Pizza u Gino
Sprzątaczkom z bliźniaczych wież
Na ławce w Battery Park siedział Gruby i karmił gołębie. Było wrześniowe popołudnie i rozproszone przez codzienny smog promienie słoneczne dawały przyjemne ciepło. Ponieważ zbliżał się powoli wieczór, niektóre ławki były już pozajmowane przez bezdomnych, gotowych do wsunięcia się w swoje worki na śmieci i skorzystania z darmowego noclegu. Na razie grzali się w słońcu, dając spokojnie płynąć minutom, których nie było po co liczyć, choć parę bloków w górę miasta każda z nich wydawała się niewiarygodnie cenna. Niektórzy konsumowali powoli, kto co miał, popijając z puszek lub – jeśli się komu tego dnia trafiło coś na pobudzenie trawienia i osłabienie pamięci – z owiniętych w papierowe torby butelek.
Gruby lubił to miejsce. Jak na Nowy Jork było cicho i spokojnie. W oddali widać było Statuę Wolności i Ellis Island, przez którą wśród milionów innych przeszedł i jego dziadek, zanim spróbował swych sił w kraju nieograniczonych możliwości. Wrota raju. Lecz jakiż to raj, gdzie musiał przesiedzieć swoje w barakach, prostując kości po podróży przez ocean na trzecim pokładzie, nim opryskliwy urzędnik podbił mu stempel w wytęsknionym dokumencie i powiedział „Good luck!” Dziadek był ze Smyrny, a Smyrneńczycy to ludek wygadany, więc przekonał (jak? przecież nie słowami) urzędnika, by poświęcił parę chwil swego cennego czasu i wpisał w paszporcie „Grigoriadis”, a nie „Gregory”.
Potem czasem żałował swej dumy, bo bywało, że nie zaszkodziłoby uchodzić za Anglosasa, choć ze swoim wyglądem, jakby przed chwilą wstał od stolika w swojej ulubionej kafejce nad błękitnym morzem, pod błękitnym niebem, wśród białych domków, nie przyszłoby mu to tak łatwo.
Wrota raju. Doskwierała mu ciasnota w barakach i obcość urzędników, ale przecież jak wszyscy w tym tłumie czuł, że tu zaczyna się coś nowego. Na przykład było ich paru Greków, a nie lali ich Turcy. Oczywiste? W starym kraju był to niedostępny luksus. Więcej – w sąsiednim baraku było paru Turków, którym widać nie dość było greckich miast w Azji Mniejszej – Efezu, Miletu, Smyrny, lecz chcieli wyzwać swój los tu za oceanem i patrzcie – z Turkami tymi po wstępnym buczeniu dało się normalnie rozmawiać. Mieli ze sobą garnuszek do parzenia kawy i chętnie nawet na tę kawę zaprosili. To dziwne – jak gdyby Statua z sąsiedniej wyspy roztaczała nad nimi opiekuńcze ramiona i upominała, że tu tysiącletnie spory o to, czy na Świętej Zofii będzie krzyż, czy półksiężyc, tracą znaczenie – tu się pracuje. I jakoś spory, czy piją kawę po grecku, czy po turecku i czy zagryzają do niej lokum, czy lukumi, wydały się śmieszne. Czuli tęsknotę za błękitnym morzem, nad którym stały dawniej greckie, dziś – choć te same – tureckie domy, szare północne niebo nie mogło się równać z tym, które zostało w kilwaterze transatlantyku, lecz czekając na swoją kolej patrzyli z jednej strony na Statuę, a z drugiej na Manhattan i wiedzieli, że choćby nie wiem co, to jest ich kraj.
Na tym właśnie brzegu Manhattanu, na ławce w Battery Park, siedział Grigoriadis, syn Grigoriadisa, wnuk Grigoriadisa i karmił gołębie.
Czy myślał o tym wszystkim? Rzadko, lecz dziś właśnie wspomniał dziadka, który prowadził go tu czasem, pokazywał zamglone wyspy i opowiadał o starych czasach. A wspomniał go, bo znów komuś w urzędzie musiał literować swoje nazwisko g-r-i-g-o-r-i-a-d-i-s, do tego s-t-a-v-r-o-s, bo w ważnych momentach, jak chrzest pierworodnego, nachodziły Grigoriadisów patriotyzm i nostalgia. Czuli wtedy, że Mike, czy Jim byliby poniżej ich godności. Stąd też nie mógł sie nazywać Steve i zgubić się w masie. A może i lepiej tak. A może nie miało to znaczenia, bo i tak wszyscy mówili na niego Steve. Z istotnym wyjątkiem licznych greckich ciotek i wujków.
