wb_wspinaczka_zaj.jpg

Skała jest ciepła i pachnie jak rozgrzany piec chlebowy. Chciałoby się do niej przytulić, zamknąć oczy i odpocząć. Wsłuchać się w ciszę kamienia, uspokoić rozszalały puls i zapomnieć o uprzęży, która wbija się w tyłek, o tym całym brzęczącym żelastwie, piekących palcach, otartych do krwi w poszukiwaniu kolejnego chwytu i  o bolących, lekko drżących z napięcia łydkach. Oraz o tych na dole, którzy śledzą każdy milimetr twojego ruchu i czujesz, że trzymają nie tylko linę asekuracyjną, ale także – twoje nerwy. Grając na nich, jak na harfie.

Trzech wspinaczy skałkowych, czyli w ich gwarze: łojantów i jeden adept, zwany Młodym. Ten przynajmniej się nie odzywa. Jak każdy nowicjusz dopuszczony przez starszyznę do misterium, zna swoje miejsce w szeregu i wie, że wolno mu tylko patrzeć.
A jest na co. Oto bowiem, w dość trudnej ścianie wisi ktoś, kto w tym gronie dotąd w ogóle się nie liczył i kogo na nią wpuszczono w maliny, czyli dla żartu. Tymczasem ten ktoś, zamiast od razu spaść, jak kamień, usiłuje się wspinać! W dodatku jest to baba. Czyli ja. Oczywiście, komentarze z dołu działają na mnie, jak płachta na byka, więc zacinam się nie tylko we wszystkich możliwych szczelinach, ale również w sobie. O nie, kotki, prędzej porostami i mchem porosnę, niż dam się zrzucić w ten cholerny luft pod nogami. Teraz to ja już nie mam wyjścia, muszę w górę, choćbym miała zębami sobie pomagać. Co chyba nie byłoby takie głupie…

– Jak ci tam na tej wędce? – zapytał troskliwie koleś od liny – Odpadasz?
– Sam spadaj – stękam głucho, bo akurat wiszę niemal na jednym małym palcu i nie w głowie mi dyskusje.
Jemu jednemu jestem skłonna wybaczyć. W końcu to od jego refleksu zależy, czy spadając nie rozplaskam się u ich stóp, jak kisielek. A ściana, nie ukrywajmy, za wszelką cenę chce się mnie pozbyć. Widać nie lubi być drapana, gdzie nie swędzi. O nie, nie pozbędziesz się mnie tak łatwo, kochaniutka, nie ma mowy.
Celnym rzutem lewej nogi i prawej ręki trafiam w dwa wystające stopieńki, takie mniej więcej na jeden paznokieć, wczepiam się w nie całą siłą woli i z jękiem dźwigam ciało do góry o parę metrów. No dobra, może o parę centymetrów.
Takie są moje odczucia na górze, jakże różne od tych na dole.

wb_wspinaczka.jpg – Minęłaś się o milimetr – krzyknął jeden z usłużnych obserwatorów.
– Bardziej w prawo masz dobry chwyt – podpowiedział drugi.
– Odpadasz? – zapytał ten od liny.
– Popuść trochę, idioto – ryknęłam w przestrzeń czując, że zbyt naprężona przez niego lina zaczyna mi przeszkadzać.
Bo właśnie nad sobą, jednym rzutem oka dostrzegłam piękną płasienkę i stwierdziłam, że wracają mi siły. Nie będę ich tracić na tych głupków, dotrę sobie tam, odpocznę i wtedy pogadamy. Po przełożeniu prawej nogi za lewe ucho, wykręceniu ciała w śrubę, oderwaniu obu rąk i wykonaniu sprężystego skoku udało mi się dosięgnąć klamy, czyli wygodnego chwytu. Stałam na jednej nodze, z drugą w powietrzu, ale czułam się bardzo pewnie.
– Jeszcze tylko ta przewieszka i jesteś moja – oznajmiłam skale.
Odpowiedziała ostrzegawczym zgrzytem poluzowanego kamienia, co zmusiło mnie do zrezygnowania z przystanku i natychmiastowego zaatakowania wyrastającej nad głową kamiennej buły. Za nią już była wygodna półka pod szczytem i koniec mojej męki.  W docierających przez narastający szum w uszach złośliwościach z dołu, pojawił się jakby inny ton.
– Ma do tego dryg – zaszemrał ten od liny.
– E, tamta rysa jej nie puści, za krótka do niej jest – zwątpił drugi brzęcząc karabinkami.
– Te baby… – dodał trzeci i chyba splunął z obrzydzeniem.

