Zmęczenie wylewało się z oczu Alojzego, ściekając po oparciu fotela i tworząc u jego stóp barwne plamy, w których kąpały się wydarzenia ostatnich tygodni. Dzikie pszczoły przysiadały na brzegach barwnych kałuż i w pośpiechu przenosiły do dziupli, w której mieszkały, strzępy wspomnień upojnych nocy, śmiechu, miłości i tego wszystkiego, co sprawia, że życie nabiera smaku miodu.
Cienie firanek zawieszonych w oknie zamieniały się w szaroczarne jaszczurki, które chciwie spijały rozlewającą się wokół niego substancję, badając okolicę rozdwojonymi językami i łaskocząc go po bosych stopach i łydkach porośniętych cienkimi, rudymi włosami. Mole, przebrane za barokowe aniołki, degustowały atomy tkanin, nieznanych w ich hiperprzestrzennej galaktyce Szafy.

– Gotowi? – w przestronnym pomieszczeniu mieszczącym generator Van Der Graafa rozległ się głos nadzorcy projektu.
– Wszystko przygotowane. Możemy zaczynać – zazgrzytał w głośnikach główny technik.
Na pulpicie rozjarzyła się czerwona dioda, a po chwili błyskawica rozdarła noc, zaś potężny grzmot przetoczył się w ciemności dokładnie według zaplanowanego algorytmu. Twarz Alojzego rozjaśniła się na moment, a pędzle żywiej zachrobotały po rozpiętym na sztaludze płótnie, zapamiętując chwilę.

Alojzy siedział nieruchomo, wciągając szeroko rozwartymi nozdrzami intensywny zapach swojej brody, w której grały wonie wiatru, bezkresnych przestrzeni i zamorskiego haszyszu. Nieruchome oczy nie zauważały całej menażerii przybyłej z różnych wymiarów, która żwawo uwijała się wokół fotela zbierając skrzętnie wszystkie opadające z niego emocje. Za oknem niebo dogorywało w resztkach poświaty powoli stygnącego słońca i na tle czerniejącej przestrzeni zaczęły pojawiać się spadające gwiazdy, które niosąc posłania od innych cywilizacji, spalały się beznamiętnie w ziemskiej atmosferze.
– Wszystko idzie zgodnie z planem – zameldował Alojzemu nadzorca projektu.

Morze, o którym właśnie rozmyślał, zafalowało gwałtownie i dwie najwyższe fale wylały się z jego głowy, niosąc ze sobą muszle, kamyki, wodorosty i dwie rybki, które łapiąc powietrze szeroko rozłożonymi skrzelami, błagały go niemym spojrzeniem o skrócenie męki na puszystym dywanie. Wstał z tronu, podniósł je i wrzucił do muszli, powiększając tym samym grono mutantów zamieszkujących miejską kanalizację.
– Dosyć na dzisiaj – rzucił bezbarwnym głosem do mikrofonu stojącego na biurku, podniósł się i wyszedł przez zamknięte drzwi.
– Panowie, kończymy – nadzorca projektu ukłonił się wytwornie wychodzącemu Alojzemu i odwrócił w kierunku zebranych w ciasnej salce malarzy i techników pochylonych nad tablicami kontrolnymi.
– I jak poszło, Janie? – zapytała młodo wyglądająca Hrabina, materializując się znienacka przed nadzorcą. – Czy portret młodego hrabiego w świetle błyskawicy  będzie gotowy jeszcze w tym tygodniu?
– Zechce pani sama ocenić postępy malarzy. Proszę za mną – nadzorca, mnąc w zębach przekleństwa, polewitował przodem, prowadząc ją w stronę pracowni malarzy.  – Jestem odpowiedzialna za techniczną stronę projektu. A na imię mi Melancholia. Nie Jan!
– Dobrze, Janie, możesz odejść i dopisać do swojego rachunku odpowiednią sumę za urażone ego.

