Stokrotki
Odkąd tylko ją tego nauczyłem, moja siostra podpisywała się wszędzie jak najęta. A to świecówką na drzwiach od sracza, a to moim cyrklem na kuchennym stole, nawet węglem na ścianie koło pieca w stołowym. To jej bazgrolenie strasznie naszych starych wkurzało, zwłaszcza, że się uparła pisać „u” zamiast „y”. Nie rozumieli, o co chodzi. A wystarczyło spytać mnie. Powiedziałbym im, że siostra dzięki zamianie literek ze zwykłej Marysi przemienia się w bohaterską Marusię i nie czuje się już gorsza od kolegów z podwórka.
A chłopakiem bardzo fajnie się wtedy było. O, rany! Nawet bardziej niż bardzo! Na czachę hełmofon z harcerskiej składnicy, co z tego, że flanelowy? Do ręki blaszana giwera, na smycz choćby jamnik i szpula na podwórko! Trzeba tylko było uważać, żeby się nie nadziać na starego Adamiaka, co po całych dniach na ławce sterczał. Marysi na Klossa wyglądał, a mnie bardziej na Brunnera. Z charakteru.
Ale on nas nienawidził! Czepiał się, śledził i donosił naszym starym. Kiedy na skwerze rwaliśmy amunicję – psem szczuł, a hełmofony zabierał nam przy każdej okazji. Czemu? Sam łaził w wyszmatławionej rogatej polówce, to i pewnie zazdrościł. A jaki tchórz! Niby w klapie taki malutki „Walecznych” nosił, a tylko się wygarnęło z korkowca, to skakał jak ping-pong i wrzeszczał. Kiedyś mnie, świnia, kapuśniakiem oblał i jeszcze z ozorem poleciał do mojej mamy, że mu strzelam pod oknami.
Z podwórka na front, to już było ledwie dwa strzały z procy. No, może ze trzy, gdyby to Marysia strzelała. Tłukliśmy oczywiście szwabów. Tych z POM-u. Zbyt wielu ich nie było, ale i tak na sam ich widok zaciskało się zęby, a kto miał z czego – strzelał, póki amunicji starczyło. Fryce bezczelnie siedzieli na ruskich traktorach, takich czarnych i po byku wielkich – zupełnie jakby to „Pantery” były albo nawet „Tygrysy”. Z reguły nie wiedzieli, że właśnie trwa bitwa, bo nasze „hurra” i „hendehoch szwajne” nie mogły się przedrzeć przez huk silników. Tak samo i kanonada nie robiła na szkopach żadnego wrażenia. A jak mogło być inaczej, skoro kulki czarnego bzu wcale nie były przeciwpancerne? I nic nie pomagało przejście na plucie nimi ze szklanych syfonowych rurek zamiast z automatycznych ołówków.
Raz tylko jeden udało się szwaba ustrzelić i w szał wpadł, bo ledwie ranny, a nie porządnie zabity. Traktorzysta Hetnar oberwał w oko i, jak na macedońskiego imigranta, to nawet krótko bluzgał, za to głośno. Potem zobaczył nas. Złapał za korbę i przeszedł do kontrataku. Nie obyło się bez strat: następnego dnia do walki nie stanął Stojan, syn postrzelonego. Zresztą i tak nie byłoby z niego pożytku, bo mu starzy skonfiskowali i pepeszę, i hełmofon. Poza tym – jak mi zameldował – został ciężko ranny w dupę.
Ani śladu nie było już po tych obrażeniach, kiedy sierpniowego ranka zajęliśmy stanowiska bojowe wokół pomowskiego płotu. Stojan leżał obok mnie i walczył jak lew. Ogień przerywał tylko na widok ojca. Marysia przyszła późno, bo jej tenisówki pękły i zanim się wygrzebała, już było południe. Zameldowała mi się jak należy, ale odesłałem ją na tyły. Po co mi ona, skoro nikt jeszcze nie ranny? A bitwa była ostra jak szlag! Czołgi właśnie szykowały się do wyjazdu na pegeerowskie pole, więc załogi wszystkich naszych złotoryjskich „Rudych” prowadziły szczególnie intensywny ostrzał.
To znaczy, my strzelaliśmy, a dziewczyny modliły się o komendę: Aganiok, dawaj! Janek ranny! Marysia leżała sobie spokojnie, jak to ona, i czekała, aż nam zabraknie zaiwaniającego przy żniwach nieprzyjaciela. Zawsze wtedy wojsko się nudziło i na pięści rozstrzygało, która załoga lepsza. No, trzeba przyznać, że Marysia była supersanitariuszką. Pewnie przez to, że często się przyglądała, kiedy nasza mama miała dyżur na ratunkowym. Dzięki temu moja siostra, najlepiej ze wszystkich Maruś, umiała tamować farbę lecącą z kinoli i używała nie chustek do nosa, ale prawdziwych bandaży i waty z pogotowia.

