Wagon restauracyjny był pełen. Mimo tłoku panowała cisza. Wszyscy siedzieli w ponurym, przedświątecznym milczeniu. Z końca wagonu jakiś facet ubrany w mocno sfatygowany strój Świętego Mikołaja zamachał ręką na drugiego, ubranego identycznie.
– Idę, Filip, idę! – ucieszył się „Święty Mikołaj” i zaczął się przepychać. – Przepraszam, przepraszam…
Potrącając podróżnych, którzy blokowali mu drogę, dotarł do stolika, przy którym siedział jego znajomy. Dosiadł się z uśmiechem na twarzy i butelką piwa w dłoni. Kolega powitał go chichotem:
– Śmiesznie pan wyglądasz, panie Jacek, w tym stroju.
– Dziwnym zbiegiem okoliczności, pierwszy raz w życiu ubrani jesteśmy identycznie, panie Filip – zgodził się nowo przybyły.
Włosy miał długie, zbyt czarne, jak na powożącego reniferami prezentodostawcę. Drugi święty w pełnym rynsztunku pociągał ze szklanki. Między jednym a drugim łykiem złocistego napoju, wachlując się podstawką pod piwo, rzucił:
– Kurczę, strasznie tu gorąco. Też się rozbiorę, mam dość tego mundurka, psia kość.
Idąc w ślady kolegi zdjął czapkę, rozpiął czerwoną kurtkę, rozsiadł się wygodnie i spytał:
– A skąd u ciebie to przebranko?
– Dorabiam.
– Recesja kwitnie.
– Ano kwitnie. Pensja cienka, to się nająłem za cymbała od prezentów. W jednym markecie. Ty też?
– Jeśli o mnie chodzi, to obiecałem znajomym, że obsłużę ich dzieciaki. I zrobiłem to, ale, kurczę, gówniarze oblali mi normalne ciuchy sosem do ryby. Muszę teraz jechać do domu „na Mikołaja”. Nie mam wyjścia.
– O biednych dzieciach „gówniarze”? Nie ma w tobie, za grosz, miłości do maluszków.
– Nie ma. Maluszków? Szkoda, że ich nie widziałeś. Wyrośnięte, jak diabli. I nie żałuj ich tak. Jeden dostał komputer, a drugi, cholera, nie gorzej i jeszcze pyski powykrzywiane.
– Nie zawsze się dostaje to, na co się czekało.
– Tu się zgodzę, ale bez przesady. Nówka–pecet w zęby kłuje?
– Widać dzieciaki czekały na coś innego. Trochę to dziwne w epoce pisania listów do Świętego Mikołaja. Starzy powinni lepiej trafiać.
– Bingo. A jak im nie pasuje życzenie szczyla, to powinni odpisywać, że na składzie nie ma. Na przykład: zamówione play-station renifery zeżarły.
– Albo elfy przepiły.
– Jasne. Zamieniły na „Finlandię”. Dobre sobie. W ogóle zakazałbym tych cyrków z prezentami i byłby spokój.
– Nie przesadzaj.
– To ty przesadzasz. Jesteś nieobiektywny, chodzi ci o osobiste korzyści materialne, dorabiasz jako Mikołaj. A swoją drogą – nie zastanawiało cię nigdy, czemu on ciągle tak bez świadków przesiaduje z tymi rogaczami? A nocka polarna dłuuuga, a za kołem podbiegunowym ziiimno, ciekawe, jak sobie radzą…
– Nie pij więcej. Pleciesz takie bzdury, że głowa boli.
– E tam, boli cię od czapki.
– Jeśli już, to od przebojów z bachorami. Zetknąłem się z ewidentnym brakiem łez szczęścia na widok prezentów.
– Zbyt tanie? Normalka. Też to dzisiaj przerabiałem. No, bo wyobraź sobie, że dzieci tych moich znajomych… Kurczę, to piwo jakieś gorzkie, cholera…
– E tam. No, mów, co z tymi prezentami.
– Jakimi prezentami? Aha. No więc wyobraź sobie, że znajomi mają dwójkę dzieci. Oba szczeniaki wyrośnięte…
– To już mówiłeś.
– Więc wyrośnięte, ale przede wszystkim, przerost ambicji.  Prezenty drogie jak diabli, starzy się szarpnęli ostro, a tu jeszcze źle. Afera.
– Co się stało?
– Po kolei ci powiem. No, wiesz, jadę do znajomków, przebieram się w windzie i z siebie idiotę robię, bo mam już na głowie czapkę, doklejoną brodę, a tu winda staje na trzecim piętrze i jakaś kobieta wsiada. A ja boso, w kalesonach i z czerwonymi portkami w ręce…
– He he he!
