Jakiś czas temu dostałem list gratulacyjny. List gratulacyjny nadała pani X z Okręgowego Stowarzyszenia Pocztowców Polskich (nawet nie wiedziałem, że coś takiego istnieje). Pani X serdecznie gratulowała mi wyboru na honorowego prezesa stowarzyszenia i przypominała, że zalegam ze składkami od 1998 roku. List, utrzymany w pogodnym tonie, oznajmiał jednak, że stowarzyszenie przyjęło uchwałę, że jako honorowemu prezesowi nie będą naliczać mi odsetek. Wystarczy więc, jeśli dokonam wpłaty na dołączonym blankiecie i sprawa będzie rozwiązana.

Być może inni ludzie nagminnie dostają listy gratulacyjne od pań, o których w życiu nie słyszeli, przedstawicielek stowarzyszeń, do których nigdy nie należeli (i nie zamierzali należeć), mnie jednak taka sytuacja zdarzyła się po raz pierwszy. Ponieważ nie jestem osobą poukładaną, zacząłem podejrzewać, że kiedyś, być może w stanie zamroczenia, zapisałem się do jakiegoś stowarzyszenia (czy czego tam) i teraz tego nie pamiętam. Przekopałem wszystkie papiery, jakie udało mi się znaleźć (przy okazji wyszło, że mam na gwarancji jakiś telewizor, którego nie mam; dobrze wiedzieć, bo gdyby przypadkiem się zepsuł, to wystarczy go tylko odnaleźć i zanieść do serwisu…), ale nie znalazłem wzmianki o tym, bym kiedykolwiek zapisywał się do Stowarzyszenia Pocztowców Polskich.
Obejrzałem dokładnie druk i kopertę. Druk nie nosił żadnych znamion działań indywidualnych (wyglądał za to, jakby ktoś miał nieograniczony dostęp do powielacza i postanowił sprawdzić, gdzie przebiega granica czytelności pisma przy robieniu kopii z kopii), koperta zaś adresowana była wyraźnie na moje nazwisko.

Na szczęście znalazłem siedzibę Stowarzyszenia (nie mieściło się ono, na szczęście, w skrytce pocztowej. Oglądałem kiedyś takie skrytki. Wyszło mi na to, że Prezesi Zarządów muszą być karłami, by się zmieścić, nawet do tych największych). Okręgowa Siedziba oddalona była od mojego domu o rzut kamieniem (to oczywiście metafora; nie jestem bez winy), postanowiłem więc udać się tam osobiście i wyjaśnić całą sprawę. Niepokoiły mnie zwłaszcza owe składki.

Biuro Stowarzyszenia mieściło się na parterze nowego budynku. W recepcji siedziała pani, której coś przykleiło się do twarzy. Założyłem, że miał to być uśmiech, ale równie dobrze mogła cierpieć na ból zęba lub mieć sparaliżowane mięśnie. Wyłuszczyłem swoją sprawę i dowiedziałem się, że pani X może mnie przyjąć. Proszę poczekać przed pokojem numer 2, a jak będzie wolna, to po prostu do pana wyjdzie, są tam pisma, może pan poczytać, dziękujemy, że pan do nas przyszedł i radzi jesteśmy…
Udałem się pod pokój numer 2, zza recepcyjnej lady zaś jeszcze przez dłuższą chwilę dobiegał monotonny głos sekretarki, co do której zacząłem przejawiać podejrzenia, że jest cyborgiem. Dobór pism leżących na niskim stoliczku w okolicach pokoju numer 2 nie był bynajmniej przypadkowy. Najbardziej interesującym był chyba Pocztowiec Polski, w którym pewien pan (jak się dowiedziałem ze stopki – naczelny pisma) opisywał zakusy, których dopuściła się i dopuszcza się nadal Unia Europejska, by zniszczyć wspaniale działającą i wzorowo zarządzaną strukturę Poczty Polskiej. Ledwie jednak doszedłem do drugiego akapitu „(…)z perfidią cechującą aż nader często europejskich biurokratów, Komisja Europejska zaleciła Poczcie Polskiej dostosowanie standardów dostarczania przesyłek do (…)”, gdy drzwi pokoju numer 2 stanęły otworem i ukazała się postać pani X.

Moja pierwsza myśl była taka, że Stowarzyszenie Pocztowców Polskich spokojnie mogłoby mieć siedzibę w skrytce. Pod warunkiem, że byłaby ona szersza niż wyższa. Pani X gestem zaprosiła mnie do pokoju, zaś mową zapytała czym może służyć.
Zająłem miejsce w wygodnym fotelu i wyłuszczyłem całą sprawę. Powiedziałem, że doprawdy nie przypominam sobie, bym wstępował do stowarzyszenia, bym się zgadzał na jakiekolwiek składki i wreszcie, bym kiedykolwiek dostał jakikolwiek list uprzednio, a podobno należę do stowarzyszenia już pięć lat z okładem, więc może wypadałoby.
Pani X powiedziała, że najwyraźniej poczta musiała zgubić biuletyny roczne, oni tak czasem robią, a poza tym to jak się nazywam.
Powiedziałem, jak się nazywam.
W rękach Pani X pojawił się segregator sugerujący, że stowarzyszenie w poczet członków zaliczyło nie tylko wszystkich żyjących Polaków, ale również część nieżyjących, a prawdopodobnie również trochę hipotetycznych, możliwych i nieobecnych, ale prawdopodobnych członków narodu polskiego.
Pani X stwierdziła, że należę do stowarzyszenia. I że nie każdy ma możliwość zostać wyróżnionym honorową prezesurą. Zdawała się być obrażona.
Zgłosiłem protest. Powiedziałem, że, po pierwsze, niczego nie podpisywałem, po drugie, nie chcę należeć do stowarzyszenia.
Pani X stwierdziła, że nie musiałem niczego podpisywać, członkostwo w stowarzyszeniu jest automatyczne i dziedziczne. Wystarczy, że ktokolwiek z rodziny podpisał członkostwo i od razu cała jego rodzina, bez zbędnych ceregieli, należy do stowarzyszenia i że chyba przyznam, że to bardzo dla mnie wygodne, że nie byłem narażony na żadne formalności.
Stwierdziłem, że to nielegalne i że chcę się wypisać ze stowarzyszenia i że chyba – sobie – kurwa – mać – żartuje – pani – ze – mnie.
Pani X powiedziała, że oczywiście mogę wystąpić. Jak tylko opłacę składki.
Powiedziałem, że mam w dupie ich składki i że do jasnej cholery nie życzę sobie…
Pani X nie życzyła sobie z kolei, bym się wydzierał, klął i uderzał dłonią w biurko.
Przeprosiłem.
Pani X powiedziała, że nic nie szkodzi, każdemu się zdarza unieść.
Poza tym, żebym zrozumiał, że ona niewiele może.
Zapytałem się kto może.
Prezes.
A gdzie on jest?
Pan jest prezesem. Co prawda honorowym, ale zawsze.
Znaczy, że mogę się sam wykreślić z listy członków?
Dopiero gdy znajdę prezesa na swoje miejsce i zarząd się na to zgodzi.
Poddałem się.
Zapłaciłem składki i wróciłem do domu.

Położyłem się na kanapie i przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Wziąłem książkę teleadresową i podrzuciłem do góry. Otworzyła się. Rzuciłem w nią długopisem. Pojawiła się kropka. Józef Opyszczacki. Nie wiem kto zacz, ale ciekawe, co zrobi, zostawszy prezesem…