Kustosz
Budzik, upiornie rycząc, wpadł mu na głowę. W zasadzie to był jego własny wynalazek, dość prosty nawet, wystarczyło ułożyć odpowiednio książki na półce nad głową i postawić na nich ten ryczący kombajn. Gdy nadchodził czas wstawania, rzadko kiedy udawało mu się uniknąć ciosu w głowę.
Więc była szósta. Co drugi dzień była szósta, zaś co drugi dzień była dziewiętnasta. Oprócz niedziel, w które czasem nie było żadnych godzin, ale na to musiał sobie zapracować. Dziś była szósta. Zwlókł się z łóżka, rozcierając bolące miejsce (Tym razem trafił trochę powyżej skroni; kiedyś pomyślał sobie, że jego własny wynalazek go zabije, ale to jeszcze nie był powód, by z niego rezygnować). Idealnie przez lata szlifowane ruchy sprawiły, że po piętnastu minutach był gotów do wyjścia, zostawiając za sobą poranne rytuały jak Wczesna Kawa, czy Szybki Prysznic. Wszystko było ustalone, jedynym elementem niepewnym było to, którą część głowy będzie musiał dzisiaj rozcierać.
No i to, ile czasu się spóźni ten cholerny autobus.
Nie wiedział, czemu niektórzy ludzie nie potrafią zrobić różnych rzeczy na czas. Nie rozumiał, jak mogły im się przytrafiać różne rzeczy, jak zrzucali winę na przypadek czy los. Nie było przypadków, nie było losu. Były tylko jednostki, które – jeśli tylko chciały – potrafiły dostosować swoje ruchy do idealnie działających maszynerii.
Wszedł do pracy punkt siódma. Na ścianie, gdzie wczoraj wisiał cenny eksponat, nie wisiało nic. Na krzesełku, na którym winien siedzieć kustosz do zmiany (punkt siódma) nie siedział nikt. Pod krzesełkiem, z rozbitą głową, leżał kustosz, który już nigdy nie będzie potrzebował zmiennika.
Ze spokojem, nieco tanecznym ruchem, podszedł do ciała i zbadał puls. Nie było żadnego pulsu. Następnie spróbował sobie przypomnieć, jak wyglądał eksponat i uczynił to bez trudu – była to indiańska, gliniana maska wodza. Była nad wyraz pięknie wykonana, zakładało się ją na całą głowę i sznurowało na potylicy. Człowiek w takiej masce, mimo iż glinianej, musiał wyglądać jak… jak inny człowiek. Na przykład…
Zaciągnął ciało na zaplecze i wytarł krew z podłogi. Nie on go zabił, ale on odpowiadał za wystawę. Zginęła głowa, potem zginęła druga, pilnująca tej pierwszej. A on nie zamierzał dopuścić, by poleciała trzecia.
Gdy uporał się z robotą, wszystko dokładnie wyczyścił. Martwiło go nieco, że nowy eksponat trochę krwawi, ale poradził sobie z tym, wpychając kilka papierowych ręczników.
Kantem dłoni uprzątnął niewidzialny pyłek z krzesła i usiadł. Będzie tak siedzieć.
Tylko do dziewiętnastej.
I niech się spróbuje spóźnić.