Dozorca obudził się z uczuciem pustki w głowie, co wprawiło go w doskonały, szampański wręcz nastrój, ponieważ pustka w głowie była ostatnio stałym, niezawodnym i jedynym towarzyszem jego przebudzeń. Roześmiał się radośnie do szarego, ponurego dnia budzącego się na zewnątrz, po czym, aby utrwalić pogodny nastrój, postanowił nie myśleć o niczym ważnym.

Śmietnik.
Formalnie rzecz biorąc śmietnik nie jest częścią kamienicy, tylko wolno stojącym budyneczkiem z niegdyś czerwonej cegły. Dodatkowo, wokół często roztaczają się niezbyt miłe zapachy, w związku  z czym nie jest to najprawdopodobniej najlepsze miejsce do zaczynania opowieści. Pewno dużo lepiej byłoby zacząć ten poranek na łące, w otoczeniu kwitnących polnych kwiatów, pachnących ziół i zielonych traw, budzonych przez pierwsze promienie słońca, które krzeszą refleksy w zbierających się na liściach kroplach rosy. Wziąć w płuca głęboki oddech czystego, żywicznego powietrza, zapatrzyć się na kołujące pod osłoną nieba sokoły, wróble i skowronki…

Wracając do rzeczy, śmietnik, mimo całej masy nieprzyjemnych doznań estetycznych, rażących gusta niemal wszystkich wyrafinowanych inteligentów w twarzowych okularach, jest bodaj jedynym miejscem, które częściej lub rzadziej odwiedzają wszyscy Mieszkańcy Starej Kamienicy. Jako powszechne miejsce spotkań zasługuje na wspomnienie tego poranka, tak więc:

Śmietnik.
Miliardy bezimiennych drobnoustrojów dwadzieścia cztery godziny na dobę wirowały w szalonym pościgu za strzępem materii organicznej do pożarcia, przetworzenia i rozmnożenia. Poranek zastał je w tym samym dzikim szale co południe, wieczór i noc i pora niczyja. Mikroby w zasadzie nie rozmawiały ze sobą, a jeżeli już, to w przelocie wymieniały zdawkowe przywitania i w obłędnym tańcu pędziły dalej. Interesowały je tylko dwie rzeczy. Pierwszą, ma się rozumieć, było rozmnażanie we wszelakich postaciach. Przez podział, pączkowanie, wymianę jąder, nieustającą kopulację, kopulację trwającą sekundę, ale za to przydarzającą się tysiące razy na godzinę, niekończące się i idące w miliony duplikowanie swoich genów. Poza tym, rzecz jasna w dużo mniejszej już mierze, drobnoustroje interesowały się mieszkającym w piwnicy szczurem Napoleonem, który z racji swojej przynależności gatunkowej często odwiedzał śmietnik i na swoim grzbiecie przewoził je i ich tysięczne potomstwo do najbardziej odległych śmietników Miasta.

Piwnica.
Napoleon wyrwał się z koszmarnych kleszczy nocy z uczuciem suchości w gardle. Było to o tyle dziwne, że w piwnicy panowała wilgoć, od której niemiłosiernie rwało go w kręgosłupie od szyi aż do koniuszka ogona. Nocny koszmar nie zawiódł i ponownie rzucił go tam, gdzie z reguły rzucały go nocne koszmary – na pola w okolicach Waterloo. Stał tam w zakurzonym płaszczu i przez krótką lunetę obserwował ze wzgórka klęskę swoich dzielnych żołnierzy i fiasko dopieszczonej przez lata taktyki wygrywania bitew. Armaty raz za razem wypuszczały z gardzieli siwy dym, który snuł się po łące zasłanej trupami, szrapnele z trudem torowały sobie drogę przez powietrze, wypełnione już bez reszty jękami rannych, rzężeniem zdychających koni, szczękiem i zgiełkiem, a on wiedział jedno. Przegrał z kretesem swoją wojnę z resztą świata i do końca życia miał siedzieć w zatęchłym pokoiku z widokiem na morze z każdego okna.
Przetarł czarne paciorki oczu i rozejrzał się wokół. Szarzało. Przez brudną szybę okienka zaglądała jutrzenka (lata temu pełniąca rolę jutrzenki swobody), ale jakby onieśmielona mrokiem i stęchlizną panującą w piwnicy wahała się czy wpaść do środka, czy też pozostać na chodniku i stamtąd rozświetlać swoim blaskiem ponure pomieszczenie. Szczur Napoleon westchnął ciężko i noga za nogą powlókł się w kierunku cieknącego zaworu, aby zaspokoić dręczące go pragnienie. Wypił kilka kropel i powrócił do legowiska. Jakiekolwiek rozmyślania o nadchodzącym dniu napawały go niechęcią do życia. Szczególnie zaś niechęcią napawał go mieszkający w oficynie Dozorca, rozstawiający z obleśnym uśmiechem czarne skrzynki, opatrzone napisem „Uwaga, trucizna”, tuż obok jego legowiska…