Słyszał kiedyś o książce, gdzie pewnego Evangelosa na tejże Ellis Island przerobili na Evansa. Też krajan to napisał, niejaki Kazan, ale co to za nazwisko? Jemu też coś musieli obciąć, najpewniej tzakisa. Całe życie chodzić z obciętym tzakisem – fe! A innemu nie miał kto obciąć, więc jako Kazantzakis napisał „Greka Zorbę i też był sławny, jak nie bardziej. Tyle że nie miał amerykańskiego paszportu.
No dobrze, temu pierwszemu ucięto nie tzakisa, ale joglou, bo jako Kazanjoglou urodził się w Konstantynopolu – w naszym domu nie mówi się „Stambuł” – i nazwisko jego miało już końcówkę turecką, nie grecką, bo w Anatolii mieszali się z Turkami od stuleci, tak samo żyli, to samo jedli, z czym mógłby się jednak w rodzinie zgodzić najwyżej wujek Jorgos, lecz na pewno nie ciocia Irini, Euridiki, czy Afroditi.
Ciocia Afroditi zaprowadziła go kiedyś do Metropolitan Museum, by pokazać, od kogo pochodzi i że dwa tysiące lat temu, gdy inni się od nich uczyli kultury, Amerykanie chodzili po drzewach. Miał trudności z wyobrażeniem sobie pana Goldberga, właściciela warsztatów, w których pracował ojciec, chodzącego po drzewach, ale niech tam, może jego dziadek był sprawniejszy.
Gorzej było z przodkami. Przyjrzał się prostym nosom z białego marmuru, popatrzył do lustra na swój zakrzywiony nos, akcentujący okrągłą twarz otoczoną czarnymi kręconymi włosami i nie mógł doszukać się podobieństwa. Zaniepokojony powiedział to cioci. Ta, obrażona, stwierdziła, że i tak to jego przodkowie, a w końcu Grecja dała światu Platona i Sokratesa. Platona nie znał, ale z Sokratesem się zgadzało – był synem sąsiadów, tyle że co to za powód do dumy? Tego już nie powiedział, bo czuł, że to grozi pozbawieniem porcji jogurtu z miodem popowrocie do domu.
Z myśli tych wyrwały go czyjeś słowa:
– Można się przysiąść?
Otworzył szeroko oczy i spojrzał w górę. Przed nim stał Chudy. W conieco znoszonym garniturze, w conieco znoszonych butach, conieco z innej epoki – kulturalny, zubożały gentleman. Nie codzień dziś kogoś widzisz bez czapki bejsbolówki.
– A proszę, wolne.
Chudy usiadł. Głupio tak siedzieć razem i nie razem. Jak w windzie – za krótko, żeby się poznać, za długo, żeby się nie zauważać. Patrzyli niby w przeciwne strony, lecz kątem oka przecież na siebie nawzajem, do tej granicy, by móc udać, że nie widzą wzroku drugiego. Kark od tego boli, a spokoju nie ma żadnego. Chudy odłożył na ławkę książkę, którą miał w ręce. Położył ją tuż przy sobie, lecz po stronie Grubego i wystukiwał na niej od niechcenia jakiś rytm.
– Książka – zauważył Gruby.
– A książka – potwierdził Chudy. – Czyta pan?
– Oczy nie te. Ale lubię historie. Dobra?
– Niezła. Przeczytać panu fragment?
Nieczęsto ktoś na nowojorskiej ławce proponuje ci lekturę, bez dwóch zdań! Lecz czemu nie.
Chyba nie ma zamiaru mnie obrabować, pomyślał Gruby. Jak ktoś się nietypowo zachowuje, to pierwsza myśl – złapać się za portfel. Ale ten facet naprawdę za słaby na bandytę. Jakiś niewyżyty intelektualista.
– Niech będzie, czytaj pan.
– To nowojorskie opowiadania.
– Fajnie, siedzimy w Nowym Jorku i czytamy nowojorskie opowiadania. To jakby o sobie. Czytaj pan.

