Krzyk malarza
Szedł wąską uliczką, starając się zapanować nad natłokiem myśli, które niczym czarne zmory, budziły w nim strach i paranoję. Modlił się w duchu, aby tym razem nie dopadły go halucynacje. Spoglądał z niepokojem na mijających go ludzi, bojąc się, że dostrzeże w którymś kogoś zupełnie innego, niż był w rzeczywistości. Kogoś wyimaginowanego, istniejącego jedynie w jego wyobraźni. Popadał w obłęd i coraz bardziej zdawał sobie z tego sprawę.
Myślał o kobiecie, którą spotkał wczoraj nad rzeką. Uśmiechała się do niego, eksponując swoje równe, białe zęby, a potem skinęła głową, dając mu do zrozumienia, że pragnie, aby do niej podszedł. Zrobił pierwszy krok, a potem kolejne. Zaczął biec, nie spuszczając wzroku z jej długich blond włosów. Poczuł w sobie energię, która pchała go do przodu. Kiedy znalazł się w odległości kilku metrów od kobiety, ta cofnęła się, a potem zaczęła krzyczeć. Wrzeszczała wniebogłosy, jakby dostrzegła w nim diabła z najczarniejszych zakątków piekła.
A potem jej głowa eksplodowała. Zobaczył różowe kawałeczki mózgu zmierzające w jego kierunku oraz hektolitry krwi, która tryskała z rozszarpanych żył.
Zaciskając zęby i pięści, jęknął z bólu, który przeszył całe jego ciało. Zamknął oczy, starając się opanować przed zwymiotowaniem i niepohamowaną chęcią wydobycia z siebie wrzasku.
Otworzywszy oczy, zobaczył, że kobieta znikła. Przerażony spojrzał na swoje dłonie, a potem przebadał wzrokiem ubranie. Było niemal nieskazitelnie czyste, bez śladu mózgu i krwi.
Kiedy o tym pomyślał, poczuł mrowienie na plecach i chęć ucieczki. Ucieczki przed niewidzialną bestią, która czaiła się niedaleko, gotowa, by zaatakować znienacka.
Czuł jej nieprzyjemny zapach. Kryła się w pobliskich krzakach albo pod ziemią. Mogła być wszędzie.
Minęła go młoda, wysoka kobieta. Zamknął oczy, spuszczając nisko głowę. Zlękniony zaczekał, aż oddaliła się na bezpieczną odległość.
Zaczął biec.
Wbiegając na most, potknął się o pękniętą płytę chodnikową i prawie upadł. Syknął pod nosem przekleństwo, po czym zamknął na moment oczy, pragnąc opanować narastającą irytację. Zdawał sobie sprawę z tego, w jakim jest stanie i że musi pokonać wiele kilometrów, zanim znajdzie się w zaciszu swojego domu. Wtedy odpocznie, da się ponieść wyobraźni. Nie mógł już patrzeć na pędzącą do przodu cywilizację, raniącą każdy kawałek natury, stworzonej przez Boga. Nie mógł już słuchać wrzasków i lamentu, wydobywających się z wielkiego dzieła Stwórcy. Wszystko niszczono, burzono, wycinano, zabijano.
Powstawały nowe budowle. Kolejne norki i tygrysy poświęcano na produkcje obuwia i płaszczy dla modnych kobiet. Czymże jest moda w obliczu dzieła Boga? Nie potrafił pojąć otaczającego go świata. Nienawidził go i pogardzał każdą jego cząstkę.
Uciekał.
Tuż za nim biegło dwóch mężczyzn – jego najlepsi przyjaciele, usiłujący nie stracić go z oczu. Na ich twarzach malowało się zmęczenie i zdziwienie. Jeden z nich krzyknął, lecz Edvard nie usłyszał słów. Parł przed siebie, próbując walczyć z żalem i smutkiem, które go opętały. Oni też chcieli go przekonać do świata pełnego brudu i nienawiści. Tolerowali postęp cywilizacji, nie zdając sobie sprawy ze śmierci natury.
Któryś z nich mógł być bestią. Sprytną, czekającą tylko na jego błąd bestią, której ostre jak sztylety pazury miały tylko jedno przeznaczenie – dopaść go.
Myśli o niewidzialnym prześladowcy mieszały się z myślami o świecie, którego kompletnie nie potrafił pojąć. Wyobcowany, pragnął jedynie uciekać. Zaczął się modlić, chociaż wątpił w siłę słów kierowanych do Najwyższego. On nigdy go nie słuchał. Zawsze zdawał się stać obok i tylko patrzył.
Natura zachorowała, natura zachorowała, zachorowała! Moja kochana! – w pewnej chwili chciał zapłakać, ale pohamował się. Zacisnął pięści i nabrał w płuca zimnego powietrza, odczuwając bezradność. Nie mógł dać się okiełznać sile desperacji. Czuł, że prawie go dopada, usiłowała nim zawładnąć i była przy tym silna, jak nigdy dotąd. Czekała tylko na moment, aż się podda.
Oczyma wyobraźni znowu dostrzegł tę twarz. Była piękna, o ostrych rysach, gładkiej skórze i lekko zadartym nosku. Uśmiechała się do niego.
Kiedy skinęła głową na znak, aby się zbliżył, jęknął. Zacisnął pięści. Poczuł jak paznokcie jego placów wbijają się w dłoń, a potem przyspieszył.