Oficyna.
Dozorca obudził się z uczuciem pustki w głowie, co wprawiło go w doskonały, szampański wręcz nastrój, ponieważ pustka w głowie była ostatnio stałym, niezawodnym i jedynym towarzyszem jego przebudzeń. Roześmiał się radośnie do szarego, ponurego dnia budzącego się na zewnątrz, po czym, aby utrwalić pogodny nastrój, postanowił nie myśleć o niczym ważnym. Z miejsca przepędził z siebie lepką od nocnych koszmarów kołdrę i nagi leżał na łóżku w bezruchu, czując jak jego ciało owiewa chłodny podmuch wiatru, wdzierającego się z cichym świstem przez szczelinę we framudze drewnianego okna. Leżał i obserwował swoje lekko pożółkłe i posiniałe ciało, ciało cherlawe i otłuszczone, samym tylko swoim istnieniem zadające kłam greckim wyobrażeniom piękna jako takiego. Leżał, patrzył na swoje mało pociągające członki spoczywające w bezładzie, ogarnięte pozorną martwotą, rozkładające się na spranym, żółtawym prześcieradle i czuł się bezmiernie szczęśliwy. Uczucie szczęścia rzadko towarzyszyło mu w życiu, dlatego też napawał się nim w bezruchu, bojąc się drgnąć, aby nie pierzchło, niczym egzotyczny ptak przyłapany na jakiejś prozaicznej, ptasiej czynności. Trwał w letargu kilkadziesiąt minut, ledwo rejestrując pojawianie się gęsiej skórki na kolejnych partiach ciała, jej wojenne podchody i zasadzki na resztki nocnego ciepła, nagłe manewry, oskrzydlające połacie nóg i piersi, triumfalny podbój ramion i twarzy, zakończone triumfalnym werblem szczękających zębów. Westchnął cicho, po czym przeciągnął się, aż chrupnęło mu w stawach, pomięta skóra rozciągnęła się z chrzęstem na całe skurczone wcześniej ciało, a znienacka obciążone ścięgna jęknęły z wyrzutem niczym struny pijanej wiolonczeli. Opuścił lewą stopę na wytarty dywanik i przez moment rozkoszował się uczuciem panowania nad losem. Przepełniało go przekonanie, że żadne złe fatum nie może tego ranka stanąć mu na drodze. Zwlókł z łóżka drugą nogę, usiadł na łóżku i skulony zaczął przyglądać się dziesięciu wyrośniętym paznokciom, zgrubieniom i naroślom okalającym krótkie palce, spękaniom skóry na piętach i kraterom po rozdrapanych krostach ospy. W końcu stało się. Z niechęcią pomyślał o brudzących klatkę schodową lokatorach i dobry nastrój prysł. W głębi swojej duszy Dozorca nienawidził lokatorów i często marzył o objęciu posady Dozorcy w pustym domu. Szczególnie irytował go Nawiedzony Artysta z parteru, który wstawał około południa, wychodził wieczorem, wracał z reguły na rauszu i nigdy nie obdarzył go dobrym słowem.

Parter.
Nawiedzony Artysta w zasadzie jeszcze spał. W głowie, niczym w dojrzałej makówce, grzechotały niezliczone ziarenka snów. Podniósł delikatnie lewą powiekę zaropiałego nocą oka i nieco na oślep sięgnął wypielęgnowaną dłonią po sennik, leżący na nocnej szafce. Sennik był niemal pełen, ale znalazł w nim jeszcze kilka pustych przegródek i zaczął wytrząsać z głowy wszystkie senne mary, jedną po drugiej. Prostował zagięte rogi, wygładzał pofałdowania, wkładał sny do odpowiednich przegródek i na kilka sekund zaciskał mocno sennik aby sprasować zawartość. Sny chciały wyrywać się do swojego świata, ale udawało się to tylko tym najodważniejszym i najbardziej zdeterminowanym, a takich w zasadzie nie miewał. Sennik mruczał kojąco i sprowadzał na niego kolejną falę snu. Bronił się przed nią jak mógł, mając świadomość nadciągającego nieuchronnie dnia, wypełnionego artystycznymi obowiązkami. Rozklejał drugą powiekę, starając się dojrzeć promień słońca, niemniej szarość wpadająca  przez okno ostatecznie odebrała sens jakimkolwiek próbom podniesienia się z łóżka. Próżno wypatrywały go krzesła w jego ulubionych barach. Miejskie salony, gdzie brylował, uwodząc swoją inteligencją i ekscentryzmem starsze, nobliwe matrony, schły i czerniały w oczekiwaniu na jego przyjście. Nawiedzony Artysta zasnął ponownie niespokojnym snem.
Sennik wysunął mu się z ręki i upadł na dywanik przed łóżkiem otwierając się na różowych przegródkach, w których Nawiedzony Artysta namiętnie kolekcjonował sny erotyczne. Sny wypłynęły leniwie z przegródek, roztaczając wokół woń dojrzałych czereśni i słodkich malin. Ze zbioru trawiących go nocami pełnych żaru i uniesień romansów wyłoniła się postać Pięknej Sąsiadki z mieszkania na pierwszym piętrze.

