Na dworcu znowu telebimy, na nich coraz większe tłumy, stoją, modlą się. W kioskach tiszerty z tą twarzą. Twarz – ikona. Comandante Che Guevara, nadchodzi twój najcięższy bój! Na tym terenie nie masz za dużej szansy. Inne koszulki z jego słowami. Jakiś obrotny ma nawet świeżutkie z najnowszym cytatem: “Szukałem was, teraz przyszliście do mnie i za to wam dziękuję”. Przyszliśmy? Kto wie. Na razie idziemy. Dokąd?

 

Wszędzie ta twarz. Młoda, stara, wesoła, zamyślona, smutna, cierpiąca. Mogliby nam tego oszczędzić. Skrzywiona bólem twarz starca. Dziękuję. Próbowałam kiedyś w domu starców. Dziękuję. Pieniądze żadne, praca ciężka, karmi się i podmywa takich, z których już nic nie będzie. Po co? A oni zamiast dziękować, bez przerwy jojczą. Za niedługo umrą, to się boją. Im dłużej żyją, tym bardziej się boją. Po co? Kto za to płaci? Nie ze mną te numery. Już nie. Nigdy takiej roboty, nigdy za taką kasę. Nie.

Telewizja, to jest to. “Bigbrazer”. Albo “Podryw”. A tam, proszę państwa – ja. Dziś wieczór. A co będzie? Zobaczycie. Niespodzianka.

Mama nie jest przekonana. Nie całkiem. Przekona się, jak wrócę samochodem, a i jej coś kapnie. Mówi, że Stefan odejdzie, że jest markotny. A od kogo odejdzie? Od kogo, jak ja już z nim nie jestem? I nigdy naprawdę nie byłam. I że wszyscy się odsuną. Wszyscy? Hahaha, ha-ha-ha! Dżordż zaczyna zerkać w moją stronę. Jeszcze jest z Anką, ale ona jest na dłuższą metę bez szans. A Dżordż, to jest to! Przynajmniej u nas, potem zobaczymy. Ale i tak jest OK, na jakiś czas. Mama ma do niego żal, bo potrącił pana Dąbrowskiego i pan Dąbrowski teraz już nie wychodzi z domu. Ale jego stary zadzwonił, gdzie trzeba, podmienili próbki krwi, mały mandat, sporo w łapę i załatwione. I słusznie – nie można młodemu niszczyć życia.

Wsiadam w pociąg do Warszawy. Od nas jeszcze nie ma Intercity. I chyba długo nie będzie, niestety. Osobowy, ciuchcia. Na razie też drugą klasą, dla niepoznaki. Może ktoś mnie tu rozpoznać? Raczej nie, w drugiej nikt nie szuka prominentów. A powoli trzeba się do tego przyzwyczajać, niełatwe jest życie osoby medialnej. I kogóż tu widzimy? Robotników na drugą zmianę, paru plecakowców z gitarami, niby smutnych, a wesołych, szykujących się na przesiadkę do Rzymu. Gdzie oni chcą spać? Nigdzie ich nie wpuszczą, a nabitych kart kredytowych raczej nie mają. Śpiwory i karimaty, jak na Babią Górę. Oj, naiwni, naiwni… Pewnie liczą na to, że wszyscy nas kochają, nas – Polaków. Tam jest Zachód, tam rządzi kasa! I jeszcze okularnicy bez grosza. Siedzi taki biedaczyna naprzeciwko, czyta. Jakieś mądre książki, z wzorami. A dziewczynę, mądralo, masz? Pewnie drugą okularnicę bez pojęcia. To sobie popatrz. Trzeba by włosy poprawić – to się najpierw schylimy do torebki po grzebień, nie za szybko, a teraz się ładnie wypniemy, miniówa podejdzie w górę, do pół uda. Jeszcze czytasz? Przecież widać, biedaczyno, że co chwilę zerkasz. Pozerkaj sobie, te uda już pół Polski widziało. No, no, bo dostaniesz zawału.

