Mgła
Przyznam szczerze, że wracałem tą drogą już setki razy. Czasami używa się określenia „znał każdy jej wybój”. Nie mógłbym tego o sobie powiedzieć, ponieważ by znać każdy wybój, musiałbym się na niej skupiać. Wracając zaś byłem zazwyczaj tak zmęczony, że nie zwracałem uwagi na wyboje (co często, jak łatwo się domyśleć, kończyło się dość brutalnym wybiciem z rytmu marszu). Jednak fakt pozostaje bezsporny. Wracałem tamtędy już setki razy.
Kiedy wychodziłem wczoraj, pogoda sugerowała angielski dreszczowiec z lat dwudziestych zeszłego wieku. Coś a’la „Marlowe wzdrygnął się, wyszedłszy na ulicę. Postawił kołnierz płaszcza, sprawnym ruchem zapalił Gauloisesa i ruszył w stronę portu”. Daję słowo, że gdybym palił, a w pobliżu byłby port, uczyniłbym tak samo (licząc na jakąś tawernę po drodze). Postanowiłem jak najszybciej powrócić do domu, ogrzać się jakoś, wyciszyć po całym tym męczącym dniu.
Mgła, która zaległa dookoła, tłumiła wszelkie odgłosy aktywności miasta. Była ciężką, mlecznobiałą zasłoną, w której, jak sobie wyobrażałem, można było się zatopić i nigdy już nie wyjść z drugiej strony. Przez chwilę pomyślałem sobie, że to nie trójkąt bermudzki czasem zasnuwa się mgłą, lecz sama mgła stanowi taki trójkąt: wpuszczając w siebie samochody, ludzi, pociągi i nigdy nie pozwalając im pojawić się z drugiej strony.
Pobawiwszy się chwilę tą myślą, ruszyłem przed siebie. Budynek za mną, tak jasny zazwyczaj, zniknął już po kilku krokach. Skierowałem się w dobrze znanym kierunku. Po kilku następnych krokach przystanąłem i zacząłem się zastanawiać, czy nie lepiej było wziąć taksówki, bądź z kimś się zabrać, ale odrzuciłem ten pomysł: samochody musiały radzić sobie równie źle. Skręciwszy po kilku krokach „na czuja” wiedziałem, że przede mną mniej więcej dwustumetrowy odcinek prostej, a później muszę skręcić w lewo. Jeśli się pomylę – myślałem – po prostu wpadnę na parkan. Uśmiechnąłem się do siebie, wyobrażając sobie, jak co dziesięć kroków ląduję na parkanie, niczym nietoperz z walkmanem z dowcipu.
Szło mi się koszmarnie. Co chwila wpadałem na trawnik lub wdeptywałem w coś mokrego. Nie widziałem nic nawet na wyciągnięcie dłoni. Poczułem się jak świeżo upieczony ślepiec, odnajdujący ścieżki w nowym świecie.
Tymczasem droga, zgodnie z oczekiwaniami, zaczęła się lekko wznosić. Miałem nieodparte wrażenie, że cały czas stąpam po czymś miękkim i wilgotnym, ale w takiej mgle musiało porobić się mnóstwo kałuż.
Po pewnym czasie skręciłem w lewo, ciesząc się, że nie napotkałem na parkan. Oznaczało to, ni mniej ni więcej, że jestem na dobrej drodze. Pomyślałem sobie, że odpocznę chwilę przy przystanku i że chyba dlatego nie lubię zimy: w tej przeklętej mgle można się było zgubić, jak w śnieżnej zamieci; szło się zresztą równie niewygodnie, jak przez zaspy. Byłem coraz bardziej wściekły, każdy krok stawał się coraz cięższy, a grunt coraz bardziej mokry. Straciłem orientację, czy na pewno dobrze idę. Nawet nie wiem, przeciw komu kierowałem swój gniew – nie przeciwko sobie, bo co mogłem poradzić? Chciałem już być w domu, może nawet przyglądałbym się zza szyb tym chmurom, które zstąpiły na ziemię.