Kiedy ostatnia „Pantera” wyjechała z POM-u i zniknęła za zakrętem, bój tradycyjnie ustał i się zaczęło. Długo nie trzeba było czekać na rannego: pierwszy padł Gustlik – Wiesiek Nieculak, syn dzielnicowego. Marysia fachowo usztywniła mu palec patyczkami po lodach i gumką do włosów, a potem zaczęła pchać tej fujarze do nosa watę, bo makabrycznie farbował. Jak szlachtowany wieprzek zacharczał, kiedy mu zatkała jedną dziurkę. Właśnie zabierała się do drugiej i wtedy zza rogu wybiegł Pier Czernousow, co to jego stary był górnikiem repatriowanym z Francji i fedrował pod naszym ojcem na „Lenie”. Pier urodził się już w Złotoryi, ale często się zapominał i gadał po żabojadzku. Podobno matka, Francuzka, kupowała mu za to „Donaldy”, a stary dupę lał.
Czernousow doleciał do nas, oparł się o siatkę i wydyszał:
– À Jerzma… Jerzmanice il y a des tanks!
Nikt mu nie odpowiedział.
– No, co? Ogłuchliście, głupki?
– Przetłumacz, baranie! – ja na to.
– Aaa… – załapał – Czołgi! W Jerzmanicach czołgi stoją! Prawdziwe!
Poderwaliśmy się wszyscy, a kto jeszcze się bił, to i przestał. Ranni ozdrowieli w jednej chwili, Szariki rozszczekały się jak durne. Żadna komenda nie padła, ale ruszyliśmy. Pełnym gazem pognaliśmy do Jerzmanic! Po drodze załogi się wymieszały między sobą, jednak nikt nie zwracał już uwagi, kto z którego czołgu. Lecieliśmy przez miasto, a dorośli pukali się w czoła i nas zaczepiali. Nikt ich nie słuchał, bo co oni się znali na wojnie?
Na przedzie zasuwał Kostas. Ten to miał biegi! Może dlatego, że często wiał przed swoim starym, wiecznie narąbanym partyzantem z Grecji. Pier, chociaż też dobry biegacz, ale że się wcześniej zmachał, to zamykał stawkę. Mocno już złachani wpadliśmy na skrzyżowanie w Jerzmanicach, tam gdzie do szosy dochodzi ta polna droga z lasu. Ledwo wyhamowaliśmy. Cała nasza międzynarodowa pancerna od razu gęby pootwierała i gały wybałuszyła chyba tak samo szeroko. Czołg! Jedną gąsienicą stał na poboczu, a drugą na szosie. Czołg! „Rudy” czy nie „Rudy”? Jakiś taki inny trochę. No, ale co z tego? Czołg! Nieważne, że „102” na wieżyczce nie było. Nieważne, że orzeł jakiś inny. Co z tego, że nie taki kanciasty jak Jankowy? Nasz! Prawdziwy! I wielki, kurde, jak stodoła!
Na pancerzu leżeli dwaj pancerni. Kombinezonów nie mieli takich fajnych jak w telewizorze, ale utytłane jak u traktorzystów. Leżeli i się opalali. Z wieżyczki wystawał trzeci, dowódca – gwiazdki miał na pagonach. Pochylał się, a dłonią przyciskał do głowy ucho hełmofonu. Jakby czegoś słuchał. Zobaczył nas i jakąś taką dziwną minę zrobił, tylko czemu? Racja, trochę sporo nas było, dobre dziesięć załóg w komplecie i Marusie, ale wyglądaliśmy całkiem normalnie. Jak wojsko polskie. Prawie każdy miał hełmofon, chociaż w różnych kolorach, bo ja na przykład niebieski, a Stojan kratkowany – z koca mu matka uszyła. Marusie stały obwieszone chlebakami, a jak która ambitna, to i krzyżyk miała wyszyty na opasce. Uzbrojeni byliśmy, i to całkiem nieźle: pepesze na bateryjki, korkowce i plastikowe automaty na korbki takie. Staliśmy w ciszy. Nagle zapiszczało z tylnych szeregów:
– Kurde, to Janek! Janek Kos, kurde!
