Zaraza
Wcześnie rano lato spakowało swoje graty i nie żegnając się z nikim odjechało na południe, dręczyć koszmarnymi upałami wieśniaków, zasiedlających śródziemnomorskie zaścianki. Zrobiło to dużo wcześniej, niż zazwyczaj, wprawiając zawodowych inwigilatorów pogody w swego rodzaju zakłopotanie, pokrywane jak zawsze dyskretną tapetą banałów o nieuchronnej złotej jesieni. Koniec lata poważnie kłócił się z kalendarzem, niemniej na ludności nie robiło to żadnego wrażenia.
Było tylko trochę chłodniej, deszcz dalej padał, tak jak padał przez większość letnich dni. Niektórzy odetchnęli z ulgą żegnając na zawsze szaleńcze dwudniowe skoki temperatury. Jesień, wypoczywająca na południowej półkuli, nie spieszyła się z nadejściem i wszyscy rozkoszowali się senną tajemniczością pory nieoznaczonej – pory enigmy, nieznanej dotąd nikomu, pory, podczas której rośliny i zwierzęta kręciły się oszołomione w kółko.
Tylko najtęższe umysły dostrzegały pewne zagrożenie wynikające z powiększania się obszaru czasu, który z roku na rok brała we władanie nowa pora roku. Zmartwienia takie pozostawały jednak za grubymi murami instytucji naukowych, a nawet, jeżeli przenikały na zewnątrz, przyjmowane były ze zrozumiałym, w świetle złej sytuacji międzynarodowej, sceptycyzmem ulicy.
Izydor Gniot przystanął przed witryną sklepu z telewizorami i przez moment przyglądał się ponurym obrazom, transmitowanym zza morza. Włożył ręce w kieszenie swojej kilkuletniej kurtki i namacał w nich papierosy oraz zapalniczkę. Przez moment zawahał się, ale po chwili wyciągnął puste dłonie i ruszył przed siebie. Wybrał sobie zły moment na rzucanie palenia, niemniej desperacko starał się wytrwać w podjętym przedwczoraj zamierzeniu. Jak większość ludzi, wypełniających tłumnie ulice, zamyślił się nad złą sytuacją międzynarodową i nad tym, kiedy zła sytuacja przerodzi się w otwarty konflikt pomiędzy bogatą Północą i biednym Południem.
Izydor Gniot westchnął ciężko i postanowił pomyśleć o czymś innym. Nie tylko jemu logika podpowiadała, że wojna wybuchnie lada dzień. Z oczu mijających go przechodniów wysypywały się ziarna niepokoju, spadały na zapluty chodnik i kiełkowały zwykłym ludzkim strachem przed niepewną przyszłością. Mało kto popadał w panikę, niemniej wyczekiwanie na obrót wydarzeń naciągało ludziom nerwy, na których ze zgoła błahych powodów zaczynały grać emocje. Zmęczony obserwowaniem ludzi Izydor zsunął daszek czapki na oczy i przeszedł na drugą stronę ulicy. Przystanął w zacienionej bramie i zaczął obserwować witrynę sklepu mięsnego, w którym pracowała jego piękna dziewczyna, Paulina Kloc.
Blaszany szyld sklepu, przedstawiający kurczaka w objęciach różowej świni tańczących na rzeźnickim stołku zakołysał się i zaskrzypiał trącony podmuchem powietrza. Paulina Kloc spojrzała przez okno ze złą miną, słuchając jednym uchem jękliwych wywodów Adelajdy Rozdrażnionej – zasuszonej staruszki, ubranej w wyleniałe futro z aksamitnych krecich skórek. Staruszka przychodziła do niej regularnie, regularnie kupowała kilogram kaczych wątróbek dla swojego jamnika i równie regularnie urządzała awantury o to, że jej ulubieniec zatruł się towarem, który zakupiła wcześniej. Awantury urządzała tylko dlatego, aby uzyskać niższą cenę. Właściciel sklepu, Max Golonko, twierdził, że jest to autentyczna przedwojenna Hrabina, aktualnie nieco zubożała i nakazał wszystkim swoim pracownikom, aby okazywali jej wyrozumiałość i cierpliwość.
– No dobrze, pani Adelajdo, czy w ramach przeprosin przyjmie pani kilka baranich cynaderek? – przerwała potok słów Hrabiny Paulina Kloc.
– Co za bezczelna dziewucha! – kwiknęła Adelajda Rozdrażniona uderzając w ladę starą parasolką – mój biedny, mały Jimmy ledwo zipie po tym świństwie, które tu sprzedajecie a ona proponuje mi… zaraz, zaraz, co powiedziałaś? Cynaderki? – na jej twarz wypełzł zwiędły uśmiech – Cynaderki. Kojarzą mi się z Tyrolem i z… nieważne, poproszę trzy. Tylko duże! I kilo kaczych wątróbek. Tylko świeżych!
