Piiiip! – wrzasnęła bramka w supermarkecie, zaś personifikacja drogowego walca, potężny, niczym Marcelus Walles z Pulp Fiction, ochroniarz zastąpił mi drogę.
– Proszę otworzyć plecak – zadudnił, a mi, chociaż wiedziałem, że jestem zupełnie niewinny, serce stanęło w gardle. A jak mi coś ktoś podrzucił – przemknęła przez głowę straszna myśl i zaraz zaowocowała potężnym rumieńcem. Jakaś starsza pani z koszykiem wypchanym wszelkimi dobrami obrzuciła mnie wiele mówiącym wzrokiem pod tytułem „złodziej” i, gdyby mogła, to by mi sprzedała pewnie jeszcze kopniaka.

Drżącymi rękami otworzyłem plecak, zaś drogowy walec pogrzebał w nim ochroniarską pałką, poroztrącał kilka płyt i kilka razy stuknął w książkę. Książka, na szczęście dla mnie, była prawie antykiem, na pewno nie było jej na żadnej z przecen i nie była bestsellerem. Płyty były moje i dam głowę, że gdy przechodziłem przez te bramki w tamtą stronę – nie piszczały. Dziwne by było, gdyby teraz zaczęły.
– Proszę przejść bez plecaka – mruknął do mnie, a ja wzruszywszy ramionami przeszedłem jeszcze raz.
Piiiip! – wrzasnęła ponownie bramka, a mi przed oczami stanęły, nie wiedzieć czemu, sceny ćwiartowania i wbijania na pal, choć niekoniecznie w tej kolejności.
– Pójdzie pan ze mną – powiedział walec, zabierając mój plecak.
Posłusznie udałem się we wskazanym przez niego kierunku. Po drodze resztka instynktu samozachowawczego kazała mi przetrząsnąć kieszenie. Jasne, że nic nie ukradłem. Ale wystarczyło, by ktoś mi wrzucił ołówkową temperówkę do płaszcza i byłem ugotowany. Nie znalazłem nic.

Drzwi zamknęły się za nami z nieprzyjemnym trzaśnięciem, które (znów te dziwne skojarzenia) wydało mi się podobne do dźwięku, jaki wydają nadgarstki, gdy potraktować je ochroniarską pałką. Dałbym głowę, że nigdy nie słyszałem takiego dźwięku, ale równocześnie coś mi mówiło, że całkiem niedługo poznam.

Stanęliśmy przed kolejnymi drzwiami i mój opiekun, z gracją czołgu tygrys, pchnął je, ukazując moim oczom dość przytulne wnętrze. Przytulne – jak na standardy ponurego korytarza oczywiście, który z kolei kojarzył mi się z innym korytarzem, widzianym dawno temu w filmie Dead Man Walking. Za konferencyjnym stołem wśród czterech ciepłopomarańczowych ścian siedział niepozorny człowiek.
– Proszę usiąść – powiedział, choć, dziwna sprawa, równie dobrze mógłby powiedzieć: „Ahh, mister Anderson. We’ll miss you”. – Nie zdziwi się pan – kontynuował niepozorny człowieczek – jeśli każę się panu rozebrać. Z tego, co widziałem – tu wskazał na telewizor, który stał koło niego – chyba nie wszystkie rzeczy, które ma pan w kieszeniach należą do pana.
– Ale ja nic nie kupiłem – wybełkotałem przerażony.
– No toż właśnie o to chodzi, że pan nic nie kupił. – Ostatnie słowo zaakcentował wyjątkowo mocno. – Gdyby pan kupił – znów ten sam akcent – nie byłoby pana tutaj.
– Proszę zdjąć płaszcz – powiedział, łagodnie mrugając przy tym i zrozumiałem, że owo mrugnięcie miało przyspieszyć proces decyzyjny, albowiem skierowane było do ochroniarza, który wciąż tkwił za mną.

Potem wszystko potoczyło się jak w najgorszym koszmarze. Człowieczek z pedanterią skanował każdą część mojej garderoby, nie znajdując jednak przedmiotu, na który zareagowała bramka. Szybko zostałem w samych tylko majtkach. Stałem tak, drżąc z zimna, zaś mój inkwizytor szybkim ruchem uprzątnął swoje biurko, zrzucając wszystkie moje ubrania na ziemię.
– No cóż, proszę pana – powiedział – wie pan, który dziś jest?
– Dwudziesty drugi – odparłem, szczękajac z zimna.
– A tak – potwierdził, uśmiechając się kaprawo – dwudziesty drugi grudnia. A pan nic u nas nie kupuje, bo przecież obydwaj dobrze wiemy, że niczego pan nie wyniósł, prawda? – uśmieszek stał się jeszcze ohydniejszy.
– Więc jakim prawem… – zacząłem i nagle znalazłem się na ziemi powalony mocnym ciosem.
– Jakim prawem, gnojku? Jeszcze pytasz, jakim prawem? – zerwał się zza swego biurka i nachylił nade mną. – Wiesz, ile tu jest towarów? Zdajesz sobie sprawę z tego, ile czasu i przygotowań, praca ilu ludzi została włożona w to, by każdy znalazł tu coś dla siebie? A ty co, gnido? Wychodzisz z pustymi rękami? I może pójdziesz do konkurencji? A czegóż to pan wybredny u nas nie znalazł? Jakiż to ptasich mleczek się paniczowi zachciewa, co? Ech, szkoda czasu na takiego jak ty… Dobra, wyrzuć go – ostatnie słowa chyba już nie były skierowane do mnie.

ilustr. Anna Fudyma/pinezka.pl
    Wylądowałem dość twardo, ale wciąż jeszcze było we mnie na tyle dużo adrenaliny, że stanąłem na nogi. Kaprawy uśmieszek i walec drogowy stali w drzwiach, ja w samych majtkach stałem na chodniku. Dookoła przechodzili ludzie, niektórzy się zatrzymali, by zobaczyć o co chodzi. Z daleka dochodziło „…pokój niesie ludziom wszem…”
– Wypierdalaj, złodzieju – huknął ochroniarz.

Tego było już za wiele. Zebrałem się w sobie i odkrzyknąłem z całą wściekłością, jaką w sobie znalazłem.
– Nie jestem złodziejem! A co ja wam niby ukradłem?
Kaprawy uśmiech raz jeszcze wychynął zza stalowych drzwi.
– Czas – powiedział i zniknął.

Starsza pani, która minęła mnie przy bramce kopnęła mnie teraz w goleń, mamrocząc: – Złodziej.

Grafika: Anna Fudyma/pinezka.pl