Zachorowałem. Pewnego dnia po prostu obudziłem się i wiedziałem, że jestem chory. Po krótkich konsultacjach z samym sobą doszedłem do wniosku, że muszę pójść do lekarza.

Był miły i patrzył na mnie łagodnym wzrokiem pluszowej zabawki, choć ruchy miał zdecydowane. Zapytał o objawy, a ja mu opowiedziałem, że wstałem dziś rano i wydaje mi się, że jestem chory. Poprosił, bym się rozebrał do pasa i wstał. Postukał, posłuchał i powiedział, że rzeczywiście jestem chory.

Zalecił mi przez jakiś czas się unikać. Powiedziałem, że nie ma sprawy, bo i tak nie używam w domu jednego pokoju – najwyżej tam zamieszkam i po sprawie. Lekarz wydawał się być zadowolony z tego rozwiązania. Powiedział, bym się zgłosił za dwa tygodnie na kontrolę, chyba żeby działo się coś niepokojącego, na przykład – ściszył głos, bym nie usłyszał – na przykład, gdybym zaczął lunatykować. Solennie obiecałem, że w takim przypadku na pewno się pojawię.

No i odseparowałem się od siebie. Zamieszkaliśmy w osobnych pokojach i tylko czasem spotykaliśmy się w kuchni. Chyba zrobiłem się tylko trochę bardziej milczący przez to wszystko.

Przyznam, że zapomniałem o rewizycie i gdybym sobie nie przypomniał, to pewnie bym nie poszedł. Chyba w rezultacie poszedłem w czwartek, choć powinienem z całą pewnością we wtorek. Tak mi się teraz wydaje, choć nie ma już mnie, bym mógł to z pewnością stwierdzić.
Był jakiś inny lekarz, bardziej surowy i nawet nazwisko miał na „R”, gdy tamten chyba na „M”, albo „N”… Też mnie zbadał i powiedział, że nie widać poprawy, wręcz przeciwnie – pogorszyło mi się. Zmartwiłem się tym i zapytałem, czy izolacja nic nie dała, na co lekarz stanowczo stwierdził, że była niewielka w ogóle szansa, że to coś da. Że warto było spróbować, ale niestety.
Ubiegł moje pytanie i powiedział, że najlepszym wyjściem byłoby sanatorium. Przestraszyłem się nie na żarty. Zapytałem, czy długo musiałbym tam przebywać, a doktor na „R” powiedział, że różnie bywa. Dał mi skierowanie.

Wcale nie miałem ochoty nigdzie jechać, bo praca i świeżo podjęta nauka, z której tak się przecież cieszyłem. Krótka rozmowa – nie powiem, że bez łez – uzmysłowiła mi, ze decyzja mogła być tylko jedna. Dziś się zastanawiam, czy rzeczywiście tak musiało być i dochodzę do wniosku, że chyba jednak tak. Zresztą – nie stać mnie na inny wniosek.

Odprowadziłem się na pociąg, choć było cholernie rano i muszę przyznać, że nieźle zmarzłem. Pomachałem sobie z peronu i pojechałem, zaś sam czym prędzej wróciłem do domu i poszedłem spać.

Na początku nawet pisałem do siebie sporo, badając samopoczucie. Dwa razy zaś – w pierwszym okresie – nawet się odwiedziłem.
Ale za trzecim razem zrozumiałem, że czas i odległość zrobiły swoje. Nie poznałem się. Niby te same gesty i te same uśmiechy, ale jednak nie. Wyjechałem.

Nie napisałem już do siebie stamtąd ani razu, ani razu też już tam nie pojechałem. Zrozumiałem, że muszę od tej pory nauczyć się żyć bez siebie, jakoś sobie poradzić. Coś ze sobą zrobić w mieszkaniu z jednym pokojem za dużo, coś ze sobą zrobić po tym, gdy skończy się już kuracja.

W sumie – myślę sobie – dobrze się stało. Ale może po prostu nie stać mnie na inny wniosek.