Jakoś, mimo lat, które posiadam w zanadrzu, nigdy nie potrafiłem nauczyć się podstawowych prawideł rządzących wszechświatem. Nie to, żebym miał kłopoty z pojęciem podstawowych zasad fizyki, nic z tych rzeczy. Teorię tego, co należy zrobić, by przeżyć, potrafiłem przyswoić. Jedyne, z czym miałem poważniejsze problemy, to zaimplementowanie teorii na potrzeby rzeczywistości obserwowalnej. Toteż wezwanie do sądu na rozprawę przyjąłem ze smutkiem, ale i ze zrozumieniem.

Kiedy pół roku temu po raz wtóry włamałem się do skrzynki z licznikami i na dziko przyłączyłem sobie prąd (odłączony dzień wcześniej za niepłacenie rachunków), mogłem przewidzieć, że występek ten nie pozostanie bez kary. Wezwanie na rozprawę, na której prawnik Stoenu miał zrobić ze mnie krwawą miazgę, było tylko logicznym uzupełnieniem zajść sprzed miesiąca. Nie mając zbyt wiele na swoją obronę („Wysoki Sądzie, musiałem przecież jakoś słuchać swoich płyt”, było uzasadnieniem tyleż finezyjnym co kretyńskim, z czego doskonale zdawałem sobie sprawę), postanowiłem uciec się do argumentów absurdalnych.

Na rozprawę stawiłem się z teczką pełną gazetowych wycinków, świstków oraz wydruków internetowych. Prawnik Stoenu nazwał mnie szkodnikiem, pasażerem na gapę, bezkarnym huncwotem (naprawdę tak powiedział! myślałem, że to słowo wyszło już z użycia), który za nic ma obowiązujące w tym kraju prawa oraz (tu spojrzał na mnie z pogardą przemieszaną z litością) zwykłą ludzką przyzwoitość. Mówił jeszcze potem o paragrafach i ustawach, ale mój umysł nie był w stanie tego ogarnąć. Ocknąłem się dopiero, gdy sędzia zapytał, czy mam coś na swoją obronę. Miałem. Wygłosiłem płomienną przemowę, nie najeżoną co prawda paragrafami i (proszę wybaczyć) ustępami, ale za to na wskroś prawdziwą. Podniosłem kwestię łapówkarstwa w kraju; tego, że NIK dopatrzył się w procedurze sprzedaży Stoenu nieprawidłowości; że Trybunał Konstytucyjny orzekł, iż sprzedaż ta była zagrożeniem istotnych interesów państwa. Pytałem retorycznie, kto za to wziął pieniądze, kto tak naprawdę jest szkodnikiem, komu należałoby wymierzyć sprawiedliwość… Gdy skończyłem, byłem z siebie naprawdę dumny. Z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku obywatelskiego nieposłuszeństwa poszedłem do domu, by w jego zaciszu dalej spokojnie kraść prąd.

Drugi list przyszedł niespodziewanie szybko – rozprawa, na której miałem usłyszeć, jaki jest werdykt sądu miała się odbyć wkrótce. Poszedłem, z tą samą teczką pod pachą (w razie, gdybym musiał, co podejrzewałem, powtórzyć główne tezy swego miażdżącego wywodu). Sala, tak jak poprzednio, była prawie pusta. Tylko trójka sędziów, ja i prawnicza pijawka. Sędzia uśmiechnął się krzywo i powiedział, że sąd jest pod wrażeniem mojej obrony i że w związku z tym ustalił wyrok. Potem powiedział tak: „Sąd uważa, że kara nie powinna być jedynie nauczką dla tego, kto bezpośrednio zawinił. Powinna pełnić pewną rolę wychowawczą dla wszystkich. Wskazać, że pewne działania nie mogą ujść bezkarnie, że ramię sprawiedliwości jest może i powolne, ale nieubłagane. Oskarżony podniósł kwestię wciąż jeszcze nieuregulowanych rachunków tych, którzy trzymają stery państwa. Sąd przyznaje oskarżonemu rację i wymierza oskarżonemu karę w wysokości 10 lat więzienia i stu tysięcy złotych grzywny. Niech to będzie nauczką dla tych wszystkich, którzy myślą, że są zupełnie bezkarni”.

Odsiedziałem już siedem lat. Mam bliżej niż dalej. I w zasadzie nie ma dnia, bym nie myślał sobie, że moja argumentacja wtedy, na rozprawie…  Myślę, że naprawdę była idiotyczna…