Teraz, po wszystkim, jestem pewien kilku rzeczy. Tak dotyczących przeszłości, jak dotyczących najbliższej przyszłości, choć najważniejsze pytania nadal pozostają poza moim zasięgiem.

Zaczęło się od wędrówki po górach; wędrowałem, licząc się z tym, że będę musiał moknąć, zanim dotrę na miejsce spotkania. Dawniej często wybierałem się na takie wycieczki, zwłaszcza latem. Od dobrych paru lat nie byłem w górach, a na dobrą sprawę na żadnej pieszej wycieczce. Osiadłem w jednym miejscu, duch przygasł, zaś ciężkie buty zamieniłem na wygodne mokasyny.

Wyruszyłem tym razem, by odświeżyć wspomnienia, by jeszcze raz dotykać stopami tych samych bukowych ścieżek, nie sprawdziwszy jednak podstawowej rzeczy. Namiotu. Był w opłakanym stanie – nie wiem, czy są jakieś mole, które gustują w brezencie, być może to jakiś grzyb, czy inny pasożyt. Nie mogłem zawrócić – termin spotkania, od którego zależało bardzo dużo, być może najważniejszego spotkania mojego życia, zbliżał się nieuchronnie. Wycieczka śladami brodatego młodzieńca z plecakiem, którego z trudem rozpoznawałem na zdjęciach, zaczęła jawić się raczej jako survival…
Przez pierwsze dni było pogodnie, nawet bardzo. Ciepłe lipcowe noce nie dawały się specjalnie we znaki, zaś poranne przymrozki bezskutecznie próbowały sforsować śpiwór. Piątego bodaj dnia ujrzałem na niebie zapowiedź kłopotów i wiedziałem, że będę musiał poszukać schronienia. Ruszyłem szybciej przed siebie, cały czas zastanawiając się, czy kiedykolwiek przedtem tu dotarłem; czy to, co pamiętam, rzeczywiście jest gdzieś przede mną, czy też pamięć zawodzi po latach.

Nie zawiodła. Wieczorem zza drzew wyłoniła się wiata, zbudowana tak dawno temu, że nawet ludzie mieszkający w okolicach nie pamiętali, kto ją postawił i w jakim celu. Przypominała nieco przystanek autobusowy: spadzisty dach z jednej strony sięgał ziemi, z drugiej był ledwo zaczęty. Sprawiała wrażenie, jakby w założeniu miała być ostrosłupem, sprawiała wrażenie czegoś na kształt niedokończonej piramidy – dzięki temu dało się do niej wejść, będąc z grubsza chronionym z trzech stron. Pośrodku było palenisko, na oko nieużywane od bardzo dawna, w głębi, tuż pod ścianodachem jedna prycza, w dodatku tak wąska, że dorosły mężczyzna z trudem się na niej mieścił. Chudy nastolatek mieścił się na niej idealnie…

Wszedłem do środka, jeśli wiata ma w ogóle jakikolwiek środek i natychmiast wybiegłem na zewnątrz kaszląc i czując nadchodzące torsje. Smród dobiegający od strony wiaty świadczył dobitnie, że coś, co w niej zamieszkało – dokonało w niej również żywota. Smród rozkładającego się ciała.
Chmury na niebie nie pozostawiały mi żadnego wyboru. Mogłem zostać na zewnątrz lub spróbować znaleźć przyczynę, usunąć ją i jakoś przeczekać tę noc. Szykowała się niezła burza, a ja nie zamierzałem moknąć na zewnątrz…
Naciągnąłem golf na twarz i przewiązałem dodatkowo apaszką. Wyglądałem, wyobrażałem sobie, trochę jak bandyta napadający na dyliżanse w czasach wolnej miłości i bezprawia, daleko za morzem. Żałowałem, że nie mam lustra. Wszedłem do szałasu.
Wyrzuciłem stamtąd trochę rzeczy i posprzątałem – nawet nie było tego dużo. Znalazłem winowajcę – na poły rozłożone ciało… nie wiem czego. Kuny? Lisa? Nie miało to najmniejszego znaczenia. Nie rozumiałem wtedy jeszcze, że nie to było przyczyną zapachu śmierci… Rozpaliłem ognisko, by wypełnić schronienie przyjaznym zapachem palonego drewna…

Może, gdyby nie burza, zawczasu zrozumiałbym coś z tego, co się potem zdarzyło. Może gdybym dał się ostrzec, byłbym dziś na miejscu i słuchał tego, co miałem usłyszeć?
Koło północy, gdy dookoła szalał wicher, a czarne jak niebo drzewa chyliły swe wierzchołki ku czarnej jak niebo ziemi, poczułem czyjąś obecność. Obudziłem się prawie natychmiast, nie dość jednak szybko, by uniknąć ciosu w głowę. Potem nie pamiętam już nic.

Zostawili mnie w szałasie. Nawet nie wiem, kim byli i ilu ich było. Nie wiem, czy chcieli schronienia, czy śledzili mnie, by obrabować. Nie wiem nic. Nic już nawet nie chcę wiedzieć. Powoli przyzwyczajam się do eterycznego przenikania najbliższej okolicy. Rozwiewam się na wietrze i z łatwością przeskakuję przez najwyższe buki. Przysiadam na gałęziach w oczekiwaniu… właściwie to bez oczekiwania.
Nie zbliżam się do wiaty. I choć z jednej strony cieszę się, że nie mam węchu, to z drugiej wcale nie zazdroszczę wędrowcowi, który mnie odnajdzie…