Zostałem pisarzem przemówień przez zupełny przypadek. W czasach, gdy młody cesarz wstępował na tron pod czujnym okiem doradców, stary kancelista doszczętnie stracił wzrok.
Potrzebował pomocnika do pisania rozmaitych dokumentów (nikt, rzecz jasna nie śmiałby go zwolnić. Młody cesarz był już czwartym z kolei, któremu mistrz mój służył. Był na dworze dłużej niż ktokolwiek inny. Po wtóre zaś, nawet ślepy jak kret i głuchy jak pień, pozostał najlepszym pisarzem przemówień, jaki kiedykolwiek chodził po ziemi cesarstwa).

Gdy cesarz musiał uzasadnić polityczny wyrok, podnieść podatki, czy ukarać krnąbrną prowincję, posyłał po mojego mistrza. Rozmawiali zawsze krótko i bez świadków. A potem mistrz pisał przemówienie. Po jego wygłoszeniu, poddani uznawali, że sama bogini sprawiedliwości wydała wyrok albo też przysyłali dobrowolnie datki, by umocnić państwo.

Tak więc, zostałem zastępcą, a w zasadzie oczami największego szafarza słowa – nie boję się tego napisać – jaki kiedykolwiek istniał. Miałem nadzieję wiele się od niego nauczyć. Niestety, miało to pozostać tylko nadzieją. Niedługo bowiem po moim przyjściu mistrz zmarł. Zostawił mi kancelarię z jej wszystkimi, niedostępnymi dla mnie, tajemnicami. Dziś myślę, że nadal nie odkryłem wszystkich jej (i jego zarazem) sekretów.
Wkrótce potem, po śmierci mistrza (pochowanego zresztą bez żadnych specjalnych honorów, jak zwykłego urzędnika. Niewiele osób go odprowadziło w ostatnią drogę i myślę, że nikt – nie wyłączając mnie – nie przejął się tak naprawdę jego śmiercią) cesarz wezwał mnie przed swoje oblicze. Myślę, że nigdy nie zapomnę tego dnia, gdy ujrzałem go pierwszy raz w całym jego cesarskim majestacie. Nie byliśmy sami, za tronem stało dwóch doradców.

Audiencja trwała bardzo krótko. Cesarz, który był dokładnie w moim wieku – powiedział, że chciałby otrzymać ode mnie, kancelisty, przemówienie godne największego z żyjących władców największego z istniejących imperiów. Powiedział, że czas absolutnie nie gra roli, że będę miał go tyle, ile tylko będę potrzebował. Podziękowałem za tę łaskę, zaś cesarz skinął swoja piękną dłonią, co oznaczało, że audiencja jest skończona.
Jakże żałowałem wtedy, że nie ma przy mnie mistrza, by dać mi mógł drobną radę, choć cień wskazówki, skąd mam czerpać inspirację! Jakże boleśnie odczułem wówczas jego brak.

Siedziałem dniami i nocami, wpatrując się w każde słowo, i wiedziałem, że każde słowo przemówienia musi mieć swoje dostojeństwo, musi mieć swoją moc. Nie zliczę tych dni zmieniających się w wieczory, tych nocy nieprzespanych, tych pustych poranków, w które ślęczałem nad jednym tylko słowem, nad jednym tylko połączeniem, nad znakiem interpunkcyjnym, który nie chciał poddać się mej woli. Wreszcie udawało mi się połączyć dwa słowa, które do siebie pasowały, które były godne największego władcy największego imperium.
Wiem za to, że co jakiś czas przychodził do mnie cesarski sługa z tym samym zawsze pytaniem. A ja, nawet nie podnosząc wzroku znad zapisanych kart, dawałem znak ręką: jeszcze nie. I cesarski sługa znikał niczym duch lub mara, niepotrzebnie mącąca tylko mój wewnętrzny spokój, oddalająca samym swym przybyciem w nieskończoność kolejne jedyne i właściwe połączenie słów, nad którym pracowałem.
Przemówienie żyło własnym życiem. Widziałem, jak się zmieniało, jak doskonaliło pod moim czujnym okiem, być może samo jeszcze nieświadome tego, że nie jest w żadnym słowie dziełem przypadku, uporządkowane specjalnie dla największego z władców…

W końcu, pewnego dnia, postawiłem ostatnią kropką na końcu ostatniego zdania i wiedziałem, że oto przemówienie, które wygłosi cesarz jest skończone.
I kiedy stawiałem ostatnią kropkę na końcu ostatniego zdania, drzwi się otworzyły i wszedł cesarski sługa. A ja oderwałem wreszcie wzrok od zapisanych kart i mogłem mu powiedzieć, by przekazał cesarzowi: „tak, skończyłem”. Ale sługa, który wszedł, powiedział tylko, że cesarz nie żyje, a ja patrząc na niego powiedziałem tylko: „tak, skończyłem”.
Kiedy wyszedł, spojrzałem na rękopis i wiedziałem, co muszę zrobić. To było przemówienie dla największego z żyjących władców. Jedyny, który mógł je odczytać zmarł tego ranka.
Zebrałem wszystkie karty razem i zaniosłem do kominka. Zajęły się jasnym, białym płomieniem, równie doskonałym jak ono samo. Oderwawszy wzrok od ognia, spojrzałem w lustro wiszące w rogu i zrozumiałem, jak wiele czasu, jak strasznie dużo czasu upłynęło.

Wróciłem do stołu i napisałem tren ku pamięci zmarłego cesarza. Myślę, że najlepszy z kiedykolwiek napisanych trenów. Gdy nadworny poeta odczytał go nad grobem, kilku osobom ze wzruszenia pękły serca, a potem, długo potem, znajdowano samobójców z moim trenem ku czci cesarza na zakrwawionych piersiach.

A ja stałem w oknie przypatrując się jednemu z ostatnich świtów mojego życia wiedząc, że nie napisałem nic godnego zapamiętania.

J.L.Borgesowi, który zmarł szukając słowa.