Spragnieni miłości
Pan Eustachy Masełko, jak pewna część innych ludzi, cierpiał z powodu braku osoby, którą mógłby kochać z wzajemnością i która kochałaby go z wzajemnością. Wzajemność w tym przypadku nie jest pozbawionym głębszego znaczenia jedynie stylistycznym powtórzeniem, ale warunkiem, dość wyraźnie podkreślanym i zwrotnym, który bez cienia wątpliwości definiuje zapatrywanie się pana Eustachego na relację partnerską – w każdym razie relację, którą wymarzył.
Z tego też powodu fantazjował, proszę sobie wyobrazić, iż wyposażona w zdolność wzajemności osoba może go spotkać, a on ją, na przykład na ulicy, w sklepie, na pływalni, co więcej – w pracy, a może nawet, w tym przypadku wydaje się to co najmniej nadzwyczajne, w jego własnym domu.
Pan Eustachy mieszkał bowiem w ciasnej kawalerce na poddaszu starego kina, w którym już właściwie nie było seansów poza nocnymi maratonami filmów mających swoją premierę zapewne kilkanaście czy może nawet więcej lat wcześniej i powtarzanymi cyklicznie zamiast aktualnych propozycji, na które stare kino nie mogło sobie, niestety, już pozwolić. Nie przeszkadzało to zupełnie panu Eustachemu, podobnie jak zapach gołębich odchodów, wdzierający się przez nieszczelne okna z rozgrzanej słońcem (niezależnie od pory roku) blachy dachu, jak światła pojawiające się i znikające każdej nocy, wypływające ze starego holu ku wyjściu kinowemu, odbijające się w kałużach, jeśli padało, w witrynach sklepów naprzeciwko, w błyszczących maskach parkujących bądź przejeżdżających aut; jak trzeszczące dźwięki dialogów, hałasy pościgów samochodowych, zrywające na równe nogi odgłosy strzałów. I muzyka. Panu Eustachemu oczywiście nie przeszkadzała muzyka.
Muzyka pana Eustachego zachęcała do miłości. Opowiadała mu o niej, kusiła, by zamknął oczy i po prostu sam zobaczył. Szczególnie kino azjatyckie sprzyjało takim wizjom, ponieważ dalekowschodni kompozytorzy cechują się wrażliwością ucha i muzyczną duszą, w przedziwny sposób zrośniętą ze znaną panu Eustachemu płaczącą wierzbą, młodymi brzeźniakami, rozlewiskami Biebrzy, rodziną bocianów zawieszonych bez ruchu kilka metrów nad niebieską łąką chabrów. W koreańskich, japońskich czy wietnamskich filmach o miłości nie mówi się wiele, nie powinna też zwodzić pozorna odmienność rysów twarzy czy delikatność tkanin, ich absolutnie piękny krój i kolor. Twarze aktorów nienapuchnięte, mało egzaltowane, pełne prostoty, zupełnie jednak nie prostackie; szlachetnie smutne już na wstępie, bo miłość jeszcze nie nadeszła, ale jakże głęboko, dostojnie smutne w finale, co zawsze mimo wielkiej urody filmowego dzieła niepokoiło pana Eustachego. Jakże to bowiem prawdziwa miłość – a że była prawdziwa, pan Eustachy nie miał wątpliwości – do takiego rozrywu serca doprowadza, do cierpienia, do samego zgonu nawet? Zawsze dostojnie smutne w finale, wyważone w ekspresji, jakby same dla siebie były całym teatrem, twarze aktorów spragnione miłości, zemsty, rozwikłania zagadki, odkrycia mrocznej tajemnicy, wędrujące przez życie ku śmierci, znosząc nieustanne przeciwności, jakby sznurem spętane, poddane były losowi z pokorą ale godnie.
Dusza pana Eustachego otwierała się na ich obrazy od pierwszych dźwięków, które im towarzyszyły, od pierwszych pełnych uczucia poruszeń strun dotkniętych fortepianowymi młoteczkami, od odegranych mezzo piano amoroso, a także dolce, cantabile i con dolore w tempie między adagio a andante, ale potem dużo żwawiej, wręcz zawrotnie i już głośniej, bardzo głośno, unisono, czasem gwałtownie, porywczo i namiętnie, czasem płaczliwie, smutno i rzewnie, od pierwszego do ostatniego, brzmiącego potem jeszcze długo w głowie pana Eustachego, dźwięku muzycznego utworu skomponowanego na kontynencie nieustannie niepogodzonym z faktem, że Fryderyk Szopen urodził się tak daleko.
