Mała Grecja
Prolog
Jest 25 dzień września, kilka minut temu minęła siedemnasta. Stoję za kasą z wyciągniętą przed siebie ręką, gdyż właśnie wydałam resztę. Za moimi plecami przechodzi Chuck, dość obleśny typ, który dzień w dzień psychicznie się nade mną znęca i niestety wolno mu, bo jest moim szefem. Przede mną, również z wyciągniętą ręką, stoi młody mężczyzna z rzadkim zarostem, w płaszczu i kapeluszu (choć to przecież ciepły wrzesień). Zegar jest zawieszony za moimi plecami, więc nie mogę sprawdzić dokładnie, która jest godzina, a na kasie przede mną właśnie pojawił się napis: „życz smacznego”.
Już zorientowałam się, co się stało; mężczyzna przede mną też. Chuck jeszcze niczego nie wie, ale wyraz twarzy młodzieńca mówi mi wszystko – za chwilę wypowie swoją kwestię, zdziwionym głosem dając do zrozumienia, że coś jest nie tak. Wówczas moment, w którym znajdujemy się wszyscy troje pęknie jak bańka mydlana i uderzy o wyfroterowaną podłogę niczym drogocenny dzban.
Chwila ta jest obrazem, zdjęciem, uchwyconą niemożliwością. Właśnie dlatego ustąpi miejsca temu, co ma być.
I
Mam na imię Julia, w sierpniu skończyłam 32 lata. Mam ośmioletniego synka Krystiana (imię wybierała moja mama, gdyż ja nie miałam na nic siły ani ochoty. Mama była osobą głęboko – z każdym rokiem coraz głębiej – wierzącą. Krystian jest dobrym imieniem, choć czuję, jak ciąży na nim dwa tysiące lat historii). Mam także guza na mózgu. Nie wspominałabym o tym ostatnim, również dlatego, że staram się sama o tym nie pamiętać, gdyby nie to, że guz ów sprawił, że wylądowałam tu, w Tortilla Burgerze, wzorowanym na Burger Kingu fastfoodzie, serwującym coś na kształt meksykańszczyzny. Kiedyś było zupełnie inaczej, a jednak choroba i konieczność nakarmienia oraz ubrania dziecka sprawiły, że stoję właśnie z wyciągniętą ręką i prawie czuję, jak ziemia usuwa mi się spod stóp.
II
Mieszkam w Atenach (stan Georgia), miasteczku opodal Atlanty, gdzie odbywały się igrzyska olimpijskie. Ateny nazywane są małą Grecją, tak jak Cairo nazywane jest małym Egiptem. Choć, w odniesieniu do realiów Ameryki, gdzie wszystko jest trzy razy większe niż gdziekolwiek indziej, nazwanie czegoś „małym” jest absurdalne. Chciałam kiedyś pojechać do Grecji, ale na własne życzenie zaprzepaściłam swoją szansę. Myślę, że gdybym miała więcej czasu przed sobą, to bym tego strasznie żałowała. Teraz czas ucieka mi między palcami, szkoda mi go na te okruchy przeszłości, które mogły zdarzyć się inaczej, ale się nie zdarzyły.
Z mojego miasta (urodziłam się bowiem w Atenach) pochodzi zespół REM i to właściwie jedyne, czym możemy pochwalić się przed światem. Osobiście nie znoszę tego zespołu, którego przebojów można posłuchać dosłownie wszędzie: pralni, taksówce, sklepie spożywczym. Ot, taki rodzaj lokalnej dumy. Jeśli chodzi o muzykę, to zawsze wolałam wokalistki, Shinead O’Connor, Tracy Chapman, a w młodości również Patti Smith i Kate Bush. Z biegiem czasu przestawiłam się na łagodniejszą i spokojniejszą muzykę. Obecnie i tak nie mam czasu niczego słuchać, Krystian i praca stają się z dnia na dzień coraz bardziej absorbujący, a ja mam coraz mniej sił.
