Ręcznik, czyli z pamiętnika bibliotekarki – odc. 1
Wszelkie postacie i wydarzenia opisane w powieści są fikcyjne, a ich ewentualne podobieństwo do rzeczywistych jest całkowicie przypadkowe.
Prolog
Czas akcji: koniec pierwszej dekady XXI wieku.
Miejsce akcji : biblioteka w „mieście, którego nazwiska nie powiem, nic to albowiem do rzeczy nie przyda”.
Dochodziła godzina dziewiętnasta i kierowniczka osiedlowej filii bibliotecznej powinna już dawno gotować w domu kolację dla męża. Niestety, siedziała w swoim, pożal się Boże gabinecie, gdzie liczyła przygotowane upomnienia dla czytelników zwlekających ze zwrotem książek. Jednocześnie pisała zaległe sprawozdanie.
– Wiecznie wszystko na wczoraj, wiecznie siedzę po godzinach. Pieniędzy za to nie będzie, tylko stary mnie opitoli za spóźnienie – warczała pod nosem.
Na progu pokoju stanął wysoki mężczyzna.
– Proszę wyjść. Biblioteka dla czytelników jest czynna do osiemnastej. Matko Święta, to znowu pan? Co się stało tym razem, panie poruczniku?
– Byłem przed chwilą w toalecie…
– Po co chodzi pan do naszej łazienki?
– Widzi pani? Mam mokre ręce. Nie było w co ich wytrzeć po umyciu. Ręcznik przy umywalce jest aż sztywny z brudu i śmierdzi. Miałem już w życiu do czynienia z różnym zapachami, lecz z czymś takim spotykam się pierwszy raz. Skandal.
– Proszę się nie zbliżać. Proszę, niech pan już idzie. Proszę… ja…
– Ma pani natychmiast powiesić czysty ręcznik w łazience. Jak nie, to mocno pani pożałuje.
– Panie poruczniku, niech pan się nie złości. Jutro rano powiem
w centrali, żeby przywieźli zapas czystych ręczników.
– Dopiero jutro? Niech chociaż pani nie zapomni. Do widzenia.
Przysunąwszy krzesło spod ściany z powrotem do biurka, roztrzęsiona kierowniczka nalała sobie wody do szklanki i wychyliła ją duszkiem.
– Boże, dlaczego? Przecież wszystko w porządku, co może się stać? – szeptała zdławionym z obawy głosem.
*
Główna osoba dramatu: Żywia Radzińska, szalenie miła i powabna blondynka w średnim wieku. Siedzi właśnie w kuchni przy stole i robi sobie makijaż. Dzienne światło wpadające przez okno jest doskonałe. Kosmetyki leżą obok, ułożone porządnie w wiklinowych koszyczkach.
Żywia nakłada krem, podkład i cienie do oczu. Spogląda w lusterko; makijaż ma wyjść tak, jakby go nie było. Innymi słowy, musi jedynie ożywić porcelanową, nieco bladą cerę Żywii. Muśnięcie różem.
Dokonawszy starannych poprawek, zadowolona z siebie Żywia potrząsa wcześniej umytymi i ułożonymi włosami w kolorze popielatego blondu, z lekkim balejażem. Co chwila popija kawę z filiżanki Wedgwood. Patrzy na nią z przyjemnością, bo lubi, kiedy otaczają ją ładne przedmioty. Mieszkanie jest harmonijnie urządzone, posprzątane, a każda rzecz ma swoje miejsce. Ojej, puszka z herbatą krzywo stoi. Żywia ją poprawia i krytycznym okiem sprawdza, czy wszystko inne jest w porządku. Tak, dobrze.
No, jogurt z płatkami zjedzony. Chyba producent dodał za dużo cukru. Ile to będzie kalorii? Ujdzie. Żywia ma ochotę strzelić sobie drinka, lecz będzie przecież prowadzić samochód. Jest jeszcze trochę czasu, można sobie doczytać Ptaki ukochanej pisarki Daphne du Maurier. Wieczorem Żywia planuje lekturę Przeklętej krwi tejże autorki. Wtedy będzie można wypić lampkę wina. Teraz trzeba sprawdzić pocztę.
Przechodzi do pokoju, odpala stojący na staroświeckim biurku komputer. Hanka mogłaby już odpisać. A tę drugą warto pogonić, jej się nigdy nie spieszy. Nie to, co sumienna Żywia, która i korespondencję, i swoje życie stara się mieć zawsze „na bieżąco”. Przy okazji zagląda na swoje ulubione forum. Wczoraj pewna dziewczyna opisała ze zgrozą i niesmakiem sytuację, gdy biorąca udział w jakimś telewizyjnym konkursie nauczycielka na pytanie, czy szybciej dojdzie na pierwsze piętro, czy na mansardę, odpowiedziała rozbrajająco, że nie ma pojęcia, co to jest „ten mansard”. Żywia napisała prześmiewczy post, dworujący z ćwierćinteligentów. Oj, przybyło wypowiedzi. Niestety, dużo osób zarzuca i autorce wątku, i Żywii snobizm oraz brak tolerancji.
