Oboje byli całkiem przeciętni. Tacy niewyróżniający się niczym szczególnym. Przeciętnej urody, przeciętnej mądrości, przeciętnych upodobań. Pracowali na tyle gorliwie, by spełniały się ich nieśmiałe marzenia, lecz na tyle mało, by nie wyróżniać się niemoralnym luksusem. Naprawdę, wystarczało im to, co życie ofiarowywało każdego dnia. Zajmowali przytulne M-2, tętniące życiem ulice miasta pokonywali sfatygowanym fiacikiem. Dokąd? Ano do pracy, do kina, niekiedy teatru.
Lubili też posiedzieć w kawiarence przy małej czarnej, gawędząc o wszystkim i o niczym, spoglądając ukradkiem na otaczających ich ludzi. Zimowe wieczory umilało im niewielkie grono znajomych, latem zaś Fundusz Wczasów Pracowniczych ofiarowywał „wymarzony wypoczynek”. No, może nie całkiem idealny, pozwalał jednak złapać przysłowiowy oddech. Było im całkiem dobrze.

Mijały kolejne lata. Mimo wielu usilnych prób, niektórych nawet całkiem przyjemnych, liczba lokatorów M-2 nadal pozostawała najmniejszą z możliwych. Na ułamek sekundy pojawiła się myśl o adopcji, uleciała jednak w bliżej nieznanym kierunku.

Niespełnione instynkty, tak macierzyński, jak i ojcowski, z czasem oblekły ich codzienność w nudę, bezcelowość i beznadzieję. Nawet nie zauważyli, kiedy. Szukając odmiany i nowych podniet, oddali się zgoła innym zajęciom, niż dotychczasowe. Beata z pełnym zaangażowaniem, poświęceniem godnym lepszej sprawy, przesiadywała godzinami przed telewizorem. Podjadała wtedy co wymyślniejsze smakołyki. W efekcie jej ciało rozrosło się do całkiem pokaźnych rozmiarów. Do niedawna ładnie zaokrąglona kibić przypominała teraz nadmuchany balon.   Spoglądając w bezlitosne lustro, odczuwała obezwładniający niesmak i przygnębienie. Starając się poprawić paraliżujący ją fatalny nastrój, otwierała drzwi… lodówki.

Jerzy natomiast bohatersko, ofiarnie, z ogromnym samozaparciem odkrywał w sobie namiętność do hazardu. Poker z czasem wessał go z siłą trąby powietrznej. Wciągnął w miażdżącą spiralę emocji. Jego taktyka, niestety, często nie gwarantowała stuprocentowej skuteczności, toteż kieszenie znoszonej marynarki niejednokrotnie świeciły pustkami. Bywało jednak, że szeleścił banknotami. Wtedy hojnie, pusząc się jak paw, obdarowywał swoją życiową partnerkę. To umniejszało czające się cichutko, jego nieśmiałe poczucie winy.

Z czasem Jerzemu i kumplom spodobał się pomysł wspomożenia pokerowych uniesień czymś mocniejszym. Po każdej kolejnej butelce panowie czuli się coraz lepiej. Trunki okazywały się dobre na niemal wszystkie choroby. Niestety, wzmacniały na krótko. Leczenie objawowe pozwalało na chwilową poprawę samopoczucia, nie przynosiło jednak cudownego uzdrowienia. Zresztą podobnie jak przewrotny, nieprzewidywalny poker.

Po każdej takiej imprezie Jerzego ogarniał, nie do końca irracjonalny, lęk. Powrót do domu przypominał bowiem rosyjską ruletkę. Tak, mógł się spodziewać wszystkiego: ciszy – przeciąganej tak znacznie w czasie, że już zupełnie nie błogiej, oraz gderania – trochę się na to uodpornił. Niby zwyczajnie, po męsku, nadal robił swoje, ale dość miał ciągłego zrzędzenia. Wywoływane próbami protestu burze z piorunami przerastały jego zdolności obronne. Kulił się wówczas w sobie, robił malutki, niczym Guliwer wśród olbrzymów. Tak, Beata po mistrzowsku okazywała swoje niezadowolenie. Jerzy – po mistrzowsku – wynajdywał po temu powody. Nie, nie było im dobrze.