Już Warszawa, wysiadka. Tu też ciągle ta twarz. Do tego na telebimach. Na ekranie tłumy. Baby jakieś, stare dewotki. No, nie tylko. Co tu robią ci młodzi? Dyskotek w Rzymie nie ma? Duże miasto podobno. Tyle, że co to za towarzystwo, plecakowcy jacyś. Plecakowcy-oazowcy, wyższe wartości z braku niższych. Skończyli różaniec, co za rozrywki. Teraz podchodzi do mikrofonu jakaś zakonnica. W “Nie” są dobre kawały o zakonnicach. I zaczyna odmawiać Awemarija.

Aaawemari-i-jaaaa – grali Kaśce na jej ślubie z tym workiem forsy, co się dla niej rozwiódł. Nawet nie wyglądał źle. Czarny garnitur w białe paseczki, czerwona róża w butonierce. Dżentelmen starej daty. Dość starej. Ale jak dobrze zakonserwować i przywieźć wielką furą, to każdy jakoś wygląda. W przypływie czułości można go pogłaskać, szorstka skóra, nawet podnieca. I jak taki reaguje! A przy tam jakie życie! Ten od Kaśki był nieźle dziany. Dom z basenem, wanną i fontanną. Dziewczyna do sprzątania. A Kaśka – pani, z motłochem się nie zadaje. Trzy bryki, jedna dla niej, dwie dla niego na zmianę. Do miasta z ochroniarzami. Wiadomo, jaki element tam mieszka, za duże ryzyko. Cała dzielnica otoczona murem, wartownicy na wejściu, niezłe chłopy. Próbowałam czasem na wdzięk, ale się nie biorą. Może by i chcieli, ale jak się wyda, wylatują natychmiast. To z Kaśką za długo nie trwało. Wygryzła ją dziewczyna do sprzątania. Suka. Ale w końcu bez złości, odprawę dostała wypasioną i teraz wolna.

Wszędzie ten obraz. Stolica podobno. Stolica katolandu. Trzeba coś z tym zrobić. A czemu tamci tam stoją? Stoją tam już parę godzin i zawodzą te swoje nowenny i roraty.

Jeszcze dwie godziny. Wpadniemy do Galerii Centrum. Jakie dają dziś ciuchy? Jakie dają, takie dają, po zbóju drogie. Ale jak się chce do czegoś dojść… Już za niedługo to nie będzie temat. To zainwestujemy trochę. Może ten czarny sweter? Modne są dekolty, ale nie wszystko od razu, zostawmy coś na deser. Sweterek pod szyję, dla zmyły. Płacimy, oj płacimy… ale przecież nie wrócę z pustymi rękami.

* * *

– Jak pan myśli, panie szefie – dajemy, czy nie?
– A czemużby nie, panie Jurku?
– Bo widzi pan, panie szefie, nastrój jakiś nie ten.
– Widzę, widzę, ale dla paru zacofańców nie będę zmieniał ramówki. Mam sponsorów, podpisane umowy. Pacta sunt servanda, jeżeli pan rozumie, panie Wieśku. Poza tym to nie nasza widownia, nie widzę związku. To co pan wykombinował na dziś, panie Wieśku? Miało być jakieś mocne wejście.
– Wejście smoka, panie szefie. Zrobimy tak: oni się rozbierają, kamera od tyłu, tyłeczki – i wchodzą do tego akwarium. W wodzie puszczamy bąbelki.
– To nie będzie dobrze widać.
– I oto chodzi – takie widać-nie widać-a może widać. To przykuwa najlepiej. Będą parę dni dyskusje, czy było widać, czy nie i ile było widać.
– A penetracja?
– Zostawimy to im, trochę spontaniczności. Do wody damy trochę afrodyzjaków.
– Tylko nie za wcześnie, bo odparują i będzie stawać kamerzystom.
– I tak będzie. Potem oni wychodzą i biorą ich w obroty niewolnicy.
– Co za niewolnicy, panie Jurku?
– Do niej dwóch czarnych, muskularnych, a do niego dwie Azjatki. Wycierają im plecy i tyłeczki, aż się dobrze zarumienią.
– Też goli?
– Co za dużo, to niezdrowo. Czarni w przepaskach, Azjatki w tunikach. Kaganki oliwne, dyskretne światło, ciepłe, nastrojowe, w tle jakaś muzyczka.
– Cesarstwo Rzymskie się marzy?
– A co, niezłe były czasy.
– Jak się było senatorem.
– Albo niewolnikiem u znudzonej senatorowej, panie szefie.