Paulina Kloc klnąc w duchu i krzywiąc się niemiłosiernie zapakowała trzy baranie jądra i wątróbki w szary papier, zainkasowała należność i zdecydowanym uśmiechem odprowadziła staruszkę w kierunku wyjścia. Ta otworzyła drzwi, odwróciła się i powiedziała:
– Proszę pozdrowić pana Maxa. To prawdziwy przedwojenny rzeźnik.
– Przedwojenny. Dobre sobie – mruknęła pod nosem Paulina Kloc, kiedy tylko za staruszką zamknęły się drzwi – W świetle tego, co się dzieje na świecie, wszyscy jesteśmy przedwojenni.
Przysiadła na stołku i zaczęła oglądać swoje doskonale wymodelowane paznokcie, pomalowane francuskim lakierem w kolorze zdechłej małży, absolutnym hitem ostatniego lata. Znudzona, wyciągnęła spod lady brzozową witkę i zaczęła odpędzać leniwe muchy, kryjące się po zakamarkach lady chłodniczej. Nieostrożnie zaczepiła dłonią o róg kasy i nadłamała czubek paznokcia na palcu wskazującym. Przerażona pisnęła głośno i pędem pobiegła na zaplecze poszukać pilnika do paznokci.
Rzeźnik Max Golonko, jak zawsze po południu, niezależnie od sytuacji międzynarodowej, grał w pokera z biegłym rewidentem Henrykiem Sztywnym i miejscowym proboszczem. Pulchna twarz Maxa ozdobiona sumiastym wąsem wyrażała jak zawsze zadowolenie, związane z nieustającym powodzeniem wśród kobiet i w kartach. Nie bez racji niektórzy określali Maxa mianem największego szczęściarza wśród rzeźników.
Twarz rewidenta Sztywnego wyglądała dokładnie tak, jak twarze innych biegłych rewidentów, rozsianych po kancelariach i urzędach całego świata. Podobnie jak inni biegli rewidenci, Henryk Sztywny miał problemy ze zdradzającą go żoną o dźwięcznym imieniu Marianna i z reguły przegrywał z Maxem w karty. Proboszcz, z racji wykonywanego zawodu i podeszłego wieku, nie miał problemów z kobietami, a w karty wygrywał tylko wtedy, kiedy udało mu się podejrzeć karty przeciwników.
– Taak, panowie – powiedział Max Golonko – wydaje mi się, że znowu wygrałem – zdecydowanym ruchem rozłożył swoje karty na stole ukazując pozostałym trzy damy leżące na dwóch królach, odchylił się na krześle i spojrzał na oblicza pozostałych graczy.
Ich niewyraźne miny potwierdziły jego zwycięstwo. Henryk Sztywny nieco nerwowo przygładził płową brodę i zrezygnowany rzucił na stół pięć różnych kart. Proboszcz spokojnie przyglądał się jak Max zgarnia ze stołu całą wygraną. Jego spokój wynikał z pewności, iż przegraną właśnie sumę odnajdzie jeszcze tego wieczora wciśniętą do skarbonki pod figurą, przedstawiającą patrona rzeźników.
– Myślę, że na mnie już pora – powiedział Henryk Sztywny, gasząc w kunsztownie złoconej popielnicy niedopałek grubego cygara – jak wiecie, punktualnie o piątej do mojej żony przychodzi kochanek; muszę więc wracać, żeby mi się nie zagnieździł w domu na stałe.
Siedzący przy stole mężczyźni przytaknęli mu bez słowa, proboszcz pozbierał karty i zaczął je tasować. Doskonale wiedzieli, że biegły rewident Sztywny musi przepędzić z sypialni swojej niestałej żony jej kolejnego kochanka i udawali, że współczują mu z całego serca.
– Kogo tym razem? – zapytał Max Golonko.
– Nie jestem pewien. Mam wrażenie że to jakiś kolejarz, bo ubiera się na granatowo – odparł niedbale rewident.
– Kolejarz… – westchnął ciężko proboszcz – przed wojną takie rzeczy były nie do pomyślenia!
– Niech pan nie przesadza, księże proboszczu – zaprotestował Max Golonko – pamięta ksiądz, jak pod koniec wojny bomba uderzyła w lokal madame Luizy? Kogo tam wtedy nie było…
– O, wypraszam sobie – uniósł się biegły rewident – Marianna nie jest kobietą tego… hmm… typu. Jest po prostu nieco… nadpobudliwa.
– Tak swoją drogą, przyznacie panowie, sytuacja międzynarodowa nie nastraja zbyt optymistycznie – Max Golonko zręcznie zmienił temat, aby nie dręczyć biegłego rewidenta.