– Śmiej się, śmiej. Babka patrzy na mnie, jak na zboczeńca i wysiada chyba szybciej, niż zamierzała. No, ale dobra. Ubieram się, wysiadam, dzwonię do znajomych. Otwierają mi i wiesz, nastrój jak diabli, choinka ubrana, dzieci postrojone jak szczury na otwarcie kanału…
– …rybą  z kuchni zajeżdża…
– Dokładnie. Wchodzę i z miejsca do akcji: pytam gówniarę – A byłaś ty grzeczna, Renatko, kochanie? A ona oczy w słup i nic. Dywan ogląda. Jej braciszek za to aktywny za dwoje – Mikołaju, ona dzisiaj już trzy razy od mamy ścierką zarobiła! Donosiciel, skubany. Co się czepiasz?! – wrzeszczy mała na to. – Jestem grzeczniejsza niż w zeszłym roku! Wtedy oberwałam  pasem, na Wigilię! I zaczynają się z bratem tłuc. Ledwo rodzice szczeniaki rozłączają.
– Rodzinne święta!
– Jak najbardziej. No, ale dobra. Dziewucha się uspokaja, ja z wora wywlekam pudła, a jedno większe od drugiego. Płaskie daję gówniarzowi, a taki wielki sześcian małej.
– Co dostali?
– Chłopak plazmowy monitor, a jego siostrzyczka wózek dla lalek. Zachodni jakiś, odpicowany jak cholera. Do tego, w wózku leżą Barbie w różnych wariantach. Obrzydlistwo, chyba ze trzy sztuki.
– I?
– Powoli, już mówię. Chłopak się cieszy. Dziewucha chlipie po cichu, a on oliwy do ognia dolewa – No, ładnie. Ty chciałaś, Renata, rower, to masz nawet dwa, z przyczepką pośrodku. Możesz jeździć po podwórku bez karty rowerowej – i zaczyna się tarzać ze śmiechu.
– Złośliwiec. Ten Mikołaj, co paczkę pakował też.
– Mnie w to nie mieszaj. No, ale wyobraź sobie, że ta mała chwyta wózek i wali nim brata z całej siły w baniak. Od razu się gość  uspokaja. Pada jak Pluto, z rozciętym czółkiem. Matka gówniarę w dupsko, ojciec syna za fraki. W samochód i na pogotowie zesztukować mu czaszkę.
– No, śliczna Wigilia, nie powiem.
– To nie koniec. Mała ucieka przed  matką, potrąca  garnek. Ja stoję już w korytarzu, bo chcę iść, żeby na pociąg zdążyć. Garnek spada z szafki… Czemu on tam stał? I wylewa mi się na spodnie sos do karpia…
– O, rany…
– Najgorsze w tym wszystkim jest to, że ja przebrany już jestem z powrotem. Normalne ciuchy mam na sobie. Całe w tym śmierdzącym rybą sosie.
– Nie mogłeś pożyczyć portków od znajomego?
– Nie. Kurdupel straszny, do tego łatwiej go przeskoczyć, niż obiec.
– No to kiszka. Swoją drogą, to ja się tej małej, co cię oblała, nie dziwię. To cholerny stres, te prezenty. Niepotrzebny.
– Nie lubisz dostawać?
– Lubić, lubię, ale jak sobie przypomnę z dzieciństwa różne takie sytuacje, to…
– Też ci dali wózek dla lalek?
– Nie, ale też nie dostałem roweru.
– Ja miałem gorzej kiedyś. Wyciągam paczkę spod choinki i obracam w rękach. Dziwnie, cholera, kwadratowa. Macam dalej, obrzydliwie miękka. Rozrywam papier, rodzinka w napięciu oczekuje szału radości…
– I?
– I szajs. Piżamę mi dali. I się jeszcze obrazili, bo się popłakałem. A czego się spodziewali? To były czasy Czterech Pancernych. Psa, że o czołgu w pobliskim lesie nie wspomnę, miałem pod ręką. Fakt, Szarik koloru był nie takiego i mikrus, foksterier, ale meldunki nosił koncertowo. Brakowało mi tylko karabinu, a tu, cholera jasna, piżama jakaś… Każdy by się wściekł.
– To prawda. Zresztą każdy chyba pamięta z dzieciństwa taki moment, kiedy pod choinkę podłożono mu świnię w postaci „rewelacyjnego” prezentu.

Zamilkli obaj, ponuro sącząc resztki piwa ze szklanek.