* * *

– Do kolejnej rundy stają – znani już państwu – Magda i Piotrek!
Brawa na sali, wzmocnione oklaskatorem, Magda i Piotrek, znamy, znamy! Czarny sweter, w miarę obcisły, miał być dekolt. Ale okej, może bardziej podnieca, bo zaraz… Dajemy trochę blablabla, co słychać, jak się czujemy i takie tam. Przechodzimy do konkretów.
– Magdo, Piotrku, dzisiaj finał, a do wygrania – ten to peżocik!
Zbliżenie na auto, filtr z gwiazdeczkami, blask metalików i chromów, muzyczka daje tusz, chciałoby się wsiąść. – Ale żeby wygrać, trzeba przejść próbę ogniową, musimy sprawdzić, jest miłość, czy nie, czy nam się udał – PODRYW!
Rubensowskie blondynki rozciągają logo programu, fanfary, błyski. Kamera daje na wyjście ze sceny.
– A tędy, droga do sławy – idziemy?
Nic.
Idziemy?
Nic.
– Magdo – idziemy?
– Nie.
– Nie?
– Nie. Przecież pan pyta, czy tak, czy nie. Więc ja mówię, że nie.
– Magdo, hm… idziemy przecież?
– Nie.
– Nie?
– Nie.
– Pa-ni-Mag-do, znamy przecież warunki konkursu. Już zrobiliśmy tyle kroków, a tam stoi peżocik. Pani zdjątka w gazetach, w internecie, jest pani sławna, więc jeszcze troszeczkę i peżocik jest pani.
Zbliżenie na samochód, riplej poprzednich ujęć.
– Nie.
– Czemu?
– Nie wiem.
– No, pani Madziu, chce nas pani podniecić? Przecież…
Zbliżenie na opięty sweter, czarny, pod szyję, ale wiemy, co pod nim jest, jeszcze chwila…
Łzy. Zdenerwowanie na twarzy pana Andrzeja, słabo ukrywana wściekłość. A tu łzy. Makijaż schodzi, katastrofa. Czym by je wytrzeć? Rękawa szkoda, włosami? Rozpuszczone włosy, mokre, czerwono-różowo-niebieskoczarne od szminki, pudru, cieni, tuszu. To scena z innej bajki. Świństwa tak, ale nie takie!
– Pokutująca Maria Magdalena – wybuchł pan Andrzej – tego jeszcze nie było!
Zdziwienie w oczach.
– Skąd pan wiedział?
– Co?
– Że na drugie mam Maria?
– Boże miłosierny, prawdziwa Maria Magdalena, Magdalena Maria… Nie słyszała pani o Marii Magdalenie? To niech pani poczyta Biblię, będzie jak znalazł. Oświadczam więc wszem i wobec, że Magda – Maria Magdalena – wycofuje się z konkursu i zabiera się do studiowania Nowego Testamentu. Został nam Piotrek. Sorry, wierzyliśmy w zdecydowanie Magdy, więc mała klapa – nie mamy drugiej kandydatki. Studio – przygotujcie ripleje, zrobimy końcówkę tak atrakcyjną, jak się da, a materiału jest sporo, co prawda nie lajf, ale chętnie przypomnimy sobie hajlajty. Piotrku – Magdy nie ma (chlip, chlip), ale ty się sprawdziłeś. Do następnego razu mamy nową kandydatkę – grasz dalej?
– Nie.
– Co nie?
– Nie gram. To głupie.
– A co jest takie mądre? Odmawianie zdrowasiek? Czy to jest „Podryw”, czy szkółka niedzielna?
– Sorki, panie Andrzeju, ale tak naprawdę, to jest za głupie. Przepraszam, wiedziałem od początku, grałem. Grałem dla forsy. W domu czeka Kryśka, chciałem dorobić, żeby mieć na start. A może już nie czeka? Krysiu, jeszcze do wieczora. Będę wcześniej. Jakoś to będzie.
– Ludzie trzymajcie mnie, najpierw Maria Magdalena, teraz święty Piotr. To by było na tyle, żegnam szanownych uczestników. Studio – macie gotowe ripleje?