– Ano właśnie. Mam nadzieję, że nie dojdzie do kolejnej wojny… – wbrew wszelakiej logice dodał proboszcz, podając na pożegnanie rękę biegłemu rewidentowi Henrykowi Sztywnemu.
Tajemnicą poliszynela był fakt, że żona biegłego rewidenta zaprasza do swojego domu każdego, kto zdradzał najmniejsze nawet oznaki zainteresowania jej osobą. Niewielu jednak znało prawdziwe przyczyny jej zgoła dziwacznego zachowania. Bezpośrednim bodźcem do oddania się niczym nieskrępowanej rozpuście był skrywany homoseksualizm rewidenta Sztywnego.
Biegły rewident Henryk Sztywny dosyć późno rozpoznał swoje preferencje seksualne. Dokładnie rzecz biorąc, odkrył swój pociąg do mężczyzn, stojąc przed ślubnym ołtarzem i przyglądając się młodemu klerykowi, który w tym momencie wiązał go nierozwiązywalnym przez ludzi węzłem z Marianną. Noc poślubna stała się dla świeżo upieczonej panny młodej najgorszym koszmarem jej dotychczasowego życia. Przybierała najbardziej wyuzdane pozy, kusiła na wszelakie możliwe sposoby, robiła ze swoim ciałem rzeczy, na widok których większość kobiet w mieście dostałaby ataku nagłej duszności lub przynajmniej pokryłaby lica dyskretnym rumieńcem. Tej nocy niewielu mężczyzn w mieście (włączając w to nadzwyczaj liczną w okolicy populację księży) byłoby w stanie oprzeć się jej wyeksponowanym na okoliczność nocy poślubnej wdziękom.
Niestety – jednym z nich był jednak jej mąż – biegły rewident Henryk Sztywny, leżący z założonymi pod głowę rękoma, mimochodem ignorujący jej ponadludzkie starania. Henryk rozpamiętywał w myślach chłodny dotyk dłoni młodego kleryka splatającego ich dłonie, spojrzenie jego ciemnych oczu, badawczo obserwujących nowożeńców i niski tembr jego głosu, kiedy zadawał sakramentalne pytania. Ogólnie rzecz biorąc, fantazjował na temat mężczyzny zupełnie nie zdając sobie sprawy z dramatu, jaki przeżywa jego młoda żona.
Po kilku miesiącach wspólnego życia i absolutnego braku pożycia małżeńskiego, Marianna zaczęła przebąkiwać o rozwodzie. Wspomnienie nieudanej nocy poślubnej paliło ją tu i ówdzie żywym ogniem, zmysły nie dawały jej zasnąć, w nocy zaś nawiedzali ją wyimaginowani kochankowie. Rewident Sztywny przeżył tymczasem pierwszą, prawdziwie męską miłość. Obawiał się jednak skandalu, jaki wybuchnąłby w dzielnicy na wieść o tym, że jest homoseksualistą. Pragnąc zachować alibi i obawiając się wydatków związanych z kosztownym papieskim rozwodem zaproponował żonie układ. Późną nocą pewnego marcowego poranka podpisali umowę, która związała ich trwalej, niż wcześniejsze obietnice. Za cenę zapewnienia jej dostatniego życia Marianna zgadzała się grać rolę jego żony, zyskując jednocześnie pełną swobodę doboru partnerów oraz gwarancję uznania przez Sztywnego wszystkich potencjalnych potomków.
Marianna długo walczyła o palmę pierwszej ladacznicy w mieście. Rewident Sztywny obściskujący pokątnie pomocników wiejskich fryzjerów słyszał od czasu do czasu plotki, dotyczące kobiety będącej jego żoną. Nie przeszkadzały mu one tak długo, dopóki Marianna pozostawiała w spokoju jego klientów.
Kiedy jednak w jego biurze pojawiły się dwuznaczne uśmieszki i grubymi nićmi szyte aluzje, postanowił wyplątać się ze swojego nieudanego życia. Ponieważ tak to już jest, że biegli rewidenci nie są zazwyczaj obdarzeni ułańską fantazją, wybrał najprostszą drogę do zerwania więzów małżeńskich i rozpoczęcia nowego życia w towarzystwie młodego chłopca o pszenicznych włosach i olbrzymich niebieskich oczach. Postanowił zamordować Mariannę. Postanowienie to dojrzewało w jego głowie przez kilka dni, aby nabrać ostatecznego kształtu w chwili, kiedy ponownie przegrał w karty ze szczęściarzem Maxem Golonką i miejscowym proboszczem. Naznaczony nieuchronnością swoich postanowień rewident wstał, założył szary płaszcz, wymienił uprzejmości z pozostałymi graczami, wyszedł na ulicę i wpadł w sam środek chłodnego wieczoru zatruwając powietrze jadem planowanego morderstwa.