Dopiero na zewnątrz Melancholia pozwoliła sobie na głośne przekleństwo, które wzmogło się, mijając ze świstem przednie zęby, na widok młodego hrabiego stojącego w cieniu olbrzymiego wiązu.
– Cześć Melancholio, jak tam staruszka? – zagadnął Alojzy. – Daje wam w kość tym swoim niedorzecznym pomysłem? Powiem ci szczerze, że sam mam już dość tych głupot i z chęcią wyjechałbym gdzieś ponownie, żeby odpocząć od jej paranoi. Wyskoczymy gdzieś się napić? Nie widziałem cię od czasu zakończenia popiersia dziadunia – mówiąc to odwrócił się i zaczął delikatnie wypuszczać strugę moczu na pień drzewa. Czynił to ostrożnie, żeby nie opryskać swoich odświętnych pantalonów, których włożenie wymogła na nim babka, zaraz po jego powrocie.
– Byłaś ostatnio w Esos?
– Tydzień po twoim wyjeździe Esos zamknęli jacyś ponurzy tajniacy. Nie ma już w tym mieście knajp, gdzie można swobodnie zapalić, napić się i poganiać za swoimi wizjami. W ogóle, jak wyjechałeś, to wszystko zaczęło się walić, a szaleństwa twojej babki zaczęły sięgać zenitu. Jak było?
– W sumie dobrze – urwał i zastanowił się przez chwilę. – Bardzo dobrze – zaśmiał się wesoło – było tak cudownie, że już chcę wracać i poczuć to jeszcze raz. Sama najlepiej wiesz, jak wyglądają wyjazdy z tego miejsca. Szkoda, że nie mogłaś wyrwać się razem ze mną.

Kiedy oderwali się od siebie po pierwszym, nieśmiałym pocałunku, zaczął padać drobny deszcz, a z ich duszy wylęgła się mgła, która szybko rozprzestrzeniła się i zadomowiła w krajobrazie. Szli w stronę pobliskiego przystanku radując się w ciszy z ponownego spotkania. Alojzy miał ochotę przytulić Melancholię i powiedzieć jej, jak bardzo stęsknił się za widokiem jej twarzy.
W chwilę później nadjechał wypchany po brzegi pojazd, do którego wskoczyli w ostatniej chwili korzystając z miejsca, jakie zrobiła korpulentna staruszka mdlejąc i osuwając się na podłogę. Silniki zamruczały cicho i przytuleni pomknęli w stronę pobliskiej pustyni, gdzie wieczorami w modnym lokalu zbierali się młodzi ludzie grający na ludowych instrumentach z innych epok. Melancholia korzystając z tłoku zaczęła testować skład chemiczny zapachu brody Alojzego, gdy tymczasem on organoleptycznie sprawdzał smak odsłoniętych fragmentów jej ciała. Zajęci sobą nie zauważyli stopniowo narastającej prędkości. Dopiero przerażone głosy ludzi ściśniętych w poduszkowcu oderwały ich od siebie.
– O Boże, to na pewno ten kierowca – psychopata, o którym mówili w wieczornych wiadomościach – jęczała starsza pani, ubrana, mimo ciepłej pory, w futro z lisów. Lis, który cudem uniknął śmierci w garbarni, po czym z wrodzoną sobie przebiegłością zmylił oczy krawców, a teraz, trwając w swoim dramatycznym zacięciu, grał fantazyjny kołnierz, zakrywał swój długi, szpiczasty pysk rudą kitą i chichotał dyskretnie, w myślach życząc swojej właścicielce zawału i wyobrażając sobie, jak zeskakuje ze stygnącego truchła i w świetle wschodzącego księżyca ucieka w bezkresną dal pustyni.
– Panie! Odbiło panu? – życzliwie zagadnął mężczyzna w tyrolskim kapelusiku i myśliwskiej kamizelce, przestając przez moment obserwować poczynania lisa.
– Latać na Marsa i do innych zapyziałych dziur, a nie tutaj ludzi wozić! – odezwał się głos z ostatnich miejsc.

Kierowca odwrócił się, uśmiechnął dziko, błyskając jednym okiem zza okularów rozjaśniających, wcisnął pomarańczowy guzik na swojej konsoli, odgradzając się od nieprzyjemnych pasażerów zasłonką, wykonaną z batystowych chusteczek czułych kochanek. Przyspieszał coraz bardziej, zamieniając tłum pasażerów w bezkształtną kulę rąk i nóg. W narastającym chaosie Alojzy przytulił się do Melancholii, rozpiął jej spodnie i zaczął witać się z jej długo niewidzianym, jędrnym ciałem.
Nie widział co prawda nic, oprócz wirujących plam i kresek, ale dotyk mówił mu, że kobieta wstrząsana spazmami, które wywołał stosując zamorskie techniki miłosne, oglądane w zatłoczonych pojazdach słabo rozwiniętych części świata, jest Melancholią. Na wszelki wypadek ugryzł delikatnie swoją partnerkę w coś, co wyglądało i smakowało jak szyja, kątem oka dostrzegając wyglądającego na myśliwego jegomościa, który dusił w rękach coś, co przypominało lisa. Lis tymczasem gorączkowo manewrował przy włazie awaryjnym w dachu, licząc na to, że pęd powietrza wyciągnie go na zewnątrz, do wolności, do księżyca.
Nagle za oknami na ułamek sekundy, w ciągu którego Melancholia jednym, bardzo szybkim ruchem zapięła spodnie, poprawiła zmiętą bluzkę, przygładziła wzburzone włosy i zerknęła w lusterko, zajaśniał wielki napis “Meta”.