Zaraz prawie rozległo się klapnięcie i płacz Jorgosa, Kostasowego brata. Zarobił konus w baniak za pyskowanie bez rozkazu. I należało się! A Janek wciąż się na nas gapił. Marysi się wydało, że właśnie na nią i się zaczerwieniła, potem zbladła, a nogi jej się ugięły z wrażenia. Pewnie by padła, ale Kos odwrócił się od nas, znowu przycisnął ucho hełmofonu i wrzasnął do tych, co się opalali:
– Do wozu!
Poderwali się i jeden błyskawicznie wskoczył do maszyny przez właz w wieżyczce, a drugi zsunął się z pancerza i poleciał do włazu kierowcy. Z pośpiechu się potknął i wygrzmocił.
– Grigorij, co ty robisz?! – jęknął Stojan.
Saakaszwili łypnął na nas złym okiem, nawet nie otrzepał kombinezonu, tylko wskoczył do czołgu. Zaraz ryknął silnik tak głośno, że aż podskoczyłem. Gdzie tym „Panterom” z POM-u do prawdziwego! Huk był straszny, ale czołg nie ruszał się z miejsca, a Janek w wieżyczce sterczał bez ruchu. Dalej nasłuchiwał. Marysia wytrzeszczała oczy na niego, jak na Matkę Boską co najmniej. Nagle skoczyła do rowu i zaczęła na łapu-capu rwać te stokrotki-marnizny, co tam rosły. Raz, dwa – narwała dość i podreptała do czołgu.
– Jak ta nauczycielka… – mamrotała – ta spod Lublina…
Teraz naprawdę Janek patrzył tylko na nią. Kiedy się zamachnęła, uchylił się, ale zaraz wyprostował. Nawet jak na swoje sześć lat, Marysia była mikrus i nie miała pary. Rzuciła te kwiatki, ale się tylko rozsypały po pancerzu. Nie! Jeden doleciał do celu – upadł na klapę tuż przed Kosem. Janek zmarszczył brwi, a Marysia – jak ją uczyłem – zasalutowała mu regulaminowo. Oficer znowu się rozdziawił, a my… Jedni wyprężyli się na baczność, też zasalutowali, inni skoczyli do rowu i dawaj rwać! Co kto uzbierał, wyskakiwał na szosę i rzucał te kwiatki! Janek poczerwieniał, wrzasnął coś i już go nie było – zniknął w czołgu. Chyba „kurwa jebana mać” krzyknął, ale czy ja wiem? Nie dosłyszałem, tak silnik „Rudego” ryczał. Pewnie i do pancernych nie dotarło, jak się darliśmy:
– Na Berlin! Na szkopa!
Nagle czołg zamielił gąsienicami po kocich łbach, pierdnął czarnymi spalinami i odjechał. Zza stodoły wytoczył się drugi „Rudy”, potem trzeci i czwarty… Marysia opowiadała później, że było ich tysiące, ale ona nie umiała wtedy liczyć. Moim zdaniem – najwyżej ze czterdzieści. A w każdym Janek, Gustlik, Grigorij i Czereśniak Tomek. Kiedy ostatni „Rudy” zniknął za pagórkiem, siostra mi się poryczała pierwszy raz tego dnia. Drugi raz, dużo głośniej, wyła już w domu, bo kiedy wieczorem opowiedziała, że ona temu Jankowi te stokrotki, to się ojciec wściekł. Wlepił jej na gołą dupę dyscypliną, co w kuchni wisiała, a mama nam zakazała gadać komukolwiek o tych stokrotkach, a o laniu to już w ogóle.

A co z Jankami? Pojechali sobie wtedy z Jerzmanic prosto na Lubawkę, gdzie jest granica. Biało-czerwone szlabany celowały w niebo jak przeciwlotnicze działka. Czechosłowackich pograniczników nie było. No, a niby jak mieli tam stać, skoro ich nocą nasi capnęli? Jedni Jankowie pojechali do Hradec Králové, inni jeszcze dalej. Wszędzie na polskich pancernych dzieci czekały. Czeskie. Ale nie stały na poboczach, tylko sobie na szosach leżały. Nasi pancerni ominęli prawie wszystkie i zaparkowali w lesie pod Jičínem. Tym od Rumcajsa. Tam też do Janków dzieci przyszły i rzucały na czołgi, tyle że nie stokrotki, ale butelki po piwie. Jeden Janek się zdenerwował, strzelił i trafił. A może to nieprawda? Może to nie był Janek, ale Gustlik?
Ilustrowały: spinelli i Joanna Titeux/pinezka.pl