Gdy tylko było to możliwe, pan Eustachy uczestniczył oczywiście w nocnych filmowych maratonach, szczególnie tych azjatyckich, z jakiś powodów odrzucając stylistykę kina popularnego, łaskawie natomiast dopuszczając kinematografię skandynawską – przypuszczalnie z jego perspektywy podobnie surową w wyrazie, ekspresyjnie nieprzesadną, stonowaną, podskórnie jednak gorącą, jak parujące źródła pośród śniegów. Zasiadał w pachnącym lekką stęchlizną składanym fotelu, wśród innych takich samych foteli pokrytych czerwonym wytartym już flauszem. Gasły światła. Gdzieś pośrodku sali kaszlał jeszcze jeden poza Eustachym widz, ale tylko do momentu pokazania się tytułu. Z kinowych głośników hałasowały oddechy aktorów, trzeszczały ich szepty, skrzypiał niemiłosiernie piasek pod butami i szumiały szeleszcząco ubrania w trakcie poruszania się. Nie zawsze z takim samym nasileniem. Czasami administrator budynku, stary jak samo kino – nawet nie to kino, do którego chodził i nad którym mieszkał pan Eustachy, ale kino w ogóle, od pierwszych ruchomych zdjęć braci Lumière, ich chybotliwych obrazków robotników wychodzących z fabryki – tak bardzo stary administrator czasami dotykał swoimi starymi jak kino palcami głośników, wspinając się do nich po chybotliwej jak filmy braci Lumière drabinie, i sprawiał tym dotykiem niemłodym też głośnikom jakąś ulgę, co powodowało, że czasami, niezbyt często, ale jednak, pan Eustachy mógł obejrzeć seans z dźwiękiem o normalnej intensywności. Nie czuł senności, gdy jeden film kończył się, a zaczynał kolejny, ani nawet wtedy, kiedy ten kolejny zbliżał się ku końcowi, a za ścianami ciemnej sali noc się rozjaśniała w blady i chłodny świt, który wciskał się jak dym szczelinami w drzwiach i wyziębiał Eustachego i tego drugiego kinomana w środkowym rzędzie. Dopiero końcówka trzeciego seansu rozmiękczała ciało pana Eustachego i przyćmiewała oczy lekką mgiełką znużenia, która zapewne pozwoliłaby mu wreszcie zapaść w sen, gdyby to było możliwe. Czasem nawet zamykał na chwilę oczy i odpływał na minutę czy dwie, ale natychmiast trzeźwiał, gdy rozlegała się muzyka towarzysząca napisom końcowym. Nie wiadomo dokładnie w jaki sposób, ale pan Eustachy zawsze potrafił wyczuć napisy końcowe. To go zapewne chroniło przed pozostaniem w kinie na wieki.
Kiedy ten drugi wielbiciel nocnych maratonów opuszczał wraz ze swoim mokrym kaszlem błagający o remont hol budynku, pan Eustachy zamieniał zwykle kilka zdań ze starym administratorem, którego traktował z pewnym wzruszeniem jak krewnego, wysłuchiwał jego pełnych obawy przeczuć, że koniec jest już całkiem blisko, choć nigdy nie było między nimi dopowiedziane, czyj koniec miał na myśli, swój czy kina, nad którym mieszkał Eustachy. Żegnali się potem mocnym uściskiem dłoni i pan Eustachy szedł do pracy.
Po drodze myśli snuły mu się smętnie trochę na temat któregoś z obejrzanych filmów, trochę na temat bolesności w krzyżu, który coraz gorzej znosił całonocną niewygodę, a to zapowiedź starości, a trochę na temat miłości, której Eustachy jeszcze nie spotkał, ale wierzył, że kiedyś spotka – na ulicy, w pracy, na pływalni, nawet u siebie w domu, choć nikt go nigdy nie odwiedzał.
