Pewnego dnia maszkaron z Sukiennic, przez wieki spokojnie obserwujący krakowski Rynek i całe to zamieszanie, jakie w spokojny kamienny świat wprowadzali ludzie, poczuł że ma już dosyć.
Dosyć ludzi i tych wszystkich idiotyzmów wypowiadanych głośno w pełnym słońcu, czy też szeptanych namiętnymi głosami w zakamarkach wieczoru, dosyć Krakowa, całej jego nadętej i napuszonej atmosfery wyjątkowości, popartej jedynie słowami kilku niewątpliwie uczonych mężów.
Nade wszystko jednak dosyć miał już swoich kolegów – maszkaronów, którzy niemiłosiernie wykrzywieni trwali w zastygłych pozach, epatując publikę swoim udawanym cierpieniem i bólem.
Korzystając z tego, że zaprawa, która od narodzin więziła go na dachu, zmieniła nieco swoje właściwości, wykonał pierwszy niecierpliwy gest. Kilka grudek wykruszyło się i spadło na głowę niemiłosiernie piłującego swoją gitarę grajka. Ani grajek pogrążony w ekstazie, ani oczarowani jego muzyką słuchacze nie dostrzegli niczego. Kolejny intensywny ruch oswobodził maszkarona i sprawił, że poczuł się wolny.
Wolność wykorzystał w dziwaczny sposób. Zszedł na dół, dał w ryj grajkowi, którego jękliwej muzyki serdecznie nienawidził, po czym wyszedł za miasto, wyrzucił z przydrożnej kapliczki figurę frasobliwego, zaczesał zmierzwione włosy i zajął jego miejsce.