Żywia wzrusza ramionami, gdyż wie swoje, a zresztą nie ma czasu i ochoty na awantury. Jest umówiona na rozmowę kwalifikacyjną w sprawie pracy w bibliotece. Trzeba się odpowiednio ubrać. Nie za frywolnie, nie jak stara ciotka. Garsonki odpadają, nowa bluzka ma za duży dekolt. Tak, najlepsze będą spodnie. Już nie najnowsze, lecz wyśmienicie się prezentują. Do tego błękitno – popielata bluzka z niewielkim wycięciem przy szyi. Srebrny, skromny naszyjnik. Swoje kosztował, ale za jakość się płaci, wiadomo. Pantofle, apaszka. Świetnie! Stylowo, elegancko. W sposób zwracający uwagę, ale nie wyzywający.
– Impas musi minąć, po prostu musi. Przecież postanowiłam, że dostanę tę pracę. Trzeba myśleć pozytywnie. Nie takie rzeczy się robiło. W zasadzie, wszystko zawsze idzie po mojej myśli, nie mogę narzekać.
Żywia głaszcze kota i dosypuje mu karmy do miski, wspominając, jak zrobiła prawo jazdy. Kupiła samochód i postanowiła jeździć.
– Przedtem wzięłam prawie sto prywatnych lekcji, bo rzeczywiście, wrodzonych zdolności w tym kierunku nie mam. Pan Rysio kiwał głową, tłumaczył, że nie każdy musi być kierowcą. Żeby instruktor jazdy tak dezawuował człowieka? Nie ze mną takie numery. Skoro postanowiłam, że będę jeździć, to będę. Tyle pieniędzy poza tym wydałam, gdybym zrezygnowała, równałoby się to wyrzuceniu ich w błoto. Kto pieniędzy nie szanuje, ten nie jest ich wart. Wiedziałam, że na wszystko jest sposób. No i jeżdżę, choć mistrzem kierownicy nie jestem. Jeśli nikt nie trąbi, to nawet zaparkuję „w kopertę”. Chyba od tamtego czasu nazywają mnie Terminator. Bardzo słusznie, to mi jedynie pochlebia.
Dzwoni telefon. Żywia odbiera, trochę zaniepokojona. Uff, sekretarka dyrektora biblioteki prosi o przybycie godzinę później. Wprawdzie Żywia bardzo nie lubi, gdy nie szanuje się jej czasu, lecz w porządku. Wszystko załatwiono kulturalnie, jak należy. Teraz się spokojnie pozmywa; okropnie wyglądają brudne gary w zlewie. Nie ma tego dużo, ale… Można też wypełnić ankietę… o, do licha! Żywia potyka się o stos nie rozpakowanych katalogów Quelle. Warto po drodze wywalić je na makulaturę.
– Kiedy studiowałam, Quelle było niczym biblia. No i jeszcze Brigitte. Ciekawe, czy jeszcze to wychodzi? Pamiętam, jak z koleżankami wyrywałyśmy sobie z rąk żurnale i wzdychałyśmy „ach, Zachód, Zachód…”, niczym trzy siostry z dramatu Czechowa, pragnące wyjechać do Moskwy. Ja to miałam globusa, całkiem jak Emilia Korczyńska z Nad Niemnem. Tylko w owym kolorowym raju można żyć naprawdę. Wszystkie postanowiłyśmy wyemigrować, wszystkie szukałyśmy męża za granicą. Wszystkie sądziłyśmy, że dziewczyny z dobrego domu powinny mieć dyplom wyższej uczelni i męża, utrzymującego żonę na odpowiednim poziomie. Praca miała być gdzieś obok. Wprawdzie na tej swojej polonistyce pisywałam recenzje książek i filmów do różnych gazet, lecz tylko dlatego, żeby za uzyskane honoraria kupić dolary i wydawać je na perfumy w Peweksie.
W praktyce różnie nam wyszło. Mnie się nie udało. Wróciłam do Polski. Och, jak się wściekałam, że nie zrealizowałam swojego planu. Hm… czy można tak twierdzić? W końcu moja wspaniała córka mieszka za granicą i dobrze sobie radzi. Strasznie byłam naiwna, no coś okropnego. To doświadczenie mnie nauczyło, że zanim się człowiek zaweźmie na jakiś cel, trzeba go przedtem rozważnie wybrać.
