Morze
Gdy miałem pięć lat (mama twierdzi, że cztery i pół, ale ja pamiętam wyraźnie dzień urodzin) pierwszy raz zobaczyłem morze. Bezkresne. Niekończące się. Morze, które z niewiadomych przyczyn postanawiało się zacząć w okolicach moich gołych stóp, by następnie popędzić przez siebie i spaść gdzieś tam daleko, w otchłań, również falując.
Dowiedziałem się, że jednak gdzieś tam się kończy, za horyzontem, nie spada w przepaść niekończącym się wodospadem (choć ponoć byli tacy jak ja, którzy myśleli podobnie). W Szwecji lub Finlandii nad brzegiem tego samego morza tylko z drugiej jego strony, stałem inny ja, patrząc w morze i pozwalając mu obmywać swoje nagie stopy.
Ale Szwecja i Finlandia były krainami równie odległymi jak Antarktyda, tylko jeszcze bardziej nieprawdopodobne. Na Antarktydzie podobno żyły pingwiny. Pingwiny istniały, bo jeden z nich doleciał aż do ZOO. Ale nikt nie potrafił powiedzieć, jakie zwierzęta żyją w Szwecji i Finlandii.
Pamiętam jakieś ognisko na plaży i twarze rodziców, zniekształcone przez ciemność i światłocień. Rzeczywistość lśniła płonącymi drwami i nie była wcale realna. Było to bardziej jak sen, a dużo później zrozumiałem, że to dlatego wszystkie szamańskie obrządki odbywały się przy płonących ogniskach, w ciemnościach. Rankami wszyscy budzili się, powoli podnosząc się z ziemi i nie byli wcale pewni co właściwie – i czy w ogóle – się zdarzyło.
Były moje piąte urodziny, a ojciec zażartował sobie, że całe morze należy do mnie.
To był głupi żart.
Bardzo.
– Państwa dziecko jest po prostu melancholijne – powiedział wynurzając się zza parawanu. Starał się mówić cicho, ale słuch miałem wyostrzony jak nietoperz.
– Nie znajduję u niego żadnych dolegliwości, badania krwi, z tego co widziałem, też w porządku. Możemy zrobić tomografię komputerową albo rezonans magnetyczny, ale szczerze powiem, że nie widzę podstaw – wyobraziłem go sobie, jak przeciera swoje szkła w błękitnych oprawkach i poważnie przerzuca wzrok z matki na ojca i z ojca na matkę. Oni zaś patrzą na niego z wyczekiwaniem, w gruncie rzeczy niezbyt szczęśliwi. Bo skoro jestem melancholijny, to znaczy, że właściwie nic mi nie jest. Nie ma leków na to. Nie ma natychmiastowego rozwiązania.
– Z rozmowy z nim – ciągnie lekarz monotonnym szeptem – wnioskuję, że jest bardzo bystrym dzieckiem. Na państwa miejscu cieszyłbym się, gdyż najwyraźniej ma naturę filozofa. Zastanawia się nad rzeczami, nad którymi niewiele osób myśli. Mój syn tylko ganiałby za piłką i bił kolegów – dodaje już głośniejszym tonem – chciałbym go choć raz zobaczyć z książką.
Nie miałem żadnych specjalnych powodów do narzekania. Ot tyle tylko, że uczyłem się za dobrze jak na klasowe standardy, przygotowywałem referaty z fizyki i polskiego, przez długi czas moją ulubioną lekturą pozostawała kronika ziemi, atlas mórz i oceanów oraz wszelkiej maści słowniki. Nie martwiło mnie to, powoli przyzwyczajałem się do tego, że inni gromadzą się na przerwach w zwarte grupki, a ja chodzę sam. Potem, po zasięgnięciu rady u Sørena Kierkegaarda w szóstej klasie szkoły podstawowej, zrozumiałem, że samotność jest funkcją, nie dysfunkcją. I że każdy z nas jest na to skazany, niektórzy tylko odwołują się od wyroku.
Nawet mnie nie bili. Nie szturchali, nie popychali, nie wyśmiewali się. Nie mieli ze mnie żadnej zabawy, byłem non-person. Nie byłem nikim, bo bycie nikim zakłada jakąś egzystencję. Byłem autystyczną wersją powietrza. Nie zdziwiłbym się, gdyby czasem ktoś próbował przeze mnie przejść, jak przez ducha w amerykańskich filmach.
Nie nudziłem się. Pisałem polemiki dotyczące poglądów Georgesa Berkeleya, próbowałem naśladować Wittgensteina w jego cudownym stylu zwięzłej wypowiedzi. Pisałem opowieści, w których głównym bohaterem był na przykład Anaksagoras z Kladzomeny i przemycałem w jego wypowiedziach swoje własne myśli dotyczące astronomii.
Gdzieś w okolicach przejścia do liceum zacząłem znowu widzieć morze.