Kiedyś pan Eustachy usłyszał historię, która go bardzo poruszyła, pewnie też dlatego, że przypuszczalnie nie bardzo mogła być poruszająca dla ogółu, bo różnił się od ogółu i to było oczywiste. Co więc cieszyło ogół, nie bawiło zupełnie Eustachego i choćby go ktoś szturchał „Śmiej się! Śmiej!”, to on siedział jak kołek pośród weselącej się gawiedzi. Gdy inni ocierali łzy kapiące jak groch na ziemię, on czuł rosnące zażenowanie, jak swędzenie, które zaczyna się nawet miło, niby łaskotka, ale przekształca się w świerzbienie nie do opanowania. Pan Eustachy był cokolwiek inny.
Historia owa, nieciekawa całkiem i bezbarwna dla ogółu, dotyczyła dalekiego znajomego pana Eustachego, z którym miał on mimo wielu różnic jedną cechę wspólną – mianowicie obaj pragnęli prawdziwej miłości. Z tym, że pan Eustachy, jak to już zostało dwukrotnie wspomniane, z nadzieją liczył na spotkanie na przykład na ulicy, a jego daleki znajomy nie licząc na to, osobiście takie właśnie spotkanie przeżył.
Otóż znajomy pana Eustachego przedzierał się kiedyś przez śnieżną zawieję w swoim rodzimym miasteczku, sypało siarczyście, można powiedzieć, że natura nie skąpiła białych płatków ani mrozu, ani wiatru, tworząc jednocześnie urodziwe obrazy głębokich kolein na ulicach, białych czap śniegowych na dachach, wychuchanych przez dzieciaki przezroczystych kółek na zamarzniętych nieprzejrzystych, ale ukwieconych zimnem szybach okien. Sceneria ta słabo się kojarzy z nawiązywaniem miłosnych znajomości, gdyż wcale się nie wiąże z nawiązywaniem jakichkolwiek znajomości. Niezwykle trudno je zawiązywać, gdy wszyscy rozsądni ludzie pozostają w swoich domach lub domach swoich znajomych, z którymi zawarli znajomość w bardziej odpowiednich okolicznościach, a jednak znajomy pana Eustachego, zaznajomiony z Eustachym kiedy indziej, właśnie tego dnia i tamtej chwili spotkał miłość swojego życia i właśnie na ulicy.
Zrazu nie usłyszał, co do niego mówi. A właściwie nie dosłyszał i wydawało mu się, że zadaje mu pytanie przerastające sytuacyjny kontekst tego przypadkowego spotkania, nawet gdyby nie towarzyszyła mu zawieja i mróz. No bo jakiejże rozsądnej odpowiedzi udzielić, gdy interlokutor o wyzierającym spod szala i połów palta najpewniej jednak mimo wszystko inteligentym spojrzeniu, gdy się lepiej przyjrzeć, oczekuje informacji, gdzie znajduje się Europa. A jest w niej, gdy o nią pyta. To co myśleć? Że wariat? Zwłaszcza, że płeć tej osoby najwyraźniej żeńska, tym bardziej się nie godzi inwektyw stosować od pierwszego wymienionego spojrzenia! Że żartuje? Czemu jednak od razu tak absurdalnie, bez wstępnego wyczucia preferencji w zakresie humoru współrozmówcy? No i po cóż żarty w czasie, gdy żywioły tak szaleją? Nie miejsce, nie czas! A jeśli nie żart, to co? Dysputa geograficzno-polityczna? Tym gorzej, pomyślał znajomy pana Eustachego, w takie słowne przerzucanki lepiej nie bawić się nawet wtedy, gdy mniej śliski grunt pod nogami. A jeśli pije do wielkości, zamożności, rozmachu, europejskości miasteczka, w którym mieszkał, to tym bardziej! Znajomy Eustachego nie miał bowiem zmysłu humorystycznego jeśli chodzi o lokalny patriotyzm. Za grosz.
