Wielkomiejskie osiedla mieszkaniowe przypominają prowincjonalne miasteczka, z ich sąsiedzkimi znajomościami, ploteczkami, obgadywankiem, przesiadywaniem na podwórkowych ławkach, gdy tylko dnie staną się cieplejsze, a drzewa pokryją się delikatną zielenią.
Moje osiedle było pod tym względem typowe. Być może sprawiała to bliskość ogródków działkowych, a może kursujące często podmiejskie autobusy, sygnalizujące bliskość granic miasta.

A może powodem był pobliski lasek, który swego czasu miał się stać parkiem rekreacyjnym, wyposażonym w korty tenisowe i basen, a skończył jako przystań dla okolicznych lumpów, którzy od wczesnej wiosny aż do pierwszych przymrozków wykorzystywali go do własnych celów. Niektórych z nich pamiętam ze szkoły, dużo młodsze i dużo starsze roczniki widywałam na podwórkach, o kilku wybitnie kontrowersyjnych postaciach dyskutowały między sobą sąsiadki. Bo u nas, tak jak w wielu małych miasteczkach, najważniejszy był sklep spożywczy i wszyscy o wszystkim wiedzieli.
Życie osiedla koncentrowało się przy skrzyżowaniu ważnych ze względu na swoją przelotowość ulic. Przy nich usytuowany był sklep całodobowy, dwa przystanki autobusowe, postój taksówek, kiosk z gazetami i kilka budek warzywnych. Tam właśnie pojawiali się oni.

Codziennie rano, w porze największego ruchu przychodzili na przystanek autobusowy i siadali grzecznie, czekając na dzieci idące do szkoły. Nie mieli nikogo prócz siebie i wydawało się, że nikt inny nie jest im potrzebny. Niezależność mieli wypisaną na wyrazistych twarzach i choć byli przyjaciółmi wszystkich, z nikim nie wchodzili w bliższe kontakty.
Kiedy już zebrali wędlinę ze szkolnych kanapek, udawali się na obchód sklepów, by odebrać przygotowane podarunki. Wszyscy wiedzieli, że mieszkają na działkach, gdzie ktoś wybudował im dużą ocieplaną budę, ale jasne było, że spędzają w niej tylko noce, przedkładając nad ciepło i wygodę rozkosze towarzyskiego życia.

Szybko zostali zaakceptowani jako nieodłączny składnik osiedlowego krajobrazu i gdziekolwiek się pojawiali, wzbudzali sympatię zarówno ludzi jak i zwierząt. Ludzką życzliwość pozyskiwali sobie naturalnością i niewymuszonym wdziękiem, a psią – dyplomacją, która niewątpliwie była ich mocną stroną. Bez żadnych zastrzeżeń akceptowali prawa zasiedziałych psów, ale bez fałszywej skromności przyjmowali dowody szacunku od tych, które pojawiły się później. Subtelnie wypracowali modus vivendi w relacjach z kotami, które na naszym osiedlu stanowiły poważną grupę nacisku, tym poważniejszą, że solidarną. Inne psy albo atakowały, albo uciekały przed kotami. Obie postawy wydają się dość niepraktyczne, gdyż niewiele jest sytuacji bardziej kompromitujących dla psa, niż daremne obszczekiwanie drzewa, na którym siedzi znudzony kot, a do tych niewielu należy uciekanie przed kotem. Ci dwaj sprawiali wrażenie, jakby w ogóle nie zauważali kotów, podchodząc nieraz całkiem blisko, nie atakując więc i nie będąc celem ataku, i wkrótce inne psy zaczęły naśladować ich zachowanie.

Zorientowałam się, że sprawa staje się poważna, kiedy pewnego dnia, stojąc rano na przystanku, odkryłam, że czekam na nich. I że nie jestem w tym oczekiwaniu osamotniona. W tej sytuacji zarówno dla mnie, jak i dla reszty stojących na przystanku osób, przyjazd autobusu stał się sprawą drugorzędną.
Kiedy już pogłoski o ich chorobie rozrosły się do rozmiaru pewności, pojawili się w sposób dla siebie charakterystyczny. Duży czarny pies szedł przodem, pewnie i stanowczo stawiając swoje długie nogi i przystając co chwila, by obejrzeć się na drepczącego za nim na krótkich łapkach białego przyjaciela. Przeszli po pasach, jak zawsze ostrożnie rozglądając się na boki, gotowi w każdej chwili uskoczyć przed nadjeżdżającym samochodem.