Wieczór stawał się chłodny. Izydor Gniot potarł zmarznięty nos i pewnym krokiem ruszył w kierunku mieszkania rewidentowej Sztywnej. Jak co dzień kilkugodzinna obserwacja Pauliny Kloc utwierdziła go w przekonaniu, że wybrał odpowiednią dziewczynę. Jak co dzień uświadomił sobie też, że powinien zapewnić jej lepsze życie, wyrwać z cuchnącego sklepiku Maxa Golonki. Izydor Gniot był zwykłym, prostym człowiekiem, żyjącym w biedzie. Lata niedostatku i kompleksów połączone z niewiarą w przyszłość sprawiły, że w jego duszy wykluł się nikczemny plan poprawy sytuacji materialnej i zdobycia pieniędzy. Pieniędzy, których potrzebował dla zatrzymania Pauliny Kloc. Pieniędzy na modne lakiery do paznokci, nowe ubrania i buty, na fryzjera i masażystę, na solarium i gabinet odbudowy biologicznej. Westchnął głośno, wciągając w płuca morowe, popołudniowe powietrze.
– Zabiję rewidenta Sztywnego – wyszeptał cicho. Oszołomiony tą myślą, mimochodem zapalił papierosa.
Max Golonko postanowił zamordować Izydora Gniota aby zdobyć Paulinę Kloc. Pożądał jej skrycie od chwili, kiedy zaczęła pracować w jego sklepie i odgłosem swoich butów na obcasie rozproszyła ciszę panującą w ponurej chłodni wypełnionej półtuszami. Niewiele wypił, ale dziwnie kręciło mu się w głowie. Wracał z kart do miasta, aby zamknąć sklep. Rozmyślając nad szczegółami zabójstwa minął obojętnie kościół, w którym z reguły zostawiał wygrane w karty pieniądze. Zamykał sklep o siódmej. Co dzień, pięć minut przed siódmą, Izydor Gniot pojawiał się w drzwiach, aby odprowadzić narzeczoną do domu. Wystarczy tylko przyczaić się w ciemnym zaułku z nieodłącznym rzeźnickim tasakiem w dłoni…
Spirala nagłego szaleństwa nakręcała się do nieprawdopodobnych rozmiarów. Rewidentowa Sztywna z ponurym uśmiechem pieściła w rękawie mały damski pistolet, za pomocą którego chciała wyprawić z tego świata swojego kochanka. Paulina Kloc znienacka postanowiła zamordować Adelajdę Rozdrażnioną i z krzywym uśmiechem ostrzyła pilnik do paznokci. Adelajda, robiąc na drutach, z nieskrywaną niechęcią przyglądała się swojemu staremu jamnikowi. Ksiądz sapnął z niedowierzaniem, przyglądając się pustemu wnętrzu skarbonki. Drapał się po łysiejącej głowie, zastanawiał się nad tym, co mogło się wydarzyć, a w jego głowie narastały obce dla niego myśli.
Atmosfera w miasteczku gęstniała z minuty na minutę. Powietrze przesiąknięte morderczymi zamiarami drżało w mrocznych zaułkach. Miejscowy szatan zacierał ze smutnym zadowoleniem ręce i rezerwował w ciemnych kątach piekła specjalne miejsca przeznaczone dla gromady morderców. Zakażone postanowieniem biegłego rewidenta powietrze, niczym zaraza przenikało do innych dzielnic, mącąc umysły uczciwych obywateli. Plany zabójstw i gwałtów mnożyły się z minuty na minutę, napięcie rosło, aniołowie z płaczem i krzykiem przelatywali nad dachami kamienic, potrącając się w locie. Szczury czując rosnącą nerwowość wyskakiwały z piwnic i z cichym piskiem rozbiegały się po podwórzach. Nadciągająca noc powoli stawała się za mała, aby zakryć sobą wszystkie kształty planowanego pandemonium.
Pięć minut przed piątą biegły rewident Sztywny wszedł do swojego domu. Zastał w nim półnagiego młodego człowieka i skamieniałą Mariannę z pistoletem w ręku, nieruchomo wpatrujących się w telewizor. Odruchowo rzucił okiem w stronę ekranu i zdębiał, zapominając o wcześniejszych, zbrodniczych planach. Nagłe osłupienie ogarnęło też innych mieszkańców, cudem tylko ratując ich dusze przed popełnieniem niegodziwości.
Sytuacja międzynarodowa przerosła wszystkich analityków i w przeciągu kilku chwil zmieniła się ze złej w katastrofalną. W oczekiwaniu na nieuchronny koniec miasto wracało do normalnego życia.
Kraków, 23 września 2001