucie zbliżającego się bezpieczeństwa. Nie czuła już gniewu. Żona mediewisty wyzwoliła się.
Ilustrowała :Joanna Titeux/pinezka.pl