Uwielbiałam odwiedzać ciotkę Helenę. Najmłodsza siostra mamy mojej mamy w niczym nie przypominała naszej ukochanej, lecz co tu kryć – nieco apodyktycznej i surowej babci Wisi, która swą szczupłą ręką potrafiła utrzymać w domu wojskowy dryl, wzorowy ład i sterylny porządek. Okrąglutka, jak pączek ciotka akurat tego nie potrafiła i obowiązkami domowymi przejmowała się raczej średnio, za to była uosobieniem czystej radości życia, które wbrew pozorom nie zawsze upływało jej w cudownej beztrosce i dokopało jej wcale nie mniej, niż innym, a na pewno grubo powyżej średniej krajowej. Po prostu, wszelkie życiowe przeszkody brała ze śpiewem na ustach, zmieniając repertuar w zależności od sytuacji: raz były to żywe czastuszki, innym razem rzewne wschodnie dumki, a z chwilą przejścia na zasłużoną emeryturę – wyłącznie najnowsze przeboje polskiego radia.  Ciotka Helena bowiem, z reguły utrzymująca swój wiek w wielkiej tajemnicy, postanowiła na zawsze pozostać młoda, nigdy się nie zestarzeć i basta. Udawało jej się to do tego stopnia, że chyba nie zdziwiłabym się zbytnio, gdyby nagle się okazało, iż jestem od niej dużo starsza…

Kochałam także jej dom na samym końcu miasteczka, pod samymi Sudetami. Za duży jak na potrzeby samotnej wdowy, stał w środku dzikiego buszu, który pewnie za czasów grafa von Kuhnendorfa, czy jak mu tam, był pięknym i zadbanym ogrodem, a od chwili, gdy stał się rekompensatą za straty poniesione przez ciotkę w innej, nagle obcej części świata, rósł sobie szczęśliwie, dziko i radośnie. Jak wszystko, co ciotkę otaczało.
Dotyczyło to także przedmiotów. Całego ich mnóstwa, będącego pozostałością po familii wspomnianego grafa, oraz nowszych, zbieranych przez ciotkę trochę bez ładu i składu, lecz z prawdziwą pasją kolekcjonera wszystkiego – od pamiątek rodzinnych po zwykłe śmieci. I to właśnie było najwspanialsze w tym domu, że nigdy nie było się pewnym, na co się człowiek natknie w jakimś kącie: na srebrną papierośnicę po grafie Von und Zu, czy na stary siennik po Iwanku, ostatnim ukochanym psie ciotki, po którym wciąż nosiła w sercu tak ciężką żałobę, że nie mogła zdecydować się na jego następcę. A w ramach zaspakajania instynktu opiekuńczego, dokarmiała, leczyła i hołubiła całe tabuny okolicznych sierot wszystkich gatunków, z ludzkim włącznie. Wszystko to sprawiało, że w każde wakacje leciałam tam jak na skrzydłach, lekceważąc młodzieżowe kolonie, obozy i inne zbiorowe atrakcje. Właściwie – tłukłam się  przez pół Polski pociągiem, którego siłę napędową stanowił wspaniały, dymiący i stękający z wysiłku parowóz. No i pewnego razu, wraz ze mną, wsiadła do przedziału zła godzina…

Popołudniowe drzemki należały u ciotki do codziennego rytuału, do którego, o dziwo, przystosowywałam się natychmiast po przyjeździe, chociaż w domu żadna siła, oprócz ciężkiej choroby, nie byłaby w stanie położyć mnie w dzień do łóżka. Tego dnia również senność zmogła mnie natychmiast po zjedzeniu kopiastej góry kopytek ze skwareczkami i zasnęłam martwym bykiem, nie słysząc wychodzącej ciotki, która po odbębnieniu swojej porcji króciutkiej drzemki, udała się na codzienną partyjkę remika do księdza proboszcza.