– Kurczę, smutno się zrobiło… – mruknął szatyn.
– No, to napij się jeszcze, zamiast płakać – po dłuższej chwili rzekł brunet. – Może cię rozbawię moim rozczarowaniem choinkowym. Kiedyś chciałem dostać komplet porządnych farb, do malowania, od dawna mam hopla na tym punkcie. A dostałem mydło.
– Jak to –  mydło? Jakie?
– No, normalne, do mycia takie.
– Markowe, przynajmniej?
– Tak, jakieś dobre, ale jedną kostkę tylko.
– Brudas byłeś? Nie rozumiem, za cholerę, intencji. Kto i po co ci dał mydło?
– Ciotka, taka ostro nadziana, więc mydło drogie. Chciała mi dać coś praktycznego, a ja wiesz, kiedy maluję, ciągle myję ręce, więc doszła do wniosku, że mi się to przyda.
– Bardzo praktyczny prezent! Te praktyczne są właśnie najgorsze. Mnie ojciec kiedyś dał komplet narzędzi: obcęgi, młotek, jakieś pilniki. Miałem 26 lat, byłem tuż po ślubie. Widać, za moimi plecami, żona skarżyła się, że niczego w domu nie naprawiam. Ale za rok śmiałem się ja, bo ona dostała narzędzia, takie do ogródka. Ojciec zawsze jej truł, że za mało robi  na działce i się tłumaczyła, że jej narzędzi brakuje. No więc ojciec rozwiązał problem.
– I tak trzymać! A słuchaj, pewna moja koleżanka dostała, oglądając praktyczny prezent, spazmów. Chciała lalkę, a dali piórnik. Wyobrażasz sobie? Pod choinkę! Wolne, ferie, a ona, bidula, dostała rzecz do szkoły.
– Obrzydlistwo. A wiesz, przypomniało mi się – znałem laskę, która chciała, tak jak ty, farby, a dostała przybornik. Taki kreślarski, a nienawidziła geometrii. Ona w ogóle miała pecha. Jej rodzina była lekarska, a ona za nic nie chciała iść na medycynę. To ją zachęcili – dali jej pod  choinkę coś do poczytania, tak do poduszki. Mikrobiologię lekarską. Efekt do przewidzenia, Jest teraz, biedactwo, chirurgiem miękkim, ale swojej roboty chorobliwie nienawidzi.
– No tak, a wracając do przybornika, to mogła przynajmniej dziabnąć Mikołaja cyrklem w tyłek. Ja ciotki nie mogłem namydlić, bo nie było jej podczas rozpakowania prezentów.
– Szkoda. A ta moja znajoma chyba nikogo nie dziabnęła. Chyba szkoda, bo wybiłaby im z głów durne prezenty. Wiesz, kiedy indziej – pamiętam jak się wściekała – znowu liczyła na lalkę, taką mówiącą, a dostała wrotki.
– Bomba-prezent. Szczególnie w zimie. Już na wiosnę można sprawdzić, jak działa.
– Ano. Zauważ, że jednak coś dostała, a ja? Zresztą, częściej tak miałem. Pamiętam, że kiedy szedłem do podstawówki, to dzień przed wigilią zadzwoniła babcia i powiedziała mojemu staremu, że wpadnie na opłatek i dzieciom, czyli mnie i siostrze, da po czekoladzie. To było 34 lata temu. Jeszcze nie doszła.
– Czekolada przez telefon, dobre! To ja już wolę wrotki na zimę. Choć z drugiej strony, czasem dostać upragniony prezent, to też problem. Moja siostra w histerię wpadła, bo dostała wymarzonego misia.
– Skoro dostała, to w czym problem?
– Bo to był bardziej słoń, niż misiek. Większy od siostry, a twardy jak beton, tak napchany trocinami. Wtedy cała rodzina się do nas zwaliła, więc ja spałem z ojcem, a siostra z matką. Oczywiście, to pluszowe bydlę, nazwane w międzyczasie Emilkiem, spało „na trzeciego” z nimi. Ledwo się mieścili. Matka nogami i jednym bokiem na podłodze, siostra jak sardynka, a pluszak, rozparty jak basza, miał wygodnie. Matka w końcu nie wyrobiła i wywaliła miśka na podłogę.
– Wreszcie mogła pospać jak człowiek.
– Akurat! Siostra wyła aż do rana. Nawet kiedy Emilek wylądował znów na wyrku, a matka na fotelu. Nic nie pomagało.
– Widzisz, tak już bywa. Jeden ryczy, bo prezent jest nie ten, drugi bo ten, ale coś innego  w stres wpędza.