Wiadomo jednak, nic nie trwa wiecznie. Pewnej ciepłej, piątkowej nocy Jerzy, jak to miał już w zwyczaju, wrócił późną porą do szczupłej kubatury mieszkanka i otyłej żony, mocno podchmielony, by nie rzec, pijany. Ale, tym razem, pijany dwukrotnie. Nie dość, że był „zalany” wysokoprocentowym trunkiem, to jeszcze upojony niewysłowionym wprost szczęściem. Kieszenie wypychała mu ogromna, jak na niego, suma szeleszczących banknotów. Cała wypłata, a do tego spora sumka wygrana w pokera, przyjemnie, niemal błogo, „ciążyły” na sercu Jerzego. Łagodziły także uporczywe, rzecz jasna w chwilach trzeźwości, wyrzuty sumienia.

Z niemałym wysiłkiem włożył klucz do zamka. Otworzył drzwi. Z tryumfalnym wyrazem twarzy, ale za to mocno chwiejnie, wkroczył do wnętrza. Nagle, zupełnie niespodziewanie, czyjaś pięść wystrzeliła z impetem, trafiając prosto w jego dobroduszną twarz. Uderzyła w policzek z taką mocą, że wyrżnął plecami o podłogę. Mimo zniewalającej siły uderzenia, Jerzy nie stracił świadomości, jeśli nawet posiadał ją chwilę wcześniej… Jęcząc, usiłował wstać, szukając jednocześnie błędnym wzrokiem swojego oprawcy, lecz kolejne celne ciosy, spadające już na wszystkie części ciała, skutecznie odprawiły go w niebyt…

Wtedy to Beata, z siłą zdradzającą niezwykły stan wzburzenia, by nie powiedzieć furii, chwyciła bezwładnego Jerzego za poły marynarki. Bez najmniejszego wysiłku, wszak była mocną i rosłą kobietą, podniosła go do góry i, potrząsając jak marionetką, rzuciła z impetem na tapczan. Przeszukując odruchowo kieszenie tweedowej marynarki, natknęła się na dużą sumę pieniędzy. Wyjęła zmiętoszone zwitki banknotów, skrzętnie ukrywając je również w kieszeni, tyle że własnego fartucha. Dopiero w tym momencie przestała działać adrenalina. Straciła całą sztywność. Bezwładnie opadła na fotel, a jej ciałem wstrząsnął niepohamowany szloch…

Sobotni ranek zastał Beatę w tym samym fotelu, obolałą, zesztywniałą, na wpół przytomną. Rozejrzawszy się dokoła, przypomniała sobie w ułamku sekundy wydarzenia ubiegłej nocy. Pojękując cichutko, poczęła gramolić się z siedziska, gdy z tapczanu dobiegły ją złorzeczenia budzącego się Jerzego.

To, co ujrzała, przeszło jej wszelkie wyobrażenia. Przed nią ukazał się obraz zmęczonej, sponiewieranej, smutnej istoty. Napuchła, obrzmiała twarz, na której widniała zaschnięta krew, zupełnie nie przypominała zwykłego oblicza męża. On, tymczasem, powolutku starał się przyjąć postawę pionową. Trzymając oburącz głowę, którą rozdzierał tępy ból, z niemałym trudem poczłapał do przedpokoju. Stanął przed lustrem i, podobnie jak Beata, oniemiał. Szacując spoglądającą nań upiorną postać, raptem przypomniał sobie wszystko. Gorączkowe przetrząsanie pustych już kieszeni marynarki, upewniły go w najgorszych przypuszczeniach.
Beata, przyglądając się mężowi, ze strachem czekała na wymierzenie kary, tak spodziewanej, jak nieproszonej. Oczami wyobraźni ujrzała nieubłagany koniec wspólnego życia, nawet jeśli ostatnio było ono mocno nadwątlone. Jerzy wreszcie, jak rażony gromem, z uczuciem wstydu i bezgranicznego upodlenia, odwrócił się ku niej i niespodziewanie rzucił na kolana.

– Beatko, kochana moja! – załkał żałośnie – Popatrz! Napadli, pobili! Ograbili!
– Ale… ja nie chciałam, ja…
– Tak, wiem, zasłużyłem sobie. Idiota ze mnie! Obiecuję ci. Nigdy, nigdy więcej wódki, nigdy więcej! Tylko wybacz!

I tak też się stało. Od tamtej pory minęły lata. Jerzy, do dzisiaj nie tyka alkoholu, dobrze pamięta niezidentyfikowanych oprawców. Czasem zagra partyjkę pokera, stawką są jednak znikome sumy. Ot, tak, dla animuszu. Beata wybaczyła, chociaż stale pamięta ów wiatr przemocy, jaki przemknął pewnej piątkowej nocy nad ich domem. Niech tak zostanie. Jest im całkiem dobrze.
No i nie są już tak całkiem przeciętni, ale o tym… sza!

Ilustrowała: AnetaG/pinezka.pl (z wykorzystaniem zdjęć z SXC.hu)