III
Nigdy nie czułam się cudownym dzieckiem, zresztą do geniuszu sporo mi brakowało. Choć, bez fałszywej skromności, uznałabym się za osobę błyskotliwą. Do szkoły poszłam rok wcześniej, niż powinnam i bez żadnych problemów przechodziłam z klasy do klasy. W trzeciej klasie collegu zapisałam się na fakultet z literatury światowej i wiedziałam już, co będzie moim konikiem do końca życia. Chociaż wówczas jeszcze wcale nie miałam pomysłu na owo życie i nie wyobrażałam sobie, że się skończy. Zabawne, jak często posługujemy się określeniami, co do których nie potrafimy nawet przytoczyć definicji; których sobie tak naprawdę nie wyobrażamy. Koniec życia, demokracja, teraźniejszość… Słowa, które są codziennie w użyciu, a których powtarzanie, niczym klepanie różańca, nie przybliża nas nawet na jotę do rzeczywistości (kolejne dobre słowo). Mr. Robinson, prowadzący fakultet, miał ogromne wymagania, jak się potem okazało, nie tylko wobec nas, grupki zapaleńców, topniejącej zresztą z semestru na semestr, ale również wobec siebie. Za jego namową przeczytałam Joyce’a, całego Dostojewskiego, Prousta, Musila, Pereca, Manna, Borgesa i Fuentesa, Bellowa i Faulknera. Czytałam wszystko. Czytałabym nawet ulotki reklamowe, gdyby się okazało, że nie mam pod ręką żadnej książki. Oczywiście, marnowałam czas czytając także poradniki psychologiczne, których rad nigdy nie udało mi się wprowadzić w czyn, czy książki młodzieżowe, podnoszące na duchu niczym podręczniki dla skautów. A jednak „trudna” literatura miała dla mnie swój urok. Dostojewskiego przeczytałam w ramach zakładu z samą sobą, że potrafię. Potrafiłam. Z każdą kolejną książką potrafiłam coraz bardziej i w końcu przestałam wierzyć w to, że jest jakakolwiek książka, która byłaby w stanie mi się oprzeć.
IV
Problemy zaczęły się tuż po przyjęciu na studia. Poszłam na coś na kształt literaturoznawstwa i okazało się to koszmarnym błędem, z jednego prostego powodu. Nie było Mr. Robinsona. Już na pierwszym roku zdałam sobie sprawę z tego, że to, co odczuwam, to nie zwykły brak zainteresowania tym, co ze sobą robię. Brak taki był bowiem wpisany w definicję studiów wyższych – tak to rozumiałam i pogodziłam się z tym. Teraz właśnie nadszedł czas, w którym mam przekuć swoją wiedzę na swoje myślenie – zadanie wyjątkowo trudne i niewdzięczne. To, czego mi jednak brakowało, to zwykła ludzka rada. Nie dość, że nikogo nie interesowało to, czym się właściwie chcę zająć, to nikt nie potrafił mi nawet pomóc spojrzeć na właściwą półkę z książkami. Cały czas czytałam dużo; część na zajęcia (Sofokles, Platon, Arystoteles, święty Tomasz, Szekspir i tak dalej), część poza (Steinbeck, Cortazar, Marquez, Molier), lecz nie było w tym planu ani celu. Po pewnym czasie miałam dwadzieścia trzy lata i mętlik w głowie. Wówczas poznałam Zbawienie. Zbawienie miało na imię Eric i było trzy lata ode mnie starsze.
V
Eric miał żydowskie nazwisko. Jego rodzina przybyła do Ameryki w połowie XIX wieku i po wielu perypetiach osiadła w końcu w Atenach. Z tego co opowiadał, a robił to nad wyraz niechętnie, jeszcze do lat 20 zeszłego wieku rodzina była ściśle religijna i przestrzegała wszelkich żydowskich świąt, jakie tylko istniały. Channuka, Tyszebow, święto Estery, Pascha – to wszystko były słowa pełne treści, pielęgnowane starannie przez nestorów rodu. Potem nadeszły lata dwudzieste i ogólnoświatowy kryzys, który Amerykanie rozumieli przede wszystkim jako koniec Ameryki. Rodzina trzymająca się tradycji nie miała najmniejszych szans na kultywowanie swoich zwyczajów, gdy zagrożony był jej byt. Na chwilę – jak się zdawało – odłożono balast w postaci wielowiekowej kultury. Gdy skończył się czarny okres i papa Roosevelt wyprowadził kraj na prostą, rodzina Erica nie wróciła już do tradycji ojców. Jedynie szabas pozostał szabasem, ale również tego przestano przestrzegać po II wojnie.
VI
Eric olśniewał wszystkich dookoła. Miał imponująca wiedzę z zakresu historii, poza tym wreszcie miałam z kim porozmawiać o literaturze – o ile oczywiście udało mi się go wyrwać z objęć tych wszystkich, wśród których brylował. Potem zaczęłam się domyślać, że u fundamentów jego osobowości leżał solidny, być może miejscami nawet okrutny trening psychologiczny uskuteczniany przez jego ojca. Ojciec Erica, słynny na cały świat mediewista, tresował swojego syna jedynaka od najmłodszych lat. Scenariusz prosty i znany od czasów, gdy patriarchalizm stał się obowiązującą religią. Eric nie miał najmniejszych szans doścignąć ambicji ojca; postanowił więc zrobić to, co na przestrzeni wieków czynili chłopcy w jego sytuacji – znienawidził go. Z tej nienawiści stał się najlepszy, najwspanialszy i najdoskonalszy. Z tej nienawiści udało mu się wyhodować SuperErica, który mnie zauroczył i którego w swej głupocie pokochałam. W łóżku był taki sobie (zresztą nie miałam specjalnego porównania), ale rozmowy o książkach, które toczyliśmy długo w noc na zawsze pozostaną w mojej głowie. Podobnie zresztą jak guz. I jedno i drugie zabija mnie powoli.