Najpierw skontrolowali przystanek. Czarny obwąchał wszystkich z laboratoryjną dokładnością, machając przy tym długim, lekko podkręconym na końcu ogonem, a potem to samo robił biały, choć nieco bardziej przygruntowo, ze względu na niski wzrost. On także machał radośnie krótkim kikutem ogona, rozpoznając zapachy obwąchiwanych już wiele razy osób. Czarny po dokonaniu wstępnej selekcji, podchodził do wybranej osoby i z bezceremonialną ufnością trykał ją w nogę, domagając się pogłaskania. Nikt nigdy nie dowiedział się, jakim cudem utrzymywali się obaj w tak nieskazitelnej czystości. Ich futerka były zawsze gładkie, czyste i błyszczące. Na pysku Czarnego widać było kilka siwych pasm i to była jedyna skaza na  głębokiej czerni jego sierści.
Obaj byli ufni i przyjaźni wobec wszystkich. Wyjątek robili tylko dla pijanych. Wystarczyło, by poczuli od kogoś choćby leciutki zapach alkoholu, natychmiast stawali się przestraszeni i wrodzy. Z jakiś powodów przepadali za dziećmi i to nie tylko ze względu na wędlinę ze szkolnych kanapek. Szczególnymi względami obdarzali Anię, córkę moich sąsiadów. Zaprosiła ich kiedyś na obiad. Przyszli, zjedli, pogrzali się trochę w cieple kaloryferów, po czym uprzejmie pożegnali się, nie ukrywając, że im spieszno do domu. Tacy byli – niezależni i dobrze wychowani.
Dzieci nazywały ich Reksio i Pucek, ale dorośli poprzestawali na kolorystycznym rozróżnieniu, wołając na nich po prostu Czarny i Biały. Oni zaś z godną podziwu przytomnością umysłu reagowali na wszelkie możliwe imiona, bezbłędnie utożsamiając je z sobą.
Przyszła wiosna, potem lato. Czarny i Biały spędzali więcej czasu na skrzyżowaniu, wypełniając długie dnie ożywionymi kontaktami towarzyskimi. Spotykałam ich czasem nawet późnym wieczorem, słuchających z zainteresowaniem sąsiedzkich plotek, którymi raczyły się rozprawiające na podwórkowych ławkach sąsiadki. Widziałam ich spacerujących po sennym, opustoszałym osiedlu, widziałam, jak odchodzili obaj w głąb ulicy, Czarny – miarowym równym krokiem, Biały nerwowym truchcikiem, próbując się z nim zrównać, nierzeczywiści i tajemniczy w świetle księżyca.