Okutana po czubek głowy nieznajoma, nie mogąc się doczekać odpowiedzi od tubylca o dziwnych grymasach, które mu sekunda po sekundzie przebiegały po twarzy jak kolejne literki pisma obrazkowego na jakimś wyświetlaczu dla analfabetów, miała zamiar zrezygnować z pomocy, która wpadła na nią niespodziewanie na tej obcej, jak to miejsce, ulicy. Jednak ponieważ, jak szybko stwierdziła, nie było w pobliżu innej żywej duszy, postanowiła zapytać jeszcze ostatni raz. „Czy wie pan może, gdzie jest Eurobank?” – krzyknęła i znajomy pana Eustachego odnalazł natychmiast w sobie grymas rozpromienienia, ucieszył się bowiem ogromnie, że dane mu będzie uniknąć filozofowania i debat o polityce i historii. Jednocześnie zawstydził się, że nie dosłyszał i ciągu skojarzeń, dość paranoicznych. Czym prędzej zaprowadził więc nieznajomą do drzwi rzeczonego banku i nawet poczekał na nią, skłonny do zrewanżowania się za swoją głupotę dalszym wskazywaniem jej drogi, jeśli będzie taka potrzeba. Uśmiechnęła się do niego, gdy wyszła, ale nie potrzebowała kolejnych wskazówek. Zauważyła tylko pudło naprószalnicy, które niósł znajomy Eustachego, pozwoliła sobie zadać więc jeszcze jedno pytanie. Znajomy nagle zapragnął wytłumaczyć jej coś, czego nie wie pewnie przeogromna większość ludzi, bardzo możliwe, że poza nim w ogóle nikt, bo pudło naprószalnicy do kalafonii znajomy skonstruował sam w zaciszu swojej zgrzebnej pracowni, w której zaszywa się uciekając przed samotnością. Bo gdy tworzy, zapomina o całym świecie, więc także o tym braku – i wspomagał się nim, by rozproszyć gryzący kalafoniowy proszek na wydrążonej dłutkiem albo rysikiem miedzianej płytce; właśnie wtedy, gdy linoryt ma szansę zmienić się w akwatintę, a na nim wyczaruje się coś niezwykle pięknego; chwilę przedtem, gdy ją odciśnie na prasie; zanim uzyska odbitki, które będzie numerował i podpisywał swoim nazwiskiem; zanim stanie się sławnym artystą, którego prace będą wystawiać najznamienitsze galerie sztuki nawiedzane przez tłumy koneserów; zanim poczuje, że zrobił w życiu coś ważnego, że jest kimś, że jego marne życie ma jakiś sens i smak, że coś po nim wartościowego zostanie; zanim umrze, miejmy nadzieję, już niesamotny. Ale wykrztusił tylko „Naprószalnica… Do kalafonii…”, a ona nie usłyszała dobrze, nie zrozumiała z tego nic, wichura rozdzieliła znajomego od nieznajomej, która zdążyła tylko unieść pytająco ręce, a potem jedną mu pomachać, na co on także pomachał jej na pożegnanie i zgięty wpół od wiatru pomaszerował w przeciwną do zamierzonej stronę.
Gdy pan Eustachy dotarł do pracy, przestał myśleć o nocy spędzonej w niewygodnej pozie przed wielkim ekranem i znajomym, któremu dane było spotkać miłość swojego życia, ale jednocześnie stracić ją w tej samej chwili, co mogło zachęcać umysł do pytań o naturę dobra i zła, szczęścia i nieszczęścia, przeznaczenia, losu popychającego nas gdzie bądź, sensu, bezsensu. Bez sensu. I wcale już nie myślał pan Eustachy o miłości. Zaczął natomiast myśleć o pani Eli z dziekanatu.
Pan Eustachy bowiem wykładał pewien humanistyczny przedmiot na niewielkiej uczelni w swoim mieście, gdzie stykał się ze studentami, z kolegami po fachu i paniami w dziekanacie, w tym z panią Elą, o której właśnie zaczął myśleć. Studenci myśleli o panu Eustachym, że jest szorstki, ale sensowny, bo nie okazywał nimi zainteresowania, a to się młodym mężczyznom zwykle kojarzy z trzymaniem dystansu i swoistym szacunkiem. Studentki zakochiwały się w nim i odkochiwały, nigdy nie wiedział, jaki etap dotyczy konkretnej z nich, młode kobiety bowiem reagują na brak zainteresowania wielkim zaangażowaniem, a potem swoistym dystansem pomieszanym z pogardą. Koledzy po fachu gadali o nim za jego plecami nie kryjąc się z tym zbytnio, bo przy Eustachym trudno było odnieść wrażenie, że… no właśnie, że Eustachy jest.