Chudy otworzył książkę, przewertował szukając pasującego fragmentu, odchrząknął i zaczął czytać. Autor nie silił się na rywalizację z Joycem, więc narracja płynęła gładko i Gruby wsłuchał się w opowiadanie. Historia rozgrywała się między pracownikami pizzerii, Gino’s Pizza – Pizza u Gino. Taki też był tytuł opowiadania. Chudy widząc zainteresowanie słuchacza czytał z rosnącą satysfakcją, nie odchrząkując już z zakłopotaniem, lecz interpretując sytuacje głosem, indywidualizując postacie, jak za dawnych czasów w słuchowiskach radiowych. Wtem Gruby zaczął marszczyć brwi. Z początku można było to wziąć za szczególne natężenie uwagi, lecz po chwili coś przestało grać.
– Stop! – wykrzyknął Gruby. Chudy spojrzał na niego z zaskoczeniem, bo takiej emocjonalnej reakcji się po spracowanym człowieku w ubraniu roboczym nie spodziewał. Przerwał lekturę i podniósł oczy na Grubego.
– Coś nie pasuje?
– Prawie wszystko się zgadza, ten roztargniony Polak się potknął i wylał spaghetti na suknię – ojojoj, straszne to było: spaghetti w sosie pomidorowym – a suknia biała! Dama w krzyk – nie, nie w krzyk, zamarła i nic – nie wie, co robić, a sos spływa po sukni, spaghetti się klei, a ona stoi z otwartymi ustami i rozczapierzonymi rękami i nic! Tyle że w końcu zaczyna się trząść i w krzyk, w pisk! Cała knajpa patrzy na nią i w śmiech, biedna kobitka, wszyscy kulturalni, nikt jej nic złego nie życzy, ale takie kino! No nie mogę, do teraz mnie skręca. A szef czerwony i wściekły, ryczy na Polaka, bo goście dobrzy, to trzeba pokazać, że się szanuje klienta. To ja mu mówię: nie rycz na niego, a on ryczy. To on na mnie ryczy, a ja myślę: może starczy tego, bo mnie wywali i dałem spokój. A Polaka wywalił. Drań był. A w książce nie wywalił.
– Skąd pan to wszystko wie? – spytał totalnie zaskoczony Chudy.
– Bo jest jeszcze jeden detal: ten, który się wstawia za Polakiem, to Grek – zgadza się – tyle że nie Kostas, tylko Stavros i nie Demetriadis, tylko Grigoriadis.
– A TO skąd pan wie?
– Bo Stavros Grigoriadis, to ja.
Chudy zamilkł. Spojrzał na Grubego z niedowierzaniem, najpierw na twarz, potem na tors, nogi aż do butów i z powrotem na nogi, tors, twarz, wypadające włosy i znowu twarz. Wszystko było inne, ale w uśmiechu Grubego zaczynał rozpoznawać coś znajomego.
– Nie wyglądam na to – zaśmiał się Gruby. – Za stary? Minęło parę lat.
Chudy zastygł z wrażenia. Przez jego mózg przebiegło tysiąc wspomnień, jak w momencie śmierci.
– Ale ten – dodał Gruby pukając w książkę – skąd on to wie?
Chudy otworzył oczy i spojrzał na niego z zaskoczeniem nowonarodzonego. Milczał. Gruby popukał w książkę.
– Więc skąd on to wie? Kto to napisał?
Chudy zamknął książkę, wpatrzył się uważnie w okładkę, jakby ją widział po raz pierwszy w życiu i przeczytał nazwisko autora:
– Franco Martelli.
– Martelli? Martelli, Martelli… A, Martelli! Ten leń i kombinator? Co jak było trzeba ugnieść sto porcji ciasta, to zawsze miał co innego do załatwienia, a jak myśmy latali z pizzą, to on sobie tak patrzył, myślał… Obserwował i notował, kurza jego twarz. A gadał mi raz, że chciałby być artystą, choćby pisarzem. Myślałem, że tylko robić mu się nie chce, a tu patrzcie… W końcu odszedł – mówił, że mu wydali opowiadanie, poszedł robić karierę. Nie bardzo mu wierzyliśmy, ale co mieliśmy chłopaka załamywać. Tyle, że dzień przed odejściem pożyczył ode mnie pięć dolarów i nigdy ich już nie zobaczyłem. Teraz jest bogaty, pewnie odda – zaśmiał się ironicznie.