A może tylko tak mi się wydawało, nie wsłuchiwałam się zbytnio, bo właśnie osiągnęłam upragnioną półkę i byłam na samej górze. Usiadłam wygodnie i złapałam oddech. Oparta o cieplutki, wybielony słońcem i wiatrem kamsztorek, wreszcie mogłam zrobić to, przed czym broniłam się przez tę całą drogę przez mękę – popatrzeć  w dół. Popatrzyłam więc i o dziwo! Poczułam, że świat leżący pod moimi stopami jest przecudny! I należy do mnie.
– Hej, hej, panowie! Któryś ma jakieś pretensje do bab? – zawołałam wesolutko do małych facecików stojących u podnóża ściany i gapiących się na mnie z wyraźnym zawodem na twarzy. Jasne, byliby radośni, jak prosięta w deszcz, gdybym odpadła od niej już na starcie. Zepsułam im zabawę, przepadło.
– Uwaga, zjeżdżam – krzyknęłam do tego od liny i frunęłam w dół, jak ptaszek na uwięzi z gatunku nielotów, z konieczności ubezpieczany przez tego na drugim końcu liny.

Odpinając uprząż, oczywiście musiałam wysłuchać tysiąca kąśliwych uwag dotyczących prawidłowego pokonania drogi, którą udało mi się przejść według nich ślepym fartem i w fatalnym stylu, przypominającym konwulsje rannego leniwca na gałęzi targanej wiatrem. Lub skakanie ropuchy po rozżarzonych węglach. Oraz krowi trucht po stromych schodach. I wiele innych porównań do milutkich, choć niezbyt zgrabnych zwierzątek, które w końcu rozbawiły mnie do łez.
Tylko Młody milczał, cały pochłonięty porządkowaniem lin, które natychmiast po akcji zostały mu wręczone, bez słowa protestu. Zanim wszystkie udało mu się pięknie zwinąć i zapakować różne żelazne szpeje, pozostałe towarzystwo, rozwalone na trawce brzuchami do góry, zdążyło opalić się na mahoń. Po starannym wykonaniu obowiązków, Młody usiadł i wreszcie odważył się przemówić. Do małego karabinka, czyli metalowego wihajstra, który trzymał w ręku.
– Ja mam pretensje do bab. Z książek wiem, że lepiej z nimi nie zaczynać. Taka jedna pisała, że po schodach boi się chodzić, pływać nie umie i takie tam, a jak przyszło co do czego, to przez Atlantyk sama przepłynęła…
– Wpław? – zapytał leniwie jeden ze starszyzny, nie otwierając nawet oczu.
– E, nie. Żaglówką. Dużą, taką na całą załogę. Sama. A wcześniej wody się bała, jak ognia. One wszystkie takie – dodał gorzkim głosem doświadczonego starca.
Zaintrygowana jego oczytaniem, poczułam, że jednak muszę sprostować pewne nieścisłości, jakie zakodowały się w młodym umyśle.
– Ależ ta autorka naprawdę nie przepłynęła Atlantyku. To była  taka fikcja literacka, wiesz? A pływać naprawdę nie umie i schodów nie lubi. Normalnie, każda kobieta czegoś tam się boi.
– Tak? – zdziwił się grzecznie – Ty też? Mówiłaś, że masz lęk przestrzeni, nie? To jak złoiłaś tę ścianę? Na niby, czy naprawdę?
Po czym zerwał się, zarzucił brzęczący plecak na plecy, mruknął „cześć” i poszedł.
Wtedy jeden z kolegów popatrzył na mnie z wyrzutem i powiedział:
– Zołza. Uszczypnęłaś go w ambicję. On tej ściany nie dał rady przejść.

Zrobiło mi się głupio i już chciałam lecieć za Młodym i tłumaczyć, że to nie tak z tymi kobietami, że owszem, mają czasem więcej szczęścia, niż rozumu, że… Ale drugi od liny, natychmiast mnie usadził.
– Dobrze, dobrze, niech się uczy, jakie kobiety są naprawdę. Niech wie, że ich umysł jest niezbadany i posiada właściwości przedziwne. – powiedział filozoficznie.
– No, co się tak na mnie gapisz? – rzucił w moją stronę – Młody jeszcze nie wie, że babska furia popędzana batem ambicji jest w stanie zapomnieć o wszystkich fobiach i polecieć nawet na Mont Everest. Bez asekuracji.
– Dlatego lubimy trzymać je na sznurku – dodał i leniwie pogłaskał zwiniętą linę asekuracyjną…

Ilustrowała: AnetaG/pinezka.pl