Bo pan Eustachy byl jakby nieco przezroczysty. Tak na wskroś niezainteresowany czynnościami życia zawodowego, że wkładający w to tylko minimalną dawkę energii, jak niektóre zwierzęta na czas snu zimowego obniżają metabolizm, a rośliny zamieniają się w przetrwalniki. Tak on przełączał się na zwolnione obroty, które miały chronić przed kontaktem z otoczeniem, które go mierziło, a może, lecz to tylko hipoteza, oddać w tym czasie zaoszczędzoną dawkę energii, której nie odzyskał w nocy, bo nie spał. Jak zazwyczaj.
Z panią Elą z dziekanatu było inaczej. Dla niej pan Eustachy zdecydowanie był. Konkretnie, nawet na piśmie. W rubryczce piątej, nad doktorem Zbigniewem Żołądkowskim, magister Eulalią Muchą, a pod profesorem Maciejem Byczyńskim. Nie doniósł protokołu z zajęć z grupą 7 abc, nie złożył podpisu w indeksie Czesława Zająca. Co gorsza jednak, nie zjawił się wczoraj na wykładzie dla studentów wieczorowych. Bo zapomniał. Nie wspominając, że nie wypełnił obciążeń na nowy semestr, nie wykazał się osiągnięciami naukowymi za rok poprzedni. Właściwie gdyby miał się rozliczyć z wszystkich braków, musiałby spędzić w dziekanacie pół dnia, a i tego by było mało. Nieważne w jakiej formie energetycznej. Tym akurat pani Ela była zainteresowana w stopniu minimalnym.
Panu Eustachemu nie przeszło nawet przez myśl, że pani Ela z dziekanatu może być, oczywiście nieświadomie, miłością jego życia spotkaną i utraconą w tej samej chwili. Takie myśli przychodzą do głowy tylko ludziom bliskim szaleństwa, a pan Eustachy może i był zmęczony, trochę znudzony życiem i niewyspany (nieogolony i bez śniadania), ale szaleństwo jakoś nie wydzielało się z jego spowolnionego mózgu przy pani Eli, ani ani. Nie mógł wiedzieć, że gdyby jednak przemógł brak chemii i zaprzyjaźnił się z panią Elą, odkryliby naprawdę wiele tak wspaniałego zwyczajnego szaleństwa i cudownych niespodzianek, z kosmicznie fantastycznym seksem włącznie, zarezerwowanym dla dojrzałych dorosłych. A potem, gdy już by im było dość i rozstaliby się w jakiej-takiej zgodzie, poznałby w czasie mediacji sądowych panią Izę, która by nie pozwalała do siebie przez jakiś czas przychodzić w obawie, że ich znajomość przekracza granice relacji mediator–osoba mediatorowana. Gdy jednak granica ta w sposób jasny okazałaby się już pęknięta, przekroczona i do cna skonsumowana, może byłby z panią Izą szczęśliwie i spokojnie dotrwał do lat senioralnych, na etapie których odkryłby wreszcie uroki wdzięczenia się do studentek i płonnych nadziei, że to coś da.
Być może nawet, w którymś momencie swojego życia spłodziłby jakiegoś potomka, który skutecznie zmusiłby go do rezygnacji z przytulnej kawalerki nad kinem i nocnych seansów, na które nie miałby już siły, czego żałowałby do śmierci. Być może. Ale ponieważ pan Eustachy pomyślał swoim powolniejącym z każdym krokiem mózgiem o pani Eli z dziekanatu, mózg powalniał, ale nadal działał, to w ostatniej chwili zawrócił kroki pana Eustachego sprzed głównego wejścia na uczelnię, które nieodwołalnie prowadziło korytarzem koło szklanych drzwi dziekanatu pani Eli – pani Eli, która na niego z pewnością czekała, pani Eli z rubryczkami, protokołami, oczekiwaniami, których okropnie nie chciał spełnić, rozczarowaniami, których nie chciał wysłuchiwać, pani Eli z dużym biustem, który go denerwował – do wejścia bocznego, małymi drzwiczkami, wąskim korytarzykiem do drzwi swojej katedry, do których miał kluczyk, a w środku, w pokoju mógł wysupłać kolejny, tylko mniejszy i włożyć go do zamka szafki podpisanej jego inicjałami.