Kierowca zaczął zwalniać, by po chwili ze spokojnym świstem brać łagodny zakręt z prędkością naturalną dla powolnych, miejskich poduszkowców.
– Było cudnie – szepnął Alojzy do ucha Melancholii. Popatrzyła na niego nierozumiejącym spojrzeniem, on natomiast rozpoczął coraz bardziej niespokojne oględziny jej szyi. Była piękna, szczupła, lekko brązowa i…
– Nienaruszona – szepnął, a po chwili jęknął z przerażenia na widok świeżego plastra na szyi starszej pani, przekonanej, że okrywa go lis, który właśnie składał pierwszą dziękczynną modlitwę wschodzącemu księżycowi.
– Już dobrze – powiedziała Melancholia wyrywając go ze stanu chwilowej katatonii.
– Ugryzłeś mnie w nogę –  uniosła nieco nogawkę swoich nienagannie odprasowanych spodni i pokazała mu niewielką, szarpaną ranę na łydce.
– Naprawdę było cudownie. Jak dawniej – dodała z nutą rozrzewnienia w głosie.
– Na pewno słyszałaś te pogłoski i bujdy o kobiecie, którą poznałem w czasie podróży – powiedział Alojzy. – To absolutna nieprawda i urojenie mojej babki Hrabiny. Nie twierdzę, że żyłem w absolutnym celibacie, ale nie spotkałem nikogo, kto w jakimkolwiek calu przystawałby do opowieści mojej babki. Wierzysz mi?
Melancholia milczała. Zastanawiała się, czy do Alojzego dotarły pogłoski i bujdy o pewnym młodym i przystojnym elektromonterze, który pracował w jej zespole i bardzo wpadł jej w oko, co rzecz jasna było absolutną nieprawdą i urojeniem Hrabiny, babki Alojzego. W całej tej historii może i tkwiło ziarno prawdy, ale elektromonter w opowiadaniach babuni urastał do rangi demona seksu, któremu nikt i nic oprzeć się nie mogło, zwłaszcza gdy zaczynał rzucać swoje uwodzicielskie spojrzenia. Wszyscy wiedzieli, że młodzieniec ów co dwa dni spotykał się z Hrabiną w jej sypialni pod pretekstem wymiany instalacji elektrycznej wewnątrz jej łoża.
– Wierzę – odpowiedziała.

Pojazd tymczasem zatrzymał się i poobijani pasażerowie zaczęli opuszczać kabinę. Na kierowcę czekał komitet powitalny złożony z kilkunastu osób z kwiatami i złotym medalem, kilku reporterów lokalnych telewizji oraz dwóch policjantów.
– Gratuluję, Harry – powiedział niski, otyły człowiek wieszając złoty medal na szyi kierowcy.
– Potrąciłeś co prawda po drodze dwóch próbujących cię zatrzymać kontrolerów, ale tego żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie może ci mieć za złe.
Policjanci poruszyli się niespokojnie, a wyższy z nich zaczął w głowie kartkować kodeks karny – dzieło, którego lektura wypełniała mu wszystkie wolne od ścigania przestępców chwile. Młodszy stopniem, niewyrośnięty, ale poza tym zupełnie normalny jak na policjanta, rudy Ben przymknął na moment oczy i przypomniał sobie miniony wieczór, kiedy to pod wpływem wibracji starego gramofonu zamienił się w karalucha i łażąc po całym bloku podglądał życie ludzi starając się zrozumieć sens ich poczynań.  Chrząknięcie otyłego człowieka przywróciło obu do rzeczywistości. Mały obrzucił ich znaczącym, pogardliwym spojrzeniem, splunął zieloną flegmą na żółty piasek, rozmazał to wszystko nogą, tworząc kompozycję, której nie powstydziłby się żaden z o wiele młodszych od niego artystów grupy nowojorskiej, po czym kontynuował przemowę w kierunku jaskrawo oświetlonego nimbem sławy kierowcy.
– Byłeś najszybszy synu. Niestety, nie udało nam się na czas zdobyć zezwolenia na organizację tych zawodów i musisz im zapłacić dość wysoki mandat albo pójść siedzieć. Osobiście doradzam ci odsiadkę. To tylko miesiąc, a po wyjściu nie będziesz miał problemów z zatrudnieniem. Z takim tytułem…