Co ja potem robiłam? Wyjeżdżałam często za granicę. Nadal pisałam od czasu do czasu do gazet. Króciutko pozowałam do zdjęć w kalendarzach. Podstawowym zajęciem była posada w bibliotece uniwersyteckiej. Ach, szkoda gadać. Niewtajemniczonym kojarzy się to z ciszą, spokojem i twórczą pracą. Naprawdę królują w niej szarzyzna, przeciętność, plotki i intrygi. Zdecydowanie trzeba znać swoje miejsce w grupie. Niemniej pracowałam jak mróweczka. Jak coś robię, to porządnie. Owszem, chwalili mnie, tylko nie miało to przełożenia na wynagrodzenie. Utknęłam w biedzie i przeciętności. W rozwoju się cofałam, o! Potem powiał wiatr historii. Wzięłam się za biznes i pracowałam popołudniami jako agentka ubezpieczeniowa. Boże, ile ja wówczas zarabiałam… Cudownie jest mieć pieniądze! Byłam wreszcie niezależna. Za mąż omal wtedy znowu nie wyszłam. Ale ja już nie umiem być z kimś, chociaż próbowałam. Pomieszkiwaliśmy razem, a potem z ulgą wracałam do domu. Och, jak mi było dobrze, mogłam robić, co mi się podoba, nie oglądając się na nikogo. No tak, zastosowałam poradę rabina ze znanej anegdoty. Jak tamten Żyd brałam sobie kozę na głowę, a gdy się jej pozbyłam, doceniłam to, co mam. Zero związków, mogą mnie najwyżej adorować. Chcę żyć przyjemnie, ciekawie i bez trosk materialnych.
Koleżanki z pracy zazdrościły mi sprytu i zaradności. Dopiekły mi o jeden raz za dużo, więc tak jak Jakubowska z telewizji, wyszłam z torebką z biblioteki, i nie wróciłam. Miałam co robić, ale nadszedł kryzys gospodarczy. Zdrowie mi już mocno siadło. Dzięki Bogu, dostałam wtedy cudowną posadę sekretarki na politechnice. Dlaczego cudowną? Atmosfera, atmosfera. Siedziałam sama w pokoju i wreszcie nie kisiłam się w babskim gnieździe. Szefem był mężczyzna, kolegów miałam kulturalnych, sympatycznych, w różnym wieku. Tyle, że pracowałam na umowę-zlecenie. Niestety, po trzech latach niemal z biura pojechałam na salę operacyjną. Potem na rentę. Znowu sprawy nie potoczyły się po mojej myśli i byłam strasznie wściekła. Jeszcze durna kuzynka mi powiedziała, że „renta to prawie jak etat”. Bokiem mi wychodziło takie gadanie, jak również aluzje, ile zawdzięczam pieniądzom podatników. I że pewno sobie rentę załatwiłam. Chcę pracować. Jak to, dlaczego? Kasy mało, a w domu nudno. Chcę wyjść do ludzi i mieć cele życiowe. Lubię być ceniona. Uważam, że mam jeszcze w życiu dużo do zrobienia. W tym skansenie czuję się społecznie wykluczona! Liczą się ci, którzy mają umowę o pracę, najlepiej na czas nieokreślony, i zapłacony ZUS.
No, dość wspomnień i rozważań. Teraz wio, umyć zęby po tej kawie.
Żywia przy okazji sprawdza, czy nie zaczął odkładać jej się kamień nazębny i czy w dziąsłach nie utkwiły płatki śniadaniowe. Odkłada Przeklętą krew na stolik przy łóżku, tuli kota do siebie, wreszcie zamyka drzwi wejściowe.
– Jeszcze kropla perfum za uszami, kilka drobiazgów do torebki, piękny uśmiech do wszystkich i w drogę!
*
– …
– Ciągle słyszymy, że ona się miota. Szuka czegoś nowego. Coś wam powiem. Osoba, która nie trzyma się jednej pracy i nie potrafi docenić tego, co ma, źle skończy.
– Dlaczego ona startuje do biblioteki? Po takich nieciekawych doświadczeniach?
– Cóż, jeżeli Żywia coś zaczyna, to kończy. Sprawy biblioteczne zostały kilka lat temu zawieszone, co ją bardzo męczy. Musi być jakiś porządek, ład i sensowne zakończenie.
– Czarno to widzę. Taka dama, jak Żywia? Odstawiona, zadbana. Nawet, kurczę, inteligentna. Książki czyta, do kina chodzi. Nie ukrywajmy, jest trochę wyniosła i zdystansowana. W bibliotece schrupią ją z kosteczkami.
– Wiecie, z tą biblioteką ona ma tak, jak z byłym narzeczonym. Musi, na wszelki wypadek, znowu dotknąć i spróbować. Wtedy będzie wiedziała, czy to dla niej, czy nie, czy zakończyła jakiś etap w życiu.
– Nie da rady, nie przyjmą jej tam. Założysz się?
– My z mężem już się założyliśmy.
– Że nie dostanie się do biblioteki?
– Że się dostanie.