I Piętro.
Upiorny jazgot budzika poderwał ją niemal do pozycji pionowej. Piękna Sąsiadka z wściekłością rzuciła się szczupakiem w stronę hałasującego urządzenia, ale to wyminęło ją sprytnie i ze zdwojoną siłą zadzwoniło do drugiego ucha. Udała, że wstaje, przeciągnęła się leniwie, prężąc biust i kręcąc ponętnie biodrami. Budzik dał się zauroczyć. Zamilkł i zaczął skradać się za poduszką, rzucając od czasu do czasu niespokojne spojrzenia na jej piękne krągłości. Chwyciła go za uszy, ale wężowym ruchem wyślizgnął się jej z jej drobnych dłoni, odbił od piersi i dzwoniąc ponownie zaczął uciekać zakosami po kołdrze, kryjąc się sprytnie za jej fałdami. Trafiła go w końcu obcasem buta, który w międzyczasie namacała pod łóżkiem. Zadygotał jeszcze kilka razy i z powrotem stał się martwą maszyną do odmierzania czasu. Piękna Sąsiadka wiedziała jednak, że połowiczne zwycięstwo nad budzikiem nie daje jej wcale przewagi nad upływającym czasem.
Czas dawał się jej we znaki na dwa sposoby. Po pierwsze rano, kiedy to czas migocząc złociście płynął wartkim strumieniem i z reguły zmuszał ją do wykonywania nieskoordynowanych ruchów, mających na celu jednoczesne znalezienie pończoch, dopięcie spódnicy, założenie butów, umalowanie ust i wykonanie jeszcze dziesięciu tysięcy innych czynności, składających się na codzienny rytuał wyjścia do pracy. Później w pracy, kiedy to godziny wlokły się złośliwie noga za nogą, szczególnie wtedy, kiedy czuła, że jest obmacywana lubieżnym spojrzeniem swojego prezesa. Popołudniami wracała do domu i siadała przed lustrem, aby zmyć z twarzy niepotrzebny już makijaż i znużenie dniem. Wtedy to z niepokojem obserwowała znaki upływającego czasu, pojawiające się na jej ciągle budzącej pożądanie mężczyzn twarzy. Czas był jej piętą Achillesową, każdego poranka starała się o nim zapomnieć i z reguły kończyło się to niepowodzeniem.
Budzik tymczasem głośno oznajmił pełną godzinę, wyrywając Piękna Sąsiadkę z rozmyślań. Poderwała się i pobiegła do łazienki. Pod prysznicem zastanawiała się, czy na schodach spotka Starą Kobietę z drugiego piętra, która zawsze przynosiła jej szczęście.