Otaczający go ludzie z kwiatami, wyglądający na właścicieli firm transportowych z innych planet, wyrazili akceptację dla słów grubasa kiwaniem głowy i pomrukami pełnymi aprobaty. Kierowca zamknął drzwi pojazdu i podszedł do policjantów wyciągając ręce. Złoty medal drgał cicho ze strachu na jego szyi, snując językiem migowym niewiarygodną opowieść o tym, że jest młodszym bratem panoszącego się nad pustynią księżyca.
W zamieszaniu, jakie wywołali filmujący to zdarzenie reporterzy, nikt nie zwrócił uwagi na coś rudego, wciśniętego za tylne siedzenia, co z daleka wyglądało jak nieżywy lis, z półdystansu jak zwłoki uduszonej dziewczynki, a z bliska jak pozbawiona baterii samojezdna szczotka trzeciej generacji.
Kilka starszych kobiet skierowało się na lewo, drogą do pobliskiej oazy, gdzie mieszkały w czymś w rodzaju klasztoru Shaolin, reszta zaś pasażerów, śmiejąc się i dowcipkując skręciła w lewo. Tablica ustawiona pośrodku niczego głosiła “Teren szejka Abdula, jego rodziny, krewnych i znajomych i tych wszystkich, którzy po prostu chcą zobaczyć ten kawałek pustyni”. Melancholia pociągnęła Alojzego, który zapatrzył się na scenę dekoracji i trwał chłonąc ostatnie akty niecodziennej podróży komunikacją miejską.
– Chodźmy do Sahary – powiedziała.
Wstąpili na teren szejka Abdula i innych i już po chwili Alojzy poczuł jak odpływa z niego zmęczenie, a wyczuwalny  w świeżym, pustynnym powietrzu zapach fermentującej imprezy napełnia go nową energią.

Hrabina wyciągnęła ręce w górę i śliska popołudniowa suknia opadła z niej, ukazując wiecznie młode ciało, przybrane w najnowszą kolekcję bielizny od Knoora. W przedziwny sposób upływ lat, który w połączeniu z hulackim trybem życia mocno zrujnował jej szare komórki, nie pozostawił żadnych objawów zewnętrznych. Miała brzoskwiniową cerę dwudziestolatki, ponętne lekko zaokrąglone kształty, długie, szlachetne kończyny i małe stopy. Dziewczęca twarz z powodzeniem maskowała jej prawdziwy wiek, do czasu, aż z pełnych ust wydobywał się starczy głos, przypominający skrzypienie nadrdzewiałego mechanizmu uruchamianego po latach postoju przez gromadkę ciekawskich dzieci.
– Widzisz, Edwardzie – zwróciła się do prochów męża przesypujących się w stojącej przed lustrem klepsydrze wykonanej z błękitnego szkła.
– Wydaje mi się, że Alojzy trafił w nienajlepsze towarzystwo. Widziałam go ostatnio z Janem, nadzorcą projektu, który chyba jest kobietą. Czy myślisz, że powinnam coś zrobić?

Prochy przesypywały się równomiernie, co jak zawsze oznaczało zrozumienie i akceptację nieboszczyka męża dla jej poczynań. Drobiny przesypujące się przez szczelinę klepsydry były w zasadzie pozostałościami po fartuchu, fajce i frędzlach od indiańskiego poncho jej męża, który w tajemniczych okolicznościach zniknął ze swojego laboratorium, prowadząc badania nad strukturą czasu. Pozostawił na biurku kartkę o treści “Nie martw się, moja Hrabinko, wrócę niebawem”, którą niczym najcenniejszą relikwię przechowywała w platynowym medalionie, kołyszącym się pomiędzy jej kształtnymi piersiami. Plotka głosiła, że piersi tych od dnia zaginięcia Hrabiego dotykał tylko miejscowy listonosz, niedowidzący pan Eustachy Pimpek, a i to przypadkowo, szukając długopisu dla pokwitowania przesyłki od ojca Alojzego, zajmującego się wówczas handlem diamentami w Watykanie.
Hrabina sfinansowała leczenie listonosza, w wyniku którego ten niemal całkowicie odzyskał wzrok, z wdzięczności stając się jej uniżonym sługą, aby po latach awansować do roli totumfackiego i powiernika najskrytszych sekretów jej starczej duszy. Zrezygnował z pocztowej emerytury i zamieszkał w pokoiku przylegającym do sypialni Hrabiny, skąd wyłaniał się bezszelestnie zawsze, kiedy go potrzebowała. Również w tym momencie, niczym zjawa, stanął za jej plecami, by dopiąć suwak podniecającej, wieczorowej sukni w kolorze nadpsutego wina, którego zapasami zarządzał pod nieobecność starego Hrabiego, często zwanego Nieboszczykiem Hrabią.