Pan Eustachy spodziewał się znaleźć tam jak zwykle skrypty własnych wykładów, stosy papierzysk, wzory kolokwiów, otrzymane od pękających z dumy kolegów napisane przez nich książki, skserowane artykuły, papierosy, listy, notatki, kubek, kawę, czysty papier. Za kwadrans powinien opuścić ten pokój z parującą od wrzątku kawą, z teczką pod pachą i wejść do auli, rzucając od progu, do cichnących na jego widok słuchaczy, jakiś banał w stylu „Czym jest nicość?”, albo „Czy wygodnie siedzicie na gałęzi drzewa równoległych światów?”. A potem postawić kubek na blacie katedry, zamieszać zawartość łyżeczką, nie myśląc wiele oblizać ją i położyć obok teczki, której nigdy nie otwierał. I zamilknąć na długo, wzbudzając konsternację wśród tych, którzy go nie znali, przestać mówić, może nawet myśleć, czekając na czas, by ten, stary jak wszechświat, co ja mówię! – starszy niż on nawet, nieśpiesznie, zdyszany od każdego kroku, minął wreszcie pana Eustachego i dopiero wtedy, musząc gonić czas, powoli, nie chcąc tracić na to energii, wypuszczać słowa, łączyć je w zdania, układać je w historię czasu, świata, światów, pan Eustachy powinien, jak zwykle, dotrzeć do historii kina.
Lecz szafka pana Eustachego, znajdująca się jak oko w plastrze miodu pośród innych identycznych szafek kolegów, tego dnia była zupełnie pusta. Pan Eustachy nie mógł zrazu uwierzyć. Nawet, co trochę zabawne, jeszcze raz zamknął jej drzwiczki, by dać kolejną szansę rzeczywistości na powrót do tego, co być powinno, a nie tego, co zobaczył na własne oczy, zamknął więc drzwiczki i otworzył je po chwili.
Szafka nadal była zupełnie pusta.
Pan Eustachy zareagował złością. Emocja ta rozlała mu się od żołądka ku wyższym partiom układu pokarmowego i wybuchła w przełyku. Czyżby? Więc jednak? Do tego doszło? – wściekał się. Zatem nie ma mnie też już w piątej rubryczce, pod Byczyńskim, a nad Muchą? Kilka niezałatwionych spraw i tak bez słowa? Po prostu opróżnili moją szafkę i po kłopocie? Czyli właściwie…? Pan Eustachy rozejrzał się wokół. To koniec?
I nie wiedział, czy czuje nadal złość, żal, rozczarowanie, czy może ulgę. Nie będę musiał tu już przychodzić, pomyślał z większym spokojem. Nie będę musiał.
Jeszcze raz otworzył swoją szafkę. Była pusta.
I wtedy, z nieznanych absolutnie nikomu powodów pan Eustachy włożył do niej swoją głowę.
W środku szafka była zupełnie pusta.
Na górze szafka była pusta. Z prawej strony szafka była tak samo pusta jak z lewej. Spód szafki także nie zawierał niczego.
Całkiem pusta, pomyślał pan Eustachy.
I poczuł coś na kształt tlenia się i znikania, jak taśma filmowa, która pod wpływem nagrzanego kineskopu roztapia się niekształtnymi plamami w nicość.
Trzeba to przyznać panu Eustachemu, że starał się zachować godność, gdy opuszczał śpiesznie budynek rzeczonej humanistycznej uczelni i zaczął biec dopiero z dwieście metrów dalej. Zapach spalenizny prawie dogonił go w okolicach Eurobanku, gdy przez moment zobaczył nieznajomą z pudełkiem naprószalnicy machającą do niego, ale w środku ciasnego mieszkanka zupełnie nie wydawał się odczuwalny. Tylko widok z okna stał się jakiś niewyraźny, zamglony, mleczno-biały, a właściwie całkiem bezbarwny.
Ilustrowała: Dorota Thiel/pinezka.pl