 

* * *

No to idziemy. Magda stoi w kącie. Czeka na mnie?
– Idziesz na dworzec?
Kiwa głową.
– Dokąd jedziesz?
– Do Wołomina. A ty?
– Do Pruszkowa.
No to idziemy. Magda jakaś rozluźniona, nawet się fajnie uśmiecha.
– Oj, Magda, Magda…
– Co?
– Czemu właściwie powiedziałaś “nie”?
– Nie wiem.
– Nie wiesz?
– Nie wiem. Może to było głupie. Coś mnie wzięło.
– Może dlatego? – zapytał Piotrek wskazując głową na telebim.
– Eee, nie, to mnie nie rusza. Nigdy nie ruszało. A ty czemu?
– Działało mi to na nerwy od dłuższego czasu. Wiesz, mam dziewczynę, chcemy się chajtnąć. Najpierw niby rozumiała, zdecydowaliśmy się razem, ale ostatnio to nie najlepiej wyglądało.
– Jak się chciałeś chajtnąć, to faktycznie nie najlepiej.
– A ty?
– A jest u nas jakaś praca? Można zasuwać i zasuwać, a w końcu i tak nic nie ma. Chciałam mieć wreszcie święty spokój.
– A teraz? “Pani Magdo, peżocik…” I peżocika nie ma.
– Jeszcze nie wiem, naprawdę nie wiem. Może było trzeba?
– Ja ci coś powiem: teraz wyglądasz o niebo lepiej, może dobrze, że dałaś spokój.
– Teraz? Przecież cały makijaż zszedł, wiesz, jakie w tym były ciężkie pieniądze?
– I do czorta z nim, dopiero teraz jest w tobie coś fajnego. W ogóle czuję, jak gdybym rozmawiał z tobą po raz pierwszy. Musieliśmy strasznie udawać.
– Też jesteś inny, całkiem okej, przedtem byłeś straszny sztywniak. I pozer. Jakbym cię dopiero poznała – ciekawe, po tym całym barabara. A czułeś coś do mnie?
– O tyle o ile, robota jak każda. To było dla widzów i dla kasy. Niby pieszczoty, ale w końcu jak wyrabianie ciasta. No, sorry, nie obrażaj się!
– Trochę się obraziłam.
– A ty się może zakochałaś?
– Tak, żeby stracić głowę? Bez przesady. A dobre było to ciasto?
– Ciasto było wporzo, ale przecież wszystko pod kamerę.

I dobrze, chyba się nie obraziła. Co mi na tym zależy? Przedtem było mi wszystko jedno.
– Ty naprawdę masz na imię Maria?
– A tak mi dali, Ale nie lubię, wiejskie takie – Marysia Maryśka. Albo Marycha, do palenia. Chciałbyś nazywać się Haszysz?
– Raczej nie. Jak posłuchać: Maria, Marija, Miriam, Majka – całkiem niezłe.

Maria Maria, Maria… Mariaaaa
Say it loud and there’s music playing
Say it soft and it’s almost like praying
Maria…

– Dobre! Co to?
– Stary musical, West Side Story.
– Taki jesteś romantyczny? Bo się zakocham. Może byś zaczął śpiewać?
– A tak sobie czasem nucę. Żeby za pieniądze, znowu trzeba by się strasznie przepychać. Głos, jak głos, zawsze można podkręcić, ale trzeba mieć łokcie.