W drugim tygodniu września wróciłam z wakacji i dowiedziałam się o nieszczęściu.
Szłam do sklepu jakoś wyjątkowo wcześnie, akurat w porze największego ruchu na skrzyżowaniu. Odruchowo rozejrzałam się za psami, ale nie było ich na przystanku. Samochody, jak zwykle o tej porze, tłoczyły się na wszystkich pasach obu ulic. Stojąc na krawężniku patrzyłam, jak mijają mnie, jadąc w kierunku centrum. Sygnalizacja świetlna zepsuła się po raz sto pięćdziesiąty w tym półroczu i szanse na to, że ktoś wyjdzie zadowolony z tego ludzko – maszynowego bałaganu były znikome. Wtedy usłyszałam dziwny dźwięk. Pomyślałam, że to przejeżdżające pojazdy wytwarzają jakieś powietrzno – akustyczne wibracje, a potem zobaczyłam Czarnego. Stał po drugiej stronie ulicy, na samym skraju krawężnika i wył. Co jakiś czas przerywał dla zaczerpnięcia tchu, a potem znowu odrzucał głowę w tył, by wydać z siebie ten przeraźliwie tragiczny głos. Było w nim tyle bólu i rozpaczy, że zaczęłam domyślać się przyczyny.
Udało mi się przejść przez jezdnię i Czarnego nie zasłaniały mi już samochody. Zauważyłam, że nadal wygląda nienagannie, ale pysk bardziej mu posiwiał, a zaokrąglone przedtem boki – zapadły się. Przeszłam nad łańcuchami oddzielającymi chodnik od asfaltu i dotarłam do psa niemal równocześnie z Anią. Czarny podniósł wzrok i spojrzał na nas smutnym wzrokiem. Ania wyjęła z plecaka kanapkę. Czarny powąchał ją, odwrócił pysk i z rozpaczą spojrzał na mijające nas samochody.
– Nic nie chce jeść – powiedziała smutno dziewczynka, chowając kanapkę – od kiedy to się stało. Może chce się zagłodzić na śmierć?
Pomyślałam, że dręczy go poczucie winy. Zawsze tak pilnował Białego. Oglądał się na niego, przystawał, by tamten mógł go dogonić nie wysilając nadmiernie swoich krótkich łapek.
– I od tamtej pory tak wyje?- upewniłam się.
– Tak, już przeszło trzy tygodnie… zawsze w tym samym miejscu, tu gdzie Pucek zginął, przy samych pasach.
Skrzyżowanie stało się smutne. Nagle było tak, jakby wszyscy zaczęli chodzić na palcach. Czarny rzadko przychodził na przystanek, przestał odwiedzać sklepy, jadł niechętnie i tylko to, co mu podsunięto prosto pod nos. Codziennie siadał na skraju chodnika, obok pasów i wył, patrząc na przejeżdżające samochody. Życzliwi mu ludzie patrzyli bezsilnie na ten dramat, nie mogąc mu pomóc, bo nie chciał pomocy.

Minęło półtora miesiąca od śmierci Białego, kiedy zdarzył się następny wypadek. Było słoneczne popołudnie pierwszej połowy października. Wyszłam ze sklepu wprost w niezwykły, nawet dla naszego ruchliwego skrzyżowania, hałas. Grupa ludzi tłoczyła się na jezdni, wykrzykując głośno pełne oburzenia słowa i skutecznie blokując ruch samochodów na jednym z pasów. Kierowcy nadużywali klaksonów. Owczy pęd popchnął mnie w kierunku centrum zamieszania. Z grupy ludzi wyłowiłam wzrokiem zapłakaną Anię. Wyciągnęłam ją za plecak.
– Przejechali Reksia – wyszlochała.

Przepchnęłam się przez tłumek zgromadzony na jezdni. Czarny leżał na boku, spokojnie, jakby spał. Jego ciało nie było powykręcane, nie szczerzył zębów w pośmiertnym grymasie. Miał zamknięte oczy, wyprostowane łapy i o tym, że naprawdę nie żyje przekonała mnie  zmierzwiona i miejscami posklejana sierść. Czarny nigdy by sobie na to nie pozwolił za życia.
Wróciłam do Ani. Wycierała twarz chusteczką.
– To wyglądało tak, jakby on to zrobił specjalnie – wymamrotała cichutko – Wyszedł na jezdnię i stał, tak jakby chciał być przejechany.
Dzięki interwencji jakiegoś energicznego kierowcy, zamieszanie powoli zaczęło się uspokajać. Odciągnięto ciało Czarnego na pobocze. Samochody z wolna zaczęły ruszać kierunku centrum.
A potem, wracając do domu któregoś wieczora, spojrzałam przed siebie i zobaczyłam ich obu – Czarnego i Białego, odchodzących w głąb ulicy. Czarny szedł równym, spokojnym krokiem, oglądając się co chwila na goniącego go truchcikiem przyjaciela. Patrzyłam na nich, póki nie skręcili za róg, różni od siebie jak Flip i Flap i tak, jak oni – nierozłączni.