II Piętro.
Powieki podnosiły się powoli i można by się założyć, że gdyby były metalowe, to skrzypiałyby niemiłosiernie. Stara Kobieta w zasadzie już nie potrzebowała snu. Od czasu do czasu popadała w letarg, czy też raczej swego rodzaju otępienie, objawiające się kompletnym bezruchem i brakiem reakcji na bodźce zewnętrzne, w którym trwała w zależności od aktualnego ciśnienia dłużej lub krócej. Niekiedy udawało się jej nawet zsynchronizować pory aktywności i otępienia z porami dnia, niemniej zdarzało się to dosyć rzadko. Często spacerowała nocami, chodząc tam i z powrotem po korytarzu, gdzie czasami napotykała innych lokatorów. Poranki zastawały ją w przeróżnych miejscach, tym razem z przymkniętymi oczyma siedziała na bujanym fotelu, zwyczajem starych kobiet zwijała w kłębek wełnę z motka, a od czasu do czasu niezwykle powolnym ruchem podnosiła obrzmiałe powieki i przyglądała się światu za oknem.
Świat za oknem nie miał dla niej już żadnych tajemnic, nie kusił jej w żaden sposób i gdyby nie potrzeba chodzenia do sklepu i śmietnika, całe dnie spędzałaby siedząc w mieszkaniu i przyglądając się mozolnej wędrówce słońca, wspinającego się po nieboskłonie. Błogosławieństwem była dla niej powolna utrata słuchu, dzięki czemu nie musiała się zmieniać w heterę, jakich wiele rozsianych jest po kamienicach we wszystkich miastach. Mieszkający nad nią Student mógł do woli słuchać głośnej muzyki, przesuwać sprzęty, rozbijać butelki i urządzać huczne prywatki. Stara Kobieta z niezmąconym spokojem płynęła w swoim czasie, powoli gubiąc kontakt z rzeczywistością.

III Piętro.
Oprócz Studenta, na trzecim piętrze mieszkał również Nocny Stróż. Pracował, rzecz jasna, w nocy i dlatego też nie było go w mieszkaniu tego poranka. Student przebudził się, jak tysiące innych studentów w mieście i nie było w tym nic nadzwyczajnego ani godnego uwagi. Leżał na łóżku gapiąc się w sufit i zastanawiał się, kim jest niezbyt ładne dziewczę, które leży obok niego.

Strych.
Łagodne światło poranka wpadało przez brudne świetliki, powoli wyciszając intensywny gwar panujący tu nocą. Starocie, zarówno te z zamierzchłej, jak i z całkiem niedawnej przeszłości kończyły intensywne nocne życie, na nowo pokrywały się kurzem, drapowały efektowne firany pajęczyn, kuliły się w sobie i stawały nikomu niepotrzebnymi już gratami. Najpóźniej nieruchomiały zabawki z dzieciństwa. Kilka lalek-elegantek, ziewając, przestawało czesać swoje blond włosy i przeglądać się w lustrze, inne, bardziej rozrywkowe, masowały zbolałe stopy. Miś, który przygrywał towarzystwu na sfatygowanej pianoli, rozprostował palce i zwinął się w kłębek w starym kufrze. Niższe kondygnacje budząc się ze snu wraz ze swoimi lokatorami zaczynały rozbrzmiewać dźwiękami, zaś tu powoli zapadały niezmącona cisza, spokój i zapomnienie. Strych pulsował swoim prywatnym życiem, drżąc na samą myśl o ekspansywnej i niszczącej adaptacji na pomieszczenie mieszkalne, co zdarzało się coraz częściej. Ponad strychem był tylko dach, a ponad dachem błękitne niebo. Przynajmniej tak było zazwyczaj. Ale dzisiaj…

Dach.
Takie rzeczy przydarzają się wszystkim od czasu do czasu. Mistrz Kominiarski poprzedniego dnia obchodził urodziny, w związku z czym musiał wznieść kilkanaście toastów z kolegami po fachu. Cóż. Tego poranka otworzył oczy i stwierdził, że leży na dachu kamienicy, obejmując czule komin. Wszelkie próby odświeżenia pamięci, mające na celu przypomnienie sobie zawiłej drogi ostatniego wieczora, spełzły na niczym. Po którymś tam z kolei toaście, spełnionym, jak pamiętał, pod sklepem kilka przecznic dalej, w pamięci rozwierała się wielka czarna dziura, która pożarła wieczór i noc, a jej brzegi niebezpiecznie zbliżały się do poranka.
Mistrz Kominiarski oparł się plecami o komin i rozejrzał dookoła. Rozpościerał się przed nim kiczowato-piękny widok na budzące się do życia stare miasto. Widok mogący zabić swoim urokiem niemal każdego, niemniej Mistrz Kominiarski, przyzwyczajony był do patrzenia na miasto z góry i nie zwracał uwagi na potencjalnie toksyczne piękno krajobrazu. Poza tym potwornie chciało mu się pić i trochę bolała go głowa. Słońce przebijało się przez szare, poranne mgły, na ulicach pojawiali się pierwsi przechodnie. Miasto nieubłaganie łamało nocną ciszę ostrymi dźwiękami. Mistrz Kominiarski ziewnął, poprawił sfatygowany cylinder, pozbierał swoje sprzęty i ruszył przed siebie, skacząc z dachu na dach. Na podwórko z hałasem zajechała śmieciarka. Drobnoustroje wyruszały w podróż do swojego raju.