Na dworcu znowu telebimy, na nich coraz większe tłumy, stoją, modlą się. W kioskach tiszerty z tą twarzą. Twarz – ikona. Comandante Che Guevara, nadchodzi twój najcięższy bój! Na tym terenie nie masz za dużej szansy. Inne koszulki z Jego słowami. Jakiś obrotny ma nawet świeżutkie z najnowszym cytatem: “Szukałem was, teraz przyszliście do mnie i za to wam dziękuję”. Przyszliśmy? Kto wie. Na razie idziemy. Dokąd?
– Jeszcze czas do pociągu – siądziemy na chwilę? Jakaś kawka?
– Raczej sok.

Nagle podchodzą jacyś faceci z kamerami, mikrofonami. Myślałem, że nasza kariera medialna skończona – czego chcą?
– Pani Magdo, panie Piotrku, jesteście sławni – czy możemy z wami zrobić wywiad?
– Nie widział pan programu? Totalna wsypa, co tu jeszcze gadać?
– I właśnie oto chodzi! Nikt się jeszcze nie wycofał, tego jeszcze nie było!
– Więc jesteśmy bohaterami dnia? Patrzcie państwo… Nie ma tego złego…
– No właśnie – coś nowego. Wszyscy grają, co im każą, robią z siebie pajaców, jak barany, a wy mówicie nie!
– Ale z tymi baranami też robiliście wywiady.
– Tak, tak, ale wy jesteście inni.
– I potem też będziecie robić.
– Panie Piotrku, a co robić? Każdy orze, jak może. Jak nie ma nic innego, to się bierze materiał, jaki jest. A teraz takie czasy, widzi pan, że godność dobrze chodzi. To zaczynamy? Honorarium będzie.
– To dawajcie.
– Oboje dzisiaj powiedzieliście “nie”. Nagle. Było to uzgodnione?
– Nie.
– A co chcecie tym osiągnąć? Chcecie się na nowo sprofilować?
– Eee tam, tak jakoś wyszło, samo z siebie. Może był na to czas. Może niż przyszedł.
– Ciekawe, ciekawe… Pani Magdo, mogę spytać?
– Proszę.
– Niech pani coś powie o pani domu, w jakiej atmosferze była pani wychowywana?
– W żadnej.
– To znaczy?
– Mama pracowała. Do wieczora, różne rzeczy. Musiałam dbać o siebie sama.
– A ojciec?
– Ojciec?
Ojciec… może tato, tatuś… Od lat nie myślałam o ojcu. Drań stary. Kto to był, jak on może wyglądać? Ojciec, jaki ojciec, gdzie ojciec – gdzie?
Ta twarz na telebimie.
– To jest ojciec.
– Pa-nie Wład-ku, córka Papieża!

Pauza. Uśmiech. Śmiech. Rechot. Burza śmiechu, wodospady śmiechu!
– Toś pan, panie Tadziu, trochę przesadził.
– Ekhm… Przecież mamy przegonić “Sensacje”. Musimy być wyczuleni, ekhm.
– A prawdziwy ojciec, pani Magdo? Jeżeli mogę spytać…
– Prawdziwy? Nie wiem. Zrobił mnie i się zmył. Facet. Nie zna pan facetów?
– O, nie wszyscy mężczyźni są tacy, pani Magdo. A mamusia jak widzę donosiła? – spojrzał z nieukrywanym zdziwieniem pan Władek.
Z kim byś bałwanie rozmawiał, pomyślał Piotrek.
Donosiła? Przecież jestem, więc donosiła, a co? Właściwie… przecież mogła… ja bym… o Boże!

Łzy, kropelki w kącikach oczu, coraz większe, po policzkach, krople grube, jak deszcz tropikalny, wodospad łez, łez krótkowłosej Marii Magdaleny, na szczęście bez makijażu. Niagara, Iguaçu w porze deszczowej.
Błysk-klak-błysk-klak! Zdziwione spojrzenie, łzy. To wywiadu więcej nie będzie.
– Sorki, pani Magdo, oto honorarium.
Otwarte oczy, za co honorarium, należy się, pani Magdo, świetny materiał, a teraz znikamy.