Postanowiłem zająć swe myśli czym innym. Wyobrażałem sobie grzane piwo, może obejrzałbym któryś z filmów czekających na swoją kolej? Może po prostu usiądę sobie z gorącą herbatą i coś poczytam? Ta ostatnia myśl wydała mi się najlepsza.
Tymczasem dotarłem do miejsca, w którym, jeśli dobrze szedłem, powinien być przystanek. Nie było go i zaczynało mnie to niepokoić. Kiedy chodziłem po peronie metra z zamkniętymi oczami, udawało mi się robić co najwyżej dwadzieścia pięć kroków, potem musiałem otworzyć oczy, by zobaczyć, czy czasem mój „prosty krok” nie zaprowadził mnie zbyt blisko krawędzi. Teraz już zrobiłem przynajmniej dziesięciokrotnie tyle kroków. Wzrok domagał się jakiegoś punktu w przestrzeni; oparcia.
Przez myśl przeleciało mi, że może mógłbym przykucnąć i przeczekać, aż choć trochę się podniesie, czy opadnie, czy co tam zazwyczaj taka mgła robi. Ale ziemia z całą pewnością była wilgotna, a mój powrót do domu przestał mi się jawić jako cel, który osiągnę w najbliższym czasie. Siadanie na mokrej trawie to nie jest to, czego chciałbym doświadczać.
Cały czas mozolnie posuwałem się naprzód, nie ufając już żadnemu ze swoich zmysłów. Zacząłem cicho śpiewać, by dodać sobie otuchy, a następnie mówić do siebie; w tej cholernej, mglistej ciszy, klejącej się do ubrania, jakikolwiek głos, nawet własny, dawał poczucie, że nie jest jeszcze tak tragicznie.
Po następnych kilkunastu krokach (spojrzałem na komórkę – jedyny zegarek, jaki posiadałem – szedłem już ponad godzinę!) zaobserwowałem dziwne zjawisko. Dojrzałem niewyraźne światło pod stopami. Ale gdy spojrzałem w górę (oczywiste dla mnie było, że jeśli się coś odbija w kałuży, to musi być jakieś źródło światła) nie zobaczyłem nic, poza zbitą mgłą. Postanowiłem podejść kawałek jeszcze. Zrozumiałem, że światło może padać pod kątem (kąt padania równa się kątowi odbicia, nie wiem skąd nagle w głowie pojawiło mi się to, z dawna zapomniane, prawo optyki) i niekoniecznie muszę widzieć źródło światła. Najwyraźniej mgła nade mną była gęstsza niż przede mną (co podniosło mnie na duchu). Ruszyłem nieco raźniej, ale nadal dość ostrożnie.
Tymczasem światło odbite w kałuży (bo czymże innym?) przybliżyło się do mnie, ale źródło światła nie. Zacząłem gorączkowo szukać wśród znanych praw fizycznych takiego, które pozwalałoby to wyjaśnić. Robiłem to, przyznam szczerze, głównie po to, by zająć czymś umysł.
Byłem coraz bardziej przerażony. Zgubiłem się we mgle, wszystko dookoła przypominało więzienie z chmur, a POD moimi stopami od kałuży odbijało się światło, które nie miało źródła. Jedynym plusem było to, że mgła zaczynała rzednąć i zaczynałem cokolwiek widzieć.
Jak się po chwili okazało, było to jedynym i ostatnim minusem. Zrozumienie przyszło wraz z następnym krokiem, który trafił w pustkę. Mgła, rzednąc, nie podtrzymywała już moich kroków.
Gdy zacząłem spadać, z satysfakcją zrozumiałem, ze światło pod moimi stopami nie było odbite – było własnym źródłem. Była to ostatnia satysfakcja, jakiej doświadczyłem w życiu.