Z głębokiego snu wyrwał mnie dziwnie długotrwały chrobot w zamku, jakby ten, co w nim grzebał, miał alkoholowe trudności z trafieniem kluczem do  dziurki. Czyżby ciotka, w przypływie nagłego szaleństwa, aż tak dała się ograć księdzu, że ten ugościł ją swoją słynną nalewką, o której krążyły legendy, ale dotąd nigdy żadna świecka osoba nie dostąpiła zaszczytu jej skosztowania? Nawet jeśli, to wątpliwe, by poświęcił jej aż tyle, ciotka miała mocną głowę.
Ciche skrzypnięcie drzwi zastopowało moją chęć zerwania się z łóżka celem zobaczenia zalanej ciotki. To nie mogła być ona. Ona zawsze, nawet po ciężkiej przegranej w karty, wchodziła do domu z mocnym trzaśnięciem drzwiami. I śpiewem na ustach. Błysk latarki w korytarzu utwierdził mnie w tym przekonaniu na mur i spowodował nagłą jasność w moim umyśle i jeszcze większą panikę – Jezus Maria, włamywacze…! Wiedzą, że ciotki nie ma! Wyniosą wszystko! Wejdą tutaj i pozbędą się świadka, czyli mnie…! Pewnie dadzą mi w łeb, albo uduszą…! Matko kochana, uciekać! Schować się gdzieś…! Dzwonić na policję…! Ratunku!

Z tego wszystkiego sparaliżowało mnie całkiem i nie zdążyłam się ruszyć ani otworzyć gęby. Ciche szuranie dobiegało teraz z salonu, do którego przylegał mój pokój, czyli bandyci zaraz tu wejdą i koniec pieśni. Przestanę się dobrze zapowiadać. A rodzina tak na mnie liczy… I co? Będę leżeć jak ta owca i czekać na rzeź? W dodatku słuchając spokojnie, jak oprawcy wybebeszają dom ukochanej ciotce? O nie, żadne takie! Jak zginąć, to z honorem…

Zerwałam się z łóżka, usiłując nie zgrzytnąć ani jedną zabytkową sprężyną i na paluszkach udałam się w stronę drzwi, pewnie po to, żeby skrócić swe męki i dać się zabić od razu, ale jedno skrzypnięcie deski w korytarzu zmiotło mnie z powrotem do pokoju i ulokowało za ciężką, pluszową kotarą, ozdabiającą wielkie weneckie okno. Za którym, nawiasem mówiąc, było jeszcze całkiem jasno, bo pogodny, letni zmierzch zapadał powoli i z wielkim ociąganiem, jak zwykle. Po co więc tym bandziorom latarki? Chyba że cierpią na kurzą ślepotę. Ilu ich w ogóle jest? W tym momencie serce skoczyło mi do uszu – ślepy, czy nie, jeden z nich właśnie wchodził do pokoju… Pewnie usłyszał to moje serce,  które zasuwało, jak młot parowy…

Szmery dobiegające z drugiej strony kotary sugerowały, że ten ktoś ma w nosie moje dudniące organy, bo właśnie zajął się odsuwaniem szuflad w komodzie. Czyli stanął tyłem do okna, inaczej nie ma prawa mu się udać wyjąć żadnej z nich. Były ogromne, wypaczone i ciężkie, jak diabli… Spojrzałam ostrożnie przez dziurkę po ozdobnym frędzlu. Był sam! Jeden! Średnio wielki, w  jakiejś czarnej szmacie na głowie, dlatego pewnie ślepy. I jakiś słaby chyba, bo szarpał się z górną szufladą, aż mu ta szmata odskakiwała, a mebel ani drgnął. W takim tempie, to mu do jutra zejdzie, ma jeszcze trzy do wyszarpania…
Oderwałam na chwilę wzrok od dziury i wtedy zobaczyłam broń. Stała w kącie za kotarą, na malutkie wyciągnięcie ręki. Dwa starej, solidnej roboty, mosiężne karnisze, zakończone z obu stron czymś w rodzaju frymuśnych, ozdobnych szpikulców. Obok, na parapecie, w wiklinowym koszyku, piętrzyła się cała góra żabek na kółkach, a na podłodze kłębił się kołtun mocno poszarzałych firanek. Niewątpliwie rzuconych tam przez ciotkę i zapomnianych natychmiast po powieszeniu nowych. Wspaniały wybór broni na chwilę mnie ogłuszył, po czym złapałam po jednej sztuce do każdej ręki i z furią ruszyłam do ataku na wroga…