I znów łzy w oczach, już przymkniętych, twarz na stoliku. Co z nią zrobić? Dłoń na ramieniu, na karku. Trochę lepiej. Zapłacze cały obrus, pomyślał Piotrek i się rozejrzał. Parę stolików dalej trzy starsze panie, makijaż miał odmładzać, postarza, podkreśla nierówną walkę z czasem. Trzy Gracje? Trzy Parki? Na stoliku trzy moherowe berety, trzy niedopite kawy, trzy nadgryzione kremówki. Kremówki wadowickie według karty, aluzja przejrzysta, choć bez wchodzenia z butami. Gapią się na nas. Przecież nie oglądają “Podrywu”, chociaż może, by poznać twarz diabła. Chyba gadają jednak o nas. Widać różnice zdań. Jedna peroruje nawiedzona, druga argumentuje z miną inkwizytora i wymachuje grożącym palcem, a trzecia patrzy na Magdę z jakimś ciepłym smutkiem.

Trzy cnoty teologiczne. Wiara, nadzieja, miłość. Ale najważniejsza ze wszystkich jest miłość, przeleciał mu przez głowę zasłyszany gdzieś cytat. Najważniejsza jest miłość. Tak. Ale co to ma znaczyć? Co to ma tu i teraz znaczyć? Może ta dłoń na ramieniu. Na rozpacz nie ma jak masaż pleców, karku i głowy. Magda już tylko trochę chlipie. Podnosi głowę. Na szczęście makijaż zszedł wcześniej. Wyglądałaby jak ciotka Draculi.

Przy innym stoliku jakiś niewyraźny facet. Ubranie wyświechtane, nieogolony, pali papierosa. Pali i nie pali. Papieros tli się w popielniczce, a on się gapi. Co on wie? Magda w tej chwili zbyt zmysłowo nie wygląda, ale może ją widział w telewizji, a resztę robi wyobraźnia? Jest naprzeciwko nas, ale Magda go nie widzi, patrzy w przestrzeń. A on gapi się i myśli. Jakby chciał ją rozpoznać, nie był pewien, czy to ta. W kinie to by się okazało, że to jej zaginiony ojciec, podchodzi, przedstawia się, ona się waha, jest na niego zła, łamie się, wpadają sobie w ramiona. Potem żyją długo i szczęśliwie, ale tego oczywiście nie widzimy, bo film tu się kończy. Happy end. W połowie. Tego, że jej wieloletni ból wyłazi na wierzch, już nie ma. Ani tego, że ona rano za długo wysiaduje w łazience. Ani tego, że on nie myje kubka po sobie. Ani że go wylali z pracy. Happy end. Ale życie i tak nie kino. Magda podnosi wzrok. On spuszcza.

Ktoś znowu nas rozpoznaje. Uśmiechy, kciuki w górę, Magda rulez! Ale która Magda? Z rana, czy z teraz? Najwyraźniej świat się nie skończył, może dopiero się na dobre zaczyna. Ale co się zaczyna? I czy Kryśka przyjdzie na dworzec?
– To co – mój pociąg zaraz będzie. Cześć, Magda.
– Pozdrów… nie, nie pozdrawiaj, lepiej nie. Ale niech wam będzie dobrze.
– Tobie też, cześć.

 

* * *

– Panie szefie, dzwonią widzowie!
– I co, opierdalają nas z góry na dół?
– Nie, przeciwnie – ci, co widzieli, mówią, że świetny program, wreszcie ich coś zaskoczyło, a ci, co nie widzieli, proszą o powtórkę.
– To tak toczy się światek? Mamy największą klapę w historii, wszystko się wali, program przerwany, a oni są zachwyceni… No dobrze, puścimy. Walczymy o widzów – tylko jak ja tam włożę reklamę prezerwatyw?

 

* * *

   Magda wychodzi na peron. Za nią w dyskretnej odległości facet. Niewyraźny facet w niewyraźnym ubraniu, idzie niewyraźnym krokiem. Trzyma tlącego się papierosa. Magda się odwraca, chce spojrzeć na tablicę odjazdów. Facet się chowa za filar. Magda wchodzi do wagonu. Facet waha się. Robi krok, staje. Krok i staje. Wchodzi do sąsiedniego wagonu.