– Racja. Znam przypadek, kiedy prezent stał się przyczyną końca wielkiej miłości.
– Eeee… Bredzisz!
– Serio. Moja kuzynka miała kiedyś chłopaka. Love na pełny gaz, rozumiesz. Mieli po 17 lat i już ustalili sobie datę ślubu.
– Rany boskie. Ale szybcy!
– No, pewnie! Nawet sobie te szczęśliwe cyferki wytatuowali na przegubach, ale stała się jednak tragedia. Niedoszły małżonek dał niedoszłej małżonce pod choinkę misiaczka, taką przytulankę. Ona uznała, że taki prezent świadczy o tym, że on jej serio nie traktuje, że za dziecko ma.
– I przez to go, idiotka, rzuciła?
– Niedokładnie, ale zaczęła mu się dokładniej przyglądać i wiesz. Jak się dziury w całym szuka, to nie problem – wszystko jest źle. W lutym już nie byli razem i kuzynka poszła wywabiać ten tatuaż. Czy on też, nie wiem.
– Taaa… Choinkowi Romeo i Julia. Pięknie. Trochę chyba przesada, ale w końcu każdy inaczej reaguje. Wiesz, jak w tym kawale o optymiście i pesymiście.
– Nie znam.
– Nie? Stary numer, ale zawsze na czasie. I jaki życiowy!
– Wal!
– Słuchaj: rodzice optymisty i pesymisty postanowili dzieciaki uśrednić, bo miały przegięcie w przeciwne strony. I pesymista dostał kompa pod choinkę, a optymista małe pudełeczko.
– Pomogło?
– Gdzie tam. Pesymista skomentował, że komputer będzie się zawieszał, a wirusy dysk zeżrą. Optymista, po znalezieniu w paczce kawałka końskiego „pączka”, ucieszył się, że ma kucyka, który wprawdzie uciekł, ale szybko wróci.
– Hehehe! Kucyk, co zaraz przytupta! Paranoja. Wiesz, co? Generalnie, to ja w sumie jestem zwolennikiem prezentów „z jajem”.
– Dajesz takie?
– I daję, i dostaję. Siostra mi kiedyś pod choinkę dała szczotkę do kibla i wszyscy ubaw mieli.
– Cenny prezent! Na całe życie starczy i nigdy się nie zna chwili, w której będzie najbardziej potrzebny. Ja swojej siostrze z kolei, dałem kiedyś warkocz czosnku i napisałem, że to na wampiry. Nie wiedziałem, że akurat w tym czasie robi u stomatologa dolne czwórki.
– Ucieszyła się?
– Ona średnio, szwagier owszem. Z marszu za to zarobił pudełkiem po czosnku w łeb. Siostra temperamentna. Szwagier przeżył, pudełko pękło.
– Słabe pudełko było. Partactwo wykonania. Dzisiaj, kiedy rozdawałem te durne paczki w markecie,  to też mi się rozwalały, co tylko wziąłem któreś do ręki.
– Pewnie producenci nie uważali na ZPT.
– Co takiego?
– Nie robiłeś na pracach ręcznych pudełek z tektury? W szkole?
– Robiłem, każdy to robił, nie wiem tylko, po co. Mówi się, że dla rozwinięcia w dziecku  zdolności manualnych i tej… No… Wyobraźni przestrzennej.
– Bzdura. Przecież za każdego szczeniaka to robią rodzice.
– No, fakt.
– Ja, mojemu robiłem tydzień temu takie pudełko, cholera. I co? Młodemu nie chciało się rozwinąć w sobie ani kawałeczka tej całej przestrzennej wyobraźni. Kiedy się z tym świństwem mordowałem, on poszedł się kształtować na telewizję.
– Wściekłeś się?
– Nie bardzo, bo wyniosłem z tej sytuacji dwie korzyści. Wiesz, ja patrzę na to teraz tak, jak ten optymista z końskim gówienkiem w pudełku.
– To znaczy?
– Po pierwsze – dostałem  pięć minus, a już dawno nie dali mi tak dobrego stopnia. A po drugie wreszcie rozwiązałem dręczący mnie od zawsze problem. Już wiem, po co dzieci robią w szkole te debilne pudełka, wieszaki i podstawki pod żelazka.
– Po co?
– Po to, żeby kiedy ich własne dzieci pójdą już do szkoły, był w domu ktoś, kto potrafi zrobić takie pudełko. Żeby kolejne pokolenie mogło rozwijać sobie wyobraźnię przestrzenną. Przed telewizorem. O to chodzi.