– O kur… – zdążył tylko jęknąć, gdy końcem karniszowej dzidy walnęłam go na oślep, starając się jednocześnie zarzucić mu na łeb sieć ze skłębionej firanki. Udało się tylko dlatego, że właśnie klęczał, szarpiąc się z drugą szufladą od dołu i nie spodziewał się ataku. Na wszelki wypadek walnęłam go jeszcze raz w tę szmatę na łbie, żeby mu coś głupiego do niego nie przyszło i na chwilę zapanował spokój. Bandzior leżał na brzuchu, nieruchomy i niegroźny jak żuczek… Oddychał, czyli był całkiem żywy, tyle, że chwilowo całkowicie pozbawiony mocy przerobowych. No, teraz szybko związać wieprza i dzwonić po policję!
Niestety, nic odpowiedniego do wiązania nie miałam pod ręką, a wieprza wolałam nie spuszczać z oka, by w razie jego ocknięcia, niechcący nie doszło do zamiany ról. Może i nie należał do wybitnych siłaczy, ale na pewno był o wiele silniejszy ode mnie. Żabki!! To nie było współczesne barachło, nie mogące utrzymać leciutkiej, jak piórko, tiulowej firanki, lecz porządne, wielkie krokodyle, których ostre zęby prędzej zżarłyby grubą kotarę, niż ją z siebie wypuściły. Po krótkiej chwili to samo zrobiły z nogawkami spodni i rękawami łobuza, zagryzając je i łącząc w pary na mur. No, może na mały murek. Na wszelki wypadek, spięłam nimi także tę szmatę, która przy bliższych oględzinach okazała się jakąś rozwleczoną  kominiarką, z kokonem firanki, żeby padalec nie mógł ruszyć łbem, bo właśnie zaczął – i skończył mi się materiał unieruchamiający. Luźne kółko bez żabki, które pozostało niewykorzystane, pasowało akurat do włożenia w nie obu kciuków i ostatecznego obezwładnienia obu brzydkich rączek, więc wbiłam je troszkę na siłę, nie zważając na dźwięki dochodzące z wnętrza szmat. A na koniec złapałam krzesło i ustawiwszy je okrakiem nad delikwentem, opadłam na nie z wielką ulgą. Nie zapominając o ponownym uzbrojeniu się w karnisz.
– Cicho! Bo zabiję! – wrzasnęłam i dźgnęłam lekko w ruszający się pod krzesłem tyłek, który natychmiast znieruchomiał.

Teraz dzwonić na policję! Telefon był w salonie… Ale jak zejść z tego krzesła i zostawić to bydlę samopas? Gdyby tak udało się tę dzidę oprzeć jednym kłującym końcem na jego odwłoku, a drugi zaklinować koniec w tej najwyższej, wysuniętej szufladzie… Udało się. Po chwili znów siedziałam na krześle nad bandytą i czekałam na stróżów prawa. Mogłam się nawet powachlować kawałkiem firanki, ręce miałam przecież wolne. Unieruchomiony karnisz przygważdżał, żabki trzymały, a firanka omotywała, jak należy, czyli odwalały za mnie całe pilnowanie, aż miło było patrzeć.

Panowie policjanci w liczbie dwóch, którzy po kwadransie przybyli na miejsce zgłoszenia włamania, starali się ze wszystkich sił zachować powagę i na wybuch nieokiełznanej radości pozwolili sobie dopiero po załatwieniu wszystkich formalności i załadowaniu do policyjnej nyski sprawcy rzeczonego czynu, którym okazał się częsty gość miejscowego posterunku, niejaki Kobył Jan, syn Rudolfa i Anieli, uporczywie uchylający się od uczciwej pracy, za to nie stroniący od kieliszka. Najwięcej czasu zmitrężyli przy uwalnianiu kciuków rzeczonego Kobyła z mosiężnego kółka, zastanawiając się nawet, czy nie wezwać na pomoc ślusarza, ale w końcu, przy pomocy mydła i oleju rzepakowego jakoś udało im się je zastąpić normalnymi kajdankami. Do przesłuchania mnie, jako zgłaszającej włamanie, jednak nie doszło, pan władza bowiem zdołał tylko zapytać:
– Jak… –  i spojrzawszy na karnisz, który wciąż trzymałam w ręce, na kłąb firanki spienionej u mych stóp jak brudna fala oraz na rozsypane dookoła żabki szczerzące ząbki jak krokodylki, wydał z siebie dziwny dźwięk i uciekł do ogrodu. A kolega natychmiast podążył jego śladem i zataczając się ze śmiechu, spadł z dwóch ostatnich schodków i tam już pozostał, wijąc się jak dżdżownica i kwiląc jak majowe ptaszę.

Otrzeźwiał dopiero wtedy, gdy usiadła na nim ciotka Helena, która potknęła się o jego nogi, gdyż wracała z remika u księdza proboszcza w jeszcze doskonalszym nastroju niż zwykle i śpiewała sobie wesolutko: gdyy mi cieebiee zaaabraaaknieee…. ta ra ra ra…

Ilustrowała: AnetaG/pinezka.pl