Najpierw po prostu mi się śniło. Jak w dzieciństwie, tylko jeszcze bardziej spienione, jeszcze doskonalej niebieskie, błękitne, ciemnozielone. Mieniło się kolorami niczym falująca wersja tęczy. Raz śniło mi się zupełnie żółte, prawie pomarańczowe, z ostatkami refleksów słońca na wodach. Spokojne, jak ja w środku. Morze w wersji zen. Jak ja. Cały ja.
Sny te nie kończyły się nagle, jak inne, o książkach albo spotkaniach. Albo dziewczynach. Te ostatnie kończyły się zanim tak naprawdę zdążały się zacząć. Introwersja, która kazała mi zagrzebać się głęboko w sobie sprawowała pieczę nawet nad moimi snami. Ale i tak w nich właśnie spotkałem więcej kobiet i dziewczyn niż w swoim realnym życiu. W rzeczywistości kobiety występowały w roli miraży pustynnych: im bliżej ich byłem, tym dalej się odsuwały.
Sny o morzu, jedyna szansa, jaką sam sobie dałem na wyrwanie się z więzienia ciała nie kończyły się od razu. Zazwyczaj budziłem się we śnie, leżąc na plaży, prawie zawsze twarzą w kierunku unoszących się fal. Gdy otwierałem oczy we śnie, morze już na mnie patrzyło. Sprawowało pieczę nade mną. Chroniło mnie. Nigdy nie widziałem sztormu. Czasem, wybudzony lecz wciąż przecież śpiący, spacerowałem po wodzie, jak Jezus Chrystus dawno temu, ale bez świętości i cudu. To było moje morze. To byłem ja sam.
Kiedy budziłem się naprawdę, woda jeszcze przez chwilę migotała przede mną, rzucając delikatne refleksy na sufit i ścianę. Mgnienie oka, ale wystarczająco długo, bym mógł przeżyć kolejny dzień.
Nigdy nie miałem w sobie silnej tęsknoty za lataniem. Latanie byłoby piękne, ale po co sunąć nad lasami czy ulicami miast. Czy miałbym być gołębiem, szukać jedzenia między chodnikowymi płytami? Czy skrzydła miałyby być moją wersją ucieczki?
To nie tak. Nie mam przed czym uciekać, ani teraz ani nigdy. Lekarz stwierdził, że jestem melancholijny, a ja, kropla po kropli budowałem swoją wersję morza. Skończona, ale wciąż niewystarczająca pojawiała się w moich snach. Niewystarczająca, mimo tego, że kochaliśmy się nawzajem, mimo iż przytulałem wodę z całych sił.
Jeśli latać, to tylko jak albatros, nad wodą, połyskującą, chaotyczną, nieuporządkowaną, nieprawdopodobną. Pierwotną piękną wodą, bez której nic by nie było, która nikogo nie potrzebuje. Skrzydła jako moja wersja podziwu. Eskapizm, który nie jest koniecznością.
Sny, wraz z budzącą się dojrzałością, były coraz dokładniejsze. Moje morze zmieniało się wraz ze mną. Przeczytałem tolkienowski Silmarillion i wiedziałem już, że jestem Ulmem, panem wód. Ulmo właśnie, nie Neptun czy Posejdon odpowiadał mi najbardziej. Nie byłem okrutny.
Sny zaczęły się przelewać na tę stronę rzeczywistości. Pierwszy raz pojąłem, że Ulmo we mnie zyskał przewagę, gdy jechałem autobusem, w drodze na uczelnię. Był to drugi rok studiów socjologii. Socjologia, jak to sobie uzasadniałem, była idealna dla introwertyków. Ludzie idący na socjologię szukają tego, czego jeszcze nie znają.
Za oknem autobusu dojrzałem znajomy błysk. Przez moment, mgnienie oka, moje morze pojawiło się na zewnątrz. Żadnych domów, ulic ludzi. Spokojna, popołudniowa bryza, gdzieś na środku bezkresu.
Było to niewypowiedzianie piękne.
Potem stało się to normą. Widywałem moje morze w drodze do pracy, z okien taksówek, autobusów. Wieczorami widywałem je z balkonu, gdy próbowało zgasnąć wraz z zachodzącym słońcem. Po kilkakroć widziałem, jak rośnie na horyzoncie, jak wodospad na filmie puszczonym wspak i zalewa wszystko, docierając aż do mnie. Jak potop, jakbym ja jeden jedyny był nowym Noem, nieprzygotowanym do ratunku całego świata.
Nie byłem przecież nawet przygotowany do uratowania samego siebie.
Któregoś ranka obudziłem się na plaży, otrzepując się z morskiego snu. Wszedłem na wodę, a ona mnie utrzymała. Fala zalała plażę i już się nie cofnęła. Wzbiłem się do góry, a moje skrzydła albatrosa uniosły mnie ku niebu.
Gdzieniegdzie widziałem pod wodą świat. Wszystkie kontynenty.
Morze, milczące jak zawsze, falowało delikatnie nad moim światem. Słońce odbijało się, jak w krzywym zwierciadle.
Wzbiłem się wyżej i zacząłem lecieć naprawdę. Aż do końca świata.
© ydorius 29’VII’2005