Nie należał do osób płochliwych, poddających się trudnościom losu i także teraz, w obliczu zbliżającej się zagłady, będzie musiał stawić jej czoła. Zrobi to dla potomnych. Będą wiedzieli, jak żył. Będą go naśladować – daj Boże! Zmagał się z koszmarem, którego nikt nie potrafił zrozumieć. Był jak brzydkie kaczątko w stadzie dorodnych łabędzi.
Nagle zatrzymał się, czując, że za moment jego ciało eksploduje. Usłyszał paranoiczny śmiech swojej wybranki, a potem zobaczył wyciekającą z jej uszu krew.
Spostrzegł, że zaszło słońce. W jednej chwili zrobiło się ciemno i cicho, jakby wszystkie żyjące stworzenia wymarły.
Drżąc na całym ciele, odwrócił się i ujrzał swoich przyjaciół. Sapali, a jeden z nich – wysoki mężczyzna w czarnym płaszczu, zgiął się w pół, jakby miał za moment zwymiotować.
Edvard chciał jedynie znaleźć się w domu. Z dala od ludzi, z dala od upiornych myśli, zradzanych z ponurej codzienności. Zamykał i otwierał oczy, pragnąc pozbyć się krwawych wizji, ale te wciąż opętywały jego umysł, szatkowały psychikę i stawały się coraz wyraźniejsze.
Miał właśnie ruszyć, podjąć dalszą ucieczkę, kiedy usłyszał głośny huk, a potem z nieba lunęła krew.
Krzyknął.
Jego wrzask odbił się donośnym echem, ogłuszając oniemiałych mężczyzn, stojących kilka metrów za Edvardem.
Niech patrzą! Niech patrzą, jak natura krwawi!
Mężczyzna krzyczał, a jego twarz wyrażała przerażenie i niewyobrażalny strach, po stokroć głębszy od strachu przed wampirami, pająkami, czy wężami.
Krzyczał, przykładając obie dłonie do twarzy, jakby nie dowierzając, że koszmar rzeczywiście trwa, że to właśnie on musiał znaleźć się w jego epicentrum. Jego głowa zdawała się pękać w szwach, czuł niewyobrażalny ból, który narastał z każdą kolejną sekundą.
Krwawiąca twarz kobiety pojawiała się i znikała w jego umyśle, niczym igrający z jego strachem upiór.
Zawył, z trudem przełykając ślinę.
A potem zamilkł.
Oddychał szybko, a z jego rozchylonych warg sączyła się krew.
Przestało padać.
Kiedy zerknął na dłonie, zobaczył, że są czerwone. Były całe we krwi.
Zadrżał, czując uporczywe pulsowanie w skroniach.
Spuścił wzrok i zobaczył na ziemi kobiecą głowę. Jej oczy były otwarte, a usta rozchylone, jakby chciała go pocałować. Dostrzegł jej rozszarpaną krtań, a potem wrzasnął, zanosząc się szlochem.
A potem znowu ruszył w pogoń.
W pogoń za domem, za płótnem, które już czekało, aby go wysłuchać, aby ukoić ból.

– Kochanie, wróciłeś – powiedziała, posyłając mu całusa na przywitanie.
Nie odezwawszy się, wszedł do pracowni, a potem stanął przed białym płótnem, zastanawiając się, czy zdoła żyć dalej. Chciał namalować złość, desperację, lęk przed jutrem. Zacisnął pięści, a potem pochwycił pędzel.
Stała za jego plecami i prawie czuł zapach jej perfum.
– Zaparzyć ci herbaty? – zapytała, wiedząc, że nie odpowie.
Nie odpowiedział.
Kiedy zobaczyła w jego oczach łzy, stanęła naprzeciwko i delikatnie starła je rękawem swojego powyciąganego swetra.
Płakał, trzymając w dłoni pędzel; kurczowo, jakby był grzechotką, mającą go pocieszyć.
– Szedłem drogą z dwojgiem przyjaciół
Słońce zaszło
niebo nagle stało się krwią i poczułem
jakby oddech smutku
Zatrzymałem się – oparłem o balustradę
śmiertelnie zmęczony
Nad niebiesko-czarnym fiordem i miasteczkiem wisiały chmury kapiącej
parującej krwi
Moi przyjaciele poszli dalej a ja zostałem
Drżąc ze strachu z otwartą raną w mojej piersi
Wielki, niekończący się krzyk przeszył naturę* – rzekł beznamiętnie, a potem odrzucił pędzel daleko za siebie, jakby ten nagle zaczął parzyć.
– Wyrzuć to z siebie – powiedziała ze współczuciem w głosie, spoglądając na częściowo zamalowane płótno.
Patrzyła na niebo. Było czerwone. Czerwone niczym przekrwione oczy, spoglądające z przerażeniem na resztki natury.
A potem dotknęła jego policzka.
Wzdrygnął się, zaciskając mocno powieki i pięści. Kiedy otworzył oczy, spostrzegł, że jest sam w pracowni. Zniknęła, chociaż mógł przysiąc, że wciąż czuł jej obecność, jakby stała tuż za jego plecami, wykonując te same ruchy co on, tak, aby nie mógł jej dostrzec. Wciąż czuł zapach jej perfum, nawet dużo później, kiedy kładł się spać…
– Wyrzuć to z siebie – usłyszał jej cichy szept, będąc już w łóżku i zasypiając. Nie odpowiedział. Skinął tylko głową, jakby na znak zgody.
—–
* słowa Edvarda Muncha, po których powstało najbardziej przejmujące dzieło malarza – Krzyk.
Ilustrowała: